Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-07-2011, 09:29   #111
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Tharbad, maj 251 roku



Andaras widząc, że królewscy radzą sobie całkiem nieźle i że za chwilę na plac wedrze się chmara konnych, klepiąc rozsierdzonego Kh’aadza po ramieniu krzycząc jednocześnie jego imię, aby tamten nie odrąbał mu prawicy, ruchem głowy skinął w stronę portu. Ruszyli. Depcząc pięty uciekających Dunlandczyków i rzeźbiąc nadziakiem krasnoluda drogę przez tych nielicznych wciąż nadciągających od centrum miasta. Zza pleców Żelaznorękiego elf dobywał strzałę za strzałą i metodycznie kosił piechurów aż do ostatniej, kilkakrotnie będąc zmuszonym posłać siarczystego kopniaka lub uderzenie łokciem dla zawieruszonego człowieka, który z wyraz przerażenia i ulgi zdołał jakimś akrobatycznym wyczynem uniknąć szpikulca czy żelaznego obucha wojownika z Morii. Potem elf dobył miecza ramię w ramię, a raczej biodro w ramię z przyjacielem posuwali się do przodu. Kiedy wbiegli w pomiędzy zabudowania skręcili od razu w boczną uliczkę unikając dalszej walki.



[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Ybp16DaMd9M[/MEDIA]



Choć ferwor w jakim się znaleźli był raczej rozgrzewką dla obu, zatrzymali się na chwilę i elf rozglądając się myślał przez chwilę, co krasnolud kwitował zniecierpliwionym pomrukiem, któremu towarzyszyły nerwowe przeskakiwanie z nogi na nogę i obijanie trzonka żelastwa o wielką jak bochen chleba dłoń. Elf podjął bieg równie szybko jak się zatrzymał i Kh’aadz prychając pobiegł za nim teraz zostając w tyle. Dogonił go przy wylocie uliczki, gdzie elf zwolnił i rozglądając się i nasłuchując prowadził dalej. Uszli tak dobrych kilkanaście przecznic nie spotkawszy żadnego oporu a tych kilku napatoczonych ludzi czmychali w ciemną noc na ich widok. Jeszcze tylko dwóch Dunlandczyków próbowało stanąć im na drodze, gdy byli już w jednym z zaułków dzielnicy portowej, lecz uderzenie Kh’aadza obuchem o mur, którego efektem był pęknięty kamień i brzęk szyby w okna powyżej osadził jednego z napastników w miejscu do zrewidowania swoich zapędów. Jednak ten drugi nie poszedł za podpowiedzią rozumu, gdyż z bestialskim krzykiem ruszył na spotkanie elfa i krasnoluda. O ile brawura jest domeną ryzykanckich ludzi, którym nie brakuje odwagi, ten manewr był przejawem tępej głupoty Dunlandczyka. Rozbryźnięte na murze kości czaszki były sygnałem dla drugiego do odwrotu. I tyle go widzieli.

Już z daleka zobaczyli bramę na most. U jej stóp rozpętało się istne piekło. Skłębiony tłum walczył zaciekle na placyku przed fortyfikacją. Szczęk oręża i krzyki zabijających jak i tych umierających zlewało się z rżeniem koni i stukotem podków o kamienny bruk. Na placu było jasno jak w dzień. Płonące dachy okolicznych domów oraz statki na rzece świetnie oświetlały starcie, które w zasadzie było małą bitwą, bo na placu stłoczonych okładało się co najmniej pół tysiaca ludzi, w tym kilkudziesięciu konnych. Nad walczącymi górowały słupy do których przywiązani byli zakładnicy. Tylko nieliczni z nich nie ruszali się wcale. Większość obserwowała albo w milczeniu albo z oszalałymi krzykami do nieba pożogę miasta i kłębowisko ludzkiej masy walczącej zaciekle pod nimi. Ponad falującą masą ludzkich głów górował jeździec, który rzucał się w coraz dalsze szeregi Dunlandczyków jakby kosił zborze siejąc wokoło spustoszenie. Za nim parło uparcie kilku innych konnych rozpaczliwie torując sobie drogę za tą postacią. Ani Kh’aadz ani Andaras nie miał wątpliwości, że to był Eldarion.

