Revalion nie nadążał za zmianami w otoczeniu. W głowie miał straszny mętlik - różne myśli i wspomnienia wdzierały mu się do głowy przesłaniając rzeczywistość.
Aż nagle zorientował się, że jest... sam. W ciemności. Pozostawiony na pastwę nieumarłych widm. ~Jesteś złożoną nam ofiarą.
Ofiarą? On? Ale... czemu? Czy to był koniec jego życia? Widma wyglądały całkiem realistycznie. I były coraz bliżej...
Cofnął się o krok. Natrafił na jakąś przeszkodę, chyba drzewo. Ominął je i zaczął dalej się cofać. Panicznie, jak najdalej od widm... ~Uciekasz? Czemu uciekasz Revalionie? To przecież tylko twoja wyobraźnia, twoje oczy cię mamią...
Nawet jeśli tak było, to półelf musiał przyznać, że jego wyobraźnia była cholernie dobra w tych sprawach. I zamierzał dalej się cofać... ale coś go zatrzymało. Kamień. Potknął się. Ale dalej próbował się cofać. Na czworakach.
Wtedy przyszła do niego jeszcze jedna, dziwna myśl - nigdy tak naprawdę nikogo nie zabił. Ale to było dziwne, wrogie skojarzenie, które miało do niego żal o to że tak jest. ~Nigdy nikogo nie zabiłeś, Revalionie, co z ciebie za mężczyzna? Nawet własnego ojca nie potrafiłeś wykończyć jak należy! I co, będziesz teraz klęczał na tej brudnej ziemi i lamentował nad własnym życiem? Rozważał poetycko strugi deszczu, które cię oczyszczają? Nie.
Półelf wstał czym prędzej i z wrzaskiem, krzyżując ramiona przed sobą żeby zasłonić się od widm, spróbował się przez nie przebić. Nie uniknął oczywiście ich lodowatego dotyku, który prawie wytrącił go z równowagi.
Ale przynajmniej dotarł do karczmy. Tylko teraz się zastanawiał, czy dobrze zrobił... |