Krasnolud pierwszy rzucił się przed siebie z rosnącym mu na ustach bitewnym okrzykiem, który rodząc się z przepony teraz wibrując w gardle basem donośnie rozlegał się po placu. Biegnąc obejrzał się przez ramię za przyjacielem, by zobaczyć go padającego na kolana. Oczy kompana, dotychczas raz za razem oblekające się czerwienią białek podczas drogi, teraz emanowały nieprzerwanie skoncentrowanym szkarłatnym blaskiem, który nadawał twarzy elfa upiorny wygląd, który zatrwożył krasnoluda. Choć nie przyznałby się do tego przed nikim, widok ten poruszył go tak bardzo jak nic innego w jego dotychczasowym życiu, bo jeszcze nigdy przez te przeszło dziewięćdziesiąt lat nie bał się tak wielce czując jakiś pierwotny lęk, który wdzierał się w jego serce z oszałamiającym naporem.










Endymion z okrzykiem ataku wdarł się przez bramę prowadząc za sobą resztę oddziału, który wzmacniając już wartych w walce z obrońcami placu, załamał ich linię niemal od razu. Jednak daleko jeszcze było do pełnego zwycięstwa. Skupił wokół siebie grupę żołnierzy i przedzierał się w stronę wozów. Jedne z nich płonął zaogniony strzałami Andarasa oświetlając plac jako tako, jednak zza pozostałych dwóch teraz nabierając odwagi, łucznicy prowadzili skuteczny ostrzał siejąc największe straty pośród ludzi Strażnika. W biegu podniósł z ziemi lezącą tarczę, która w kilka chwil upstrzyła się kilkoma pociskami strzał, których białe lotki piór jeszcze chwilę dygotały od impetu z jakim groty ugodziły w deski. Inne odbijały się rykoszetując lecz ani jedna nie dosięgła Strażnika, który dopadł do wozu jako jeden z pierwszych. Tam jego miecz spadł na głowę żołnierza, który wcale nie był Dunlandczykiem. On i jego ludziewalczyli teraz dezerterami. Zmieszanie jakie malowało się na twarzach po obu stronach po kilku sekundach ustąpiło furii nieopisanej wściekłości. Kilku obrońców podjęło ucieczkę a resztą zwarła się w walce wręcz gdyż łucznicy nie zdążyli dobyć mieczy. Walka na tym fragmencie odcinak bitwy o dziedziniec była krótka i brutalna i kiedy ostatni z dezerterów królewskich upadł twarzą na bruk nasilający się tętent kopyt wdarł się na plac z wyhamującymi podkowami koni.

Endymion obejrzał się. Elf miał rację. Do miasta wjeżdżali zbrojni z Bree a wraz z nimi w pierwszych szeregach było kilku Tharbadian. Nie zastanawiając się strażnik ruszył ku nowo przybyłym i dostrzegając w tłumie młodego oficera doskoczył do niego. Choć Endymion ubiorem nie różnił się wcale od pospolitego wędrowca, to otoczenie królewskich zbrojnych, którzy wyraźnie go osłaniali kosząc okolicznych Dunlandczyków dookoła niego, jak i charyzma bijąca od człowieka musiały jednoznacznie dać do zrozumienia konnemu, że ma do czynienia nie tylko ze sprzymierzeńcem ale i pewnie dowodzącym. Ściągnięty wzrokiem nadbiegającego mężczyzny, który przedzierał się ku niemu, obrócił konia w jego stronę.

- Roderick z Bree! – krzyknął młodzian spinając konia tuż przed Endymionem. – Uchodzimy spod Bree! Wojna rozgorzała na północy! Orki w niezliczonych ilościach! Tysiące! – zdołał krzyknąć nim strzała odchyliła go do tyłu w siodle trafiając go w szyję cal powyżej napierśnika.

Zdołał się jednak utrzymać i opadając na grzywę konia z wykrzywioną bólem twarzą krzyknął, choć z ust wydobył mu się stłumiony charkot:

- Nie mogłe... – krew buchnęła mu ustami zamieniając kolejne sylaby w niezrozumiały bulgot. – ...aciłem miasto...










Dearbhail podążała za szerokimi plecami krasnoluda podziwiając młynki jakie tamten wywijał obuchem jakby w rękach miał dzieciną zabawkę. Spustoszenie jednak jakiego dokonywał pośród zastępów wroga niemiało w sobie nic z zabawy. Jeszcze nidgy dziewczyna nie widziała tyle krwi, otwartych czaszek z których bryzgała szara maź i pękających gałek ocznych które rozlewały się płynem, który skojarzył się z mlekiem zabawionym truskawkami. Kiedy niemal spod ziemi wyrósł przed nią zbrojny przez chwilę zawahała się bo zbroja była królewska. Jednak zamiary napastnika były jednoznaczne. To nie był przyjaciel. Nim zdążył podnieść miecz do góry wprawnym pchnięciem ugodziła mężczyznę prosto w twarz zamykając oczy i tym samym oszczędzając sobie dalszego widoku. Tylko ciepła krew która ochlapała jej wysuszoną od zaschniętego błota twarz orzeźwiła jej myśli i upewniła w powodzeniu zadanego ciosu. Dwaj kolejni przeciwnicy padli pod ciosami żołnierzy, którzy stali obok. Od dłuższego czasu widziała tych królewskich, w których od razu rozpoznała braci. Jednym z nich był ten, który przeszedł tam za murami na odsiecz z łucznikami. Teraz nie odstępując od dziewczyny osłaniali jej boki i za każdym razem kiedy pod ich razami padali przeciwnicy z zaciętymi grymasami prychali wyszarpując z przebitych ciał ociekające juchą żelazo.

Tętent kopyt o kostkę brukową usłyszała za sobą i oglądając się z ulga odetchnęła , że oczy elfa mówiły prawdę. Mimo, że odnosili krok po kroku przewagę spychając Dunlandczyków z placu do środka miasta, to posiłki przywitała promiennym uśmiechem. W końcu to była kawaleria. Widząc jak konny ściągnięty do ziemi zginął pod ciosami mieczy i buzdyganów, rzuciła się w jego stronę.

Luzak rzać stawał dęba kopiąc przedniki kończynami każdego kto nawinął się zbyt blisko, a że tłum był dosc zbity, to jego kopyta dosięgły dwóch ludzi. Dearbhail stanęła przed koniem z rozpostartymi rękoma wydając mu komendę i o dziwo rumak usadził się w miejscu trzęsącjedynie niespokojnie łbem z góry na dół. Jego rozwiana krzywa falowała a pot jaki spływał po bokach ogiera mówił jej jak bardzo zwierzę musiało być zmęczone. Kładąc mu dłoń na chrapach i gładząc nią przejechała wzdłuż szyi aż złapała za siodło i wybijając się z ziemi, pomijając strzępiono, pewnie wskoczyła na karego. Adrenalina rozsadzała jej skronie i chyba tylko dzięki temu naturalnemu dopalaczowi zdołała tego dokonać, bo dziewczyna miała na sobiezbroję a sama do przesadnie silnych też nie należała.

Z końskiego grzbietu tak obraz placu jak i cały świat wyglądał inaczej. Dunlandczycy po wdarciu się przez bramę kawalerii byli w popłochu. Ich opór sprowadzał się już tylko do tych uwikłanych w walkę a tyły wroga pokazywały plecy. Spinając konia ruszyła naprzód.

Teraz ona czuła się jak młoda bogini. Odzyskała pełnię pewnościsiebie a ręką na przedramieniu której trzymała tarczę, poklepała uspokajająco nowego czworonożnego przyjaciela. Dopiero teraz ujrzała nieopodal Endymiona, który ściągał właśnie z siodła rannego lub martwego żołnierza. Jego płaszcz, zbroja i hełm wskazywały na oficera. Z jego piersi sterczała strzała, którą zobaczyła gdy młodzieniec został ułożony na plecach. Widocznie jednak był martwy, bo Endymion dosiadł jego rumaka i wznosząc miecz do góry rzucił się w kierunku miasta. Konni w jego pobliżu podążyli za nimi i wszyscy przebijając się przez linię walczących galopowali po przerzedzonym placu w stronę portu. Dziewczyna oszczędzając stworzenie łydkami ścisnęła boki wierzchowca i nieznacznie wypychając biodra pobudziła do go do galopu. Koń był mądry i dobrze ujeżdżony. Na nieznaczne balansowanie ciałem na bok reagował zwrotami i dziewczyna nie musiała używać lejc. Mogła skupić się na tarczy i mieczu, który teraz spadał na łby uciekających Dunlandczyków raz za razem. Po chwili dogoniła pędzącego Endymiona, który obracając się zobaczył na jej zbryzganej krwią i błotem twarzy perłowy uśmiech. Gnali na główną ulicę nie zatrzymywani już przez nikogo.










Kiedy jasnym już było, że krata jest otwarta i oddział Endymiona wdarł się na plac, Valamir jeszcze jakiś czas stał przy otworze strzelniczym oceniając sytuację. Szala zwycięstwa systematycznie przesuwała się na ich stronę kiedy Dunlandczycy ustępowali placu pod zaciętym naporem królewskich. Zbliżający się tętent setek koni nadal powstrzymał go przed działaniem. Dopiero gdy długi sznur niekończących się postaci, które przyklejone do końskich grzbietów uchylały się pod na wpół poniesioną kratą mijał fortyfikację bramy otworzył drzwi i wspinając się na mur wymknął się w noc. Biegł w znajomym mu kierunku i już wkrótce był na dachu jakże znajomej karczmy, w której zatrzymał się po przybyciu do Tharbadu. Poznał te zabudowania dość dobrze podczas jakże ciekawego pobytu w mieście i teraz ostrożnie kierował się w stronę domu Gildii. Odgłosy walki dobiegały niemal z każdej strony, lecz wiedział, że tak na prawdę trzon starcia miał miejsce na głównych ulicach wiodących od bramy do portu. Reszta była pewnie rozproszonymi ogniskami oporu jakiego wcześniej Dunlandczycy nie zdołali zgasić w obrońcach miasta jeszcze przed ich frontalnym atakiem z bramy.

Drzwi do domu były zaryglowane od środka. Dlatego wszedł przez okno na drugim piętrze. Pomieszczenia tonęły w mroku, opuszczone i spowite ciszą, a wszystkie niemal meble przykrywały białe prześcieradła i płachty. Ani żywej duszy. Nie było też żadnych martwych ciał, ani znaków walki, przelanej krwi. Pokój w którym spędził ponad miesiąc był zamknięty. Otworzenie zamka zajęło kilka sekund. Puste wnętrze z kilkoma prostymi meblami zdawało się być w stanie w jakim je zostawił. Później sforsował zamek biblioteki.

Kiedy opuszczał siedzibę Gildii udał się w stronę portu. Kiedy musiał zejść z dachów mijający go ludzie biegli przed siebie nie zwracając na niego uwagi. Perła nie wyglądał ani na królewskiego zbrojnego, ani na Dunlandczyka. Przepuszczał uciekających miastowych, ustępował z drogi wymijających go w drodze do rzeki wojowników Cadoca. Uszedł tak korzystając z bocznych uliczek ponad połowę drogi, gdy pech chciał, że jednak zgraja, którą wyszedł, czy może która napatoczyła się na niego okazała mu bliższe zainteresowanie. I tyle z trzymania niskiego profilu podejścia do portu. Dunlandczycy rzucili się na niego jak muchy z ociekającymi krwią mieczami. Valamir najbliższemu posłał nóż i gdy tamten padał Telasaar zadbał by upadł z pustą ręka, a przechwyconym z wiotczejącej dłoni mieczem skosił drugiego napastnika. Obracając się plecami do zataczającego się wroga sparował uderzenie kolejnego przykucając na kolano, i podnosząc z ziemi upuszczone tam ostrze odskoczył od gromadki czterech wrogów. Ze złością zacisnął zęby, bo wiedział, że to byłoby na tyle z oszczędzania skręconej stopy, lecz chęć przeżycia i determinacja z jaką zamierzał wyrąbać sobie drogę do miasta, wywołała na jego umorusanej błotem twarzy groźno drwiący uśmiech młodzieńczego półgębka.





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline