Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-07-2011, 09:29   #111
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Tharbad, maj 251 roku



Andaras widząc, że królewscy radzą sobie całkiem nieźle i że za chwilę na plac wedrze się chmara konnych, klepiąc rozsierdzonego Kh’aadza po ramieniu krzycząc jednocześnie jego imię, aby tamten nie odrąbał mu prawicy, ruchem głowy skinął w stronę portu. Ruszyli. Depcząc pięty uciekających Dunlandczyków i rzeźbiąc nadziakiem krasnoluda drogę przez tych nielicznych wciąż nadciągających od centrum miasta. Zza pleców Żelaznorękiego elf dobywał strzałę za strzałą i metodycznie kosił piechurów aż do ostatniej, kilkakrotnie będąc zmuszonym posłać siarczystego kopniaka lub uderzenie łokciem dla zawieruszonego człowieka, który z wyraz przerażenia i ulgi zdołał jakimś akrobatycznym wyczynem uniknąć szpikulca czy żelaznego obucha wojownika z Morii. Potem elf dobył miecza ramię w ramię, a raczej biodro w ramię z przyjacielem posuwali się do przodu. Kiedy wbiegli w pomiędzy zabudowania skręcili od razu w boczną uliczkę unikając dalszej walki.



[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Ybp16DaMd9M[/MEDIA]



Choć ferwor w jakim się znaleźli był raczej rozgrzewką dla obu, zatrzymali się na chwilę i elf rozglądając się myślał przez chwilę, co krasnolud kwitował zniecierpliwionym pomrukiem, któremu towarzyszyły nerwowe przeskakiwanie z nogi na nogę i obijanie trzonka żelastwa o wielką jak bochen chleba dłoń. Elf podjął bieg równie szybko jak się zatrzymał i Kh’aadz prychając pobiegł za nim teraz zostając w tyle. Dogonił go przy wylocie uliczki, gdzie elf zwolnił i rozglądając się i nasłuchując prowadził dalej. Uszli tak dobrych kilkanaście przecznic nie spotkawszy żadnego oporu a tych kilku napatoczonych ludzi czmychali w ciemną noc na ich widok. Jeszcze tylko dwóch Dunlandczyków próbowało stanąć im na drodze, gdy byli już w jednym z zaułków dzielnicy portowej, lecz uderzenie Kh’aadza obuchem o mur, którego efektem był pęknięty kamień i brzęk szyby w okna powyżej osadził jednego z napastników w miejscu do zrewidowania swoich zapędów. Jednak ten drugi nie poszedł za podpowiedzią rozumu, gdyż z bestialskim krzykiem ruszył na spotkanie elfa i krasnoluda. O ile brawura jest domeną ryzykanckich ludzi, którym nie brakuje odwagi, ten manewr był przejawem tępej głupoty Dunlandczyka. Rozbryźnięte na murze kości czaszki były sygnałem dla drugiego do odwrotu. I tyle go widzieli.

Już z daleka zobaczyli bramę na most. U jej stóp rozpętało się istne piekło. Skłębiony tłum walczył zaciekle na placyku przed fortyfikacją. Szczęk oręża i krzyki zabijających jak i tych umierających zlewało się z rżeniem koni i stukotem podków o kamienny bruk. Na placu było jasno jak w dzień. Płonące dachy okolicznych domów oraz statki na rzece świetnie oświetlały starcie, które w zasadzie było małą bitwą, bo na placu stłoczonych okładało się co najmniej pół tysiaca ludzi, w tym kilkudziesięciu konnych. Nad walczącymi górowały słupy do których przywiązani byli zakładnicy. Tylko nieliczni z nich nie ruszali się wcale. Większość obserwowała albo w milczeniu albo z oszalałymi krzykami do nieba pożogę miasta i kłębowisko ludzkiej masy walczącej zaciekle pod nimi. Ponad falującą masą ludzkich głów górował jeździec, który rzucał się w coraz dalsze szeregi Dunlandczyków jakby kosił zborze siejąc wokoło spustoszenie. Za nim parło uparcie kilku innych konnych rozpaczliwie torując sobie drogę za tą postacią. Ani Kh’aadz ani Andaras nie miał wątpliwości, że to był Eldarion.

Krasnolud pierwszy rzucił się przed siebie z rosnącym mu na ustach bitewnym okrzykiem, który rodząc się z przepony teraz wibrując w gardle basem donośnie rozlegał się po placu. Biegnąc obejrzał się przez ramię za przyjacielem, by zobaczyć go padającego na kolana. Oczy kompana, dotychczas raz za razem oblekające się czerwienią białek podczas drogi, teraz emanowały nieprzerwanie skoncentrowanym szkarłatnym blaskiem, który nadawał twarzy elfa upiorny wygląd, który zatrwożył krasnoluda. Choć nie przyznałby się do tego przed nikim, widok ten poruszył go tak bardzo jak nic innego w jego dotychczasowym życiu, bo jeszcze nigdy przez te przeszło dziewięćdziesiąt lat nie bał się tak wielce czując jakiś pierwotny lęk, który wdzierał się w jego serce z oszałamiającym naporem.










Endymion z okrzykiem ataku wdarł się przez bramę prowadząc za sobą resztę oddziału, który wzmacniając już wartych w walce z obrońcami placu, załamał ich linię niemal od razu. Jednak daleko jeszcze było do pełnego zwycięstwa. Skupił wokół siebie grupę żołnierzy i przedzierał się w stronę wozów. Jedne z nich płonął zaogniony strzałami Andarasa oświetlając plac jako tako, jednak zza pozostałych dwóch teraz nabierając odwagi, łucznicy prowadzili skuteczny ostrzał siejąc największe straty pośród ludzi Strażnika. W biegu podniósł z ziemi lezącą tarczę, która w kilka chwil upstrzyła się kilkoma pociskami strzał, których białe lotki piór jeszcze chwilę dygotały od impetu z jakim groty ugodziły w deski. Inne odbijały się rykoszetując lecz ani jedna nie dosięgła Strażnika, który dopadł do wozu jako jeden z pierwszych. Tam jego miecz spadł na głowę żołnierza, który wcale nie był Dunlandczykiem. On i jego ludziewalczyli teraz dezerterami. Zmieszanie jakie malowało się na twarzach po obu stronach po kilku sekundach ustąpiło furii nieopisanej wściekłości. Kilku obrońców podjęło ucieczkę a resztą zwarła się w walce wręcz gdyż łucznicy nie zdążyli dobyć mieczy. Walka na tym fragmencie odcinak bitwy o dziedziniec była krótka i brutalna i kiedy ostatni z dezerterów królewskich upadł twarzą na bruk nasilający się tętent kopyt wdarł się na plac z wyhamującymi podkowami koni.

Endymion obejrzał się. Elf miał rację. Do miasta wjeżdżali zbrojni z Bree a wraz z nimi w pierwszych szeregach było kilku Tharbadian. Nie zastanawiając się strażnik ruszył ku nowo przybyłym i dostrzegając w tłumie młodego oficera doskoczył do niego. Choć Endymion ubiorem nie różnił się wcale od pospolitego wędrowca, to otoczenie królewskich zbrojnych, którzy wyraźnie go osłaniali kosząc okolicznych Dunlandczyków dookoła niego, jak i charyzma bijąca od człowieka musiały jednoznacznie dać do zrozumienia konnemu, że ma do czynienia nie tylko ze sprzymierzeńcem ale i pewnie dowodzącym. Ściągnięty wzrokiem nadbiegającego mężczyzny, który przedzierał się ku niemu, obrócił konia w jego stronę.

- Roderick z Bree! – krzyknął młodzian spinając konia tuż przed Endymionem. – Uchodzimy spod Bree! Wojna rozgorzała na północy! Orki w niezliczonych ilościach! Tysiące! – zdołał krzyknąć nim strzała odchyliła go do tyłu w siodle trafiając go w szyję cal powyżej napierśnika.

Zdołał się jednak utrzymać i opadając na grzywę konia z wykrzywioną bólem twarzą krzyknął, choć z ust wydobył mu się stłumiony charkot:

- Nie mogłe... – krew buchnęła mu ustami zamieniając kolejne sylaby w niezrozumiały bulgot. – ...aciłem miasto...










Dearbhail podążała za szerokimi plecami krasnoluda podziwiając młynki jakie tamten wywijał obuchem jakby w rękach miał dzieciną zabawkę. Spustoszenie jednak jakiego dokonywał pośród zastępów wroga niemiało w sobie nic z zabawy. Jeszcze nidgy dziewczyna nie widziała tyle krwi, otwartych czaszek z których bryzgała szara maź i pękających gałek ocznych które rozlewały się płynem, który skojarzył się z mlekiem zabawionym truskawkami. Kiedy niemal spod ziemi wyrósł przed nią zbrojny przez chwilę zawahała się bo zbroja była królewska. Jednak zamiary napastnika były jednoznaczne. To nie był przyjaciel. Nim zdążył podnieść miecz do góry wprawnym pchnięciem ugodziła mężczyznę prosto w twarz zamykając oczy i tym samym oszczędzając sobie dalszego widoku. Tylko ciepła krew która ochlapała jej wysuszoną od zaschniętego błota twarz orzeźwiła jej myśli i upewniła w powodzeniu zadanego ciosu. Dwaj kolejni przeciwnicy padli pod ciosami żołnierzy, którzy stali obok. Od dłuższego czasu widziała tych królewskich, w których od razu rozpoznała braci. Jednym z nich był ten, który przeszedł tam za murami na odsiecz z łucznikami. Teraz nie odstępując od dziewczyny osłaniali jej boki i za każdym razem kiedy pod ich razami padali przeciwnicy z zaciętymi grymasami prychali wyszarpując z przebitych ciał ociekające juchą żelazo.

Tętent kopyt o kostkę brukową usłyszała za sobą i oglądając się z ulga odetchnęła , że oczy elfa mówiły prawdę. Mimo, że odnosili krok po kroku przewagę spychając Dunlandczyków z placu do środka miasta, to posiłki przywitała promiennym uśmiechem. W końcu to była kawaleria. Widząc jak konny ściągnięty do ziemi zginął pod ciosami mieczy i buzdyganów, rzuciła się w jego stronę.

Luzak rzać stawał dęba kopiąc przedniki kończynami każdego kto nawinął się zbyt blisko, a że tłum był dosc zbity, to jego kopyta dosięgły dwóch ludzi. Dearbhail stanęła przed koniem z rozpostartymi rękoma wydając mu komendę i o dziwo rumak usadził się w miejscu trzęsącjedynie niespokojnie łbem z góry na dół. Jego rozwiana krzywa falowała a pot jaki spływał po bokach ogiera mówił jej jak bardzo zwierzę musiało być zmęczone. Kładąc mu dłoń na chrapach i gładząc nią przejechała wzdłuż szyi aż złapała za siodło i wybijając się z ziemi, pomijając strzępiono, pewnie wskoczyła na karego. Adrenalina rozsadzała jej skronie i chyba tylko dzięki temu naturalnemu dopalaczowi zdołała tego dokonać, bo dziewczyna miała na sobiezbroję a sama do przesadnie silnych też nie należała.

Z końskiego grzbietu tak obraz placu jak i cały świat wyglądał inaczej. Dunlandczycy po wdarciu się przez bramę kawalerii byli w popłochu. Ich opór sprowadzał się już tylko do tych uwikłanych w walkę a tyły wroga pokazywały plecy. Spinając konia ruszyła naprzód.

Teraz ona czuła się jak młoda bogini. Odzyskała pełnię pewnościsiebie a ręką na przedramieniu której trzymała tarczę, poklepała uspokajająco nowego czworonożnego przyjaciela. Dopiero teraz ujrzała nieopodal Endymiona, który ściągał właśnie z siodła rannego lub martwego żołnierza. Jego płaszcz, zbroja i hełm wskazywały na oficera. Z jego piersi sterczała strzała, którą zobaczyła gdy młodzieniec został ułożony na plecach. Widocznie jednak był martwy, bo Endymion dosiadł jego rumaka i wznosząc miecz do góry rzucił się w kierunku miasta. Konni w jego pobliżu podążyli za nimi i wszyscy przebijając się przez linię walczących galopowali po przerzedzonym placu w stronę portu. Dziewczyna oszczędzając stworzenie łydkami ścisnęła boki wierzchowca i nieznacznie wypychając biodra pobudziła do go do galopu. Koń był mądry i dobrze ujeżdżony. Na nieznaczne balansowanie ciałem na bok reagował zwrotami i dziewczyna nie musiała używać lejc. Mogła skupić się na tarczy i mieczu, który teraz spadał na łby uciekających Dunlandczyków raz za razem. Po chwili dogoniła pędzącego Endymiona, który obracając się zobaczył na jej zbryzganej krwią i błotem twarzy perłowy uśmiech. Gnali na główną ulicę nie zatrzymywani już przez nikogo.










Kiedy jasnym już było, że krata jest otwarta i oddział Endymiona wdarł się na plac, Valamir jeszcze jakiś czas stał przy otworze strzelniczym oceniając sytuację. Szala zwycięstwa systematycznie przesuwała się na ich stronę kiedy Dunlandczycy ustępowali placu pod zaciętym naporem królewskich. Zbliżający się tętent setek koni nadal powstrzymał go przed działaniem. Dopiero gdy długi sznur niekończących się postaci, które przyklejone do końskich grzbietów uchylały się pod na wpół poniesioną kratą mijał fortyfikację bramy otworzył drzwi i wspinając się na mur wymknął się w noc. Biegł w znajomym mu kierunku i już wkrótce był na dachu jakże znajomej karczmy, w której zatrzymał się po przybyciu do Tharbadu. Poznał te zabudowania dość dobrze podczas jakże ciekawego pobytu w mieście i teraz ostrożnie kierował się w stronę domu Gildii. Odgłosy walki dobiegały niemal z każdej strony, lecz wiedział, że tak na prawdę trzon starcia miał miejsce na głównych ulicach wiodących od bramy do portu. Reszta była pewnie rozproszonymi ogniskami oporu jakiego wcześniej Dunlandczycy nie zdołali zgasić w obrońcach miasta jeszcze przed ich frontalnym atakiem z bramy.

Drzwi do domu były zaryglowane od środka. Dlatego wszedł przez okno na drugim piętrze. Pomieszczenia tonęły w mroku, opuszczone i spowite ciszą, a wszystkie niemal meble przykrywały białe prześcieradła i płachty. Ani żywej duszy. Nie było też żadnych martwych ciał, ani znaków walki, przelanej krwi. Pokój w którym spędził ponad miesiąc był zamknięty. Otworzenie zamka zajęło kilka sekund. Puste wnętrze z kilkoma prostymi meblami zdawało się być w stanie w jakim je zostawił. Później sforsował zamek biblioteki.

Kiedy opuszczał siedzibę Gildii udał się w stronę portu. Kiedy musiał zejść z dachów mijający go ludzie biegli przed siebie nie zwracając na niego uwagi. Perła nie wyglądał ani na królewskiego zbrojnego, ani na Dunlandczyka. Przepuszczał uciekających miastowych, ustępował z drogi wymijających go w drodze do rzeki wojowników Cadoca. Uszedł tak korzystając z bocznych uliczek ponad połowę drogi, gdy pech chciał, że jednak zgraja, którą wyszedł, czy może która napatoczyła się na niego okazała mu bliższe zainteresowanie. I tyle z trzymania niskiego profilu podejścia do portu. Dunlandczycy rzucili się na niego jak muchy z ociekającymi krwią mieczami. Valamir najbliższemu posłał nóż i gdy tamten padał Telasaar zadbał by upadł z pustą ręka, a przechwyconym z wiotczejącej dłoni mieczem skosił drugiego napastnika. Obracając się plecami do zataczającego się wroga sparował uderzenie kolejnego przykucając na kolano, i podnosząc z ziemi upuszczone tam ostrze odskoczył od gromadki czterech wrogów. Ze złością zacisnął zęby, bo wiedział, że to byłoby na tyle z oszczędzania skręconej stopy, lecz chęć przeżycia i determinacja z jaką zamierzał wyrąbać sobie drogę do miasta, wywołała na jego umorusanej błotem twarzy groźno drwiący uśmiech młodzieńczego półgębka.





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 06-07-2011, 16:50   #112
 
ThRIAU's Avatar
 
Reputacja: 1 ThRIAU nie jest za bardzo znanyThRIAU nie jest za bardzo znanyThRIAU nie jest za bardzo znanyThRIAU nie jest za bardzo znanyThRIAU nie jest za bardzo znanyThRIAU nie jest za bardzo znany
Wojna na północy….. orki w niezliczonych ilościach…. Straciłem miasto… te słowa rozbrzmiewały w głowie strażnika gdy dosiadał konia, który przed chwilą należał do Rodercka. Endymion jeszcze raz spojrzał na zalane krwią ciało młodego mężczyzny leżące u nóg konia, dobył miecza i z okrzykiem na ustach poprowadził oddział konnych na pozycję rebeliantów. Ci z kolei widząc szarżę konnych nie mieli zamiaru trwać na pozycjach za wszelką cenę. Więc gdy tylko jeźdźcy wbili się z impetem w szeregi rebeliantów część z nich zaczęła uciekać. Natomiast rozwścieczeni śmiercią swojego dowódcy konni nie mieli zamiaru darować życia nikomu kto znalazł się w zasięgu ich oręża. Co i rusz w powietrze wzbijała się krew padających od ciosów ludzi. Endymion był jednym z pierwszych, którzy znaleźli się pomiędzy rebeliantami, widząc biegnącego w jego kierunku mężczyznę z zakrwawionym mieczem wzniesionym do góry zwrócił konia bokiem do napastnika, wyjął nogę ze strzemienia. Krzyżując swój miecz z napastnikiem jednocześnie kopnął go w twarz tak, że tamten z łoskotem stali o kamienie bruku znalazł się na ziemi. Strażnik skierował konia na leżącego nieszczęśnika kończąc jego życie pod kopytami rumaka. W chwili gdy podkute kopyta gruchotały żebra jeszcze krzyczącego mężczyzny Endymion poczuł silne szarpnięcie za nogę, które niemalże ściągnęło go z konia. Odwrócił głowę by zobaczyć ciągnącego go za nogę średniego wieku mieszczanina, który z okrzykiem na twarzy chciał go zwalić na ziemię. Znacznie lepiej by zrobił gdyby zadał cios używając swojego grubego kija opasanego na końcu trzema okazałymi stalowymi pierścieniami. Pałka, bo tak chyba można by nazwać tę broń, zwężała się ku rękojeści gdzie była owinięta skórzanym rzemykiem a dzierżąca ją ręka szybko się zamachnęła do tyłu w celu wymierzenia ciosu. Endymion mając w ręku długi miecz nie bardzo mógł wykorzystać cały jego potencjał wobec przeciwnika znajdującego się tak blisko i zaciekle szarpiącego za nogę. Toteż poprawił chwyt miecza i energicznym ruchem wbił rękojeść w głowę mieszczanina. Chciał jeszcze raz mu przyłożyć ale okazało się to zupełnie zbędne ponieważ mieszczanin z zakrwawioną twarzą leżał plecami na bruku bez śladu życia. Teraz Strażnik mógł się zorientować w sytuacji, a była ona taka, że oddział konnych nie bardzo miał już z kim walczyć. Toteż wskazując uniesionym mieczem na port krzyknął

- Do części portowej tam walczy król Eldarion

Jeźdźcy natychmiast zwrócili swe konie za strażnikiem ruszając za nim. Pędzili w kierunku portu. Tętent kopyt o kamienny bruk niósł się po mieście zagłuszając myśli strażnika skupiające się wokół króla i Golina. Nagle u jego boku pojawiła się znajoma ale jakby inna twarz. Była to Dearbhail, której twarz zbryzgana krwią uśmiechała się do strażnika. Jakże był to inny widok od tego do którego przyzwyczaiła go beztroska dziewczyna. Nie wyglądała na ranną.

- Jak widzę spodobało ci się.

- Spodobało? Nie wiem, czy to mi się podoba – odparła dziewczyna - Nie wiem, czy podoba mi się zabijanie ludzi. Ale masz rację, jakaś dziwna radość ogarnia moją duszę. Może w końcu odezwał się we mnie zew walki? Może w końcu staję się prawdziwym wojownikiem a nie tylko babą z mieczem? Jeśli jest w tej całej sytuacji coś, co mi się podoba to to, że w końcu pokazałam wam i sobie, że nie jestem aż tak słaba. Że jednak umiem sobie poradzić. Ale naprawdę szczęśliwa będę w tym momencie, gdy walka się skończy i gdy wy, to jest ty, Andaras, Kh’aadz, Perła i przede wszystkim Golin będziecie razem ze mną i resztą naszych ludzi bezpieczni, cali i zdrowi. - Tu ponownie się zaśmiała, tym razem jednak był to nawet wesoły chihot. - O mamo, taka poważna sytuacja a ja jak zwykle gadam jak najęta! Endymionie, śpieszmy się do portu, jak powiedziałeś! Król i reszta naszych przyjaciół tam czeka!

Wśród zgiełku i wrzawy słysząc słowa dziewczyny strażnik uświadomił sobie, że jej pragnienie szczęścia nieprędko się ziści. Bowiem to dopiero początek długiej i ciężkiej walki a ci, o których się martwi nie mogą być już bezpieczni. Świt się zmienia, pogrąża w ciemności i nie jest to bynajmniej ciemność nocy, po której nastanie rześki świt. Gdy Endymion usłyszał od młodego kapitana o orkach na północy jego serce zalała fala leku o strony rodzinne. Eregion leżący u stup Gór Mglistych na pewno też spłynie krwią jego mieszkańców. Jeśli już do tego nie doszło. Co do losu mieszkańców Bree i okolic nie miał wątpliwości. Jednak w wirze nocnych wydarzeń nie było zbyt wiele czasu na tego typu rozmyślania. Endymion bowiem szybko zbliżał się do uciekającego przed konnymi Dunladczyka. Gdy tylko zrównał się z nim szarpnął konia za lejce. Koń posłusznie odbił w bok potrącając brodacza, który zataczając się z łoskotem i przekleństwami po bruku wpadł wprost pod kopyta rozpędzonych koni galopujących za strażnikiem. Plac był już prawie na wyciągnięcie ręki. Strażnik uniósł miecz do góry i co sił w piersiach krzyknął

- Przebijać się do króla.

Oddział wbił się w walczący tłum wycinając i wydeptując sobie drogę w stronę króla. Mając świadomość iż król lada moment przejmie komendę nad jazdą Endymion odbił w stronę pala. Golin był już tak blisko. Widząc, że zbuntowani mieszczanie pospołu z Dunlandczykami podpalają pale do których byli przywiązani jeńcy spiął konia co sił w nogach aby jak najszybciej dotrzeć do Golina. Walczący tłum, w którym utknął strażnik nie ułatwiał mu tego zadania, jednak Endymion torując sobie drogę mieczem nie miał zamiaru się poddawać.
 
ThRIAU jest offline  
Stary 06-07-2011, 19:10   #113
 
Wroblowaty's Avatar
 
Reputacja: 1 Wroblowaty nie jest za bardzo znanyWroblowaty nie jest za bardzo znanyWroblowaty nie jest za bardzo znanyWroblowaty nie jest za bardzo znanyWroblowaty nie jest za bardzo znanyWroblowaty nie jest za bardzo znany
Forsownym truchtem przemierzali kolejne metry długiej ulicy, prowadzącej wprost na nabrzeże. Miarowe oddechy, zlewały się z metalicznym chrzęstem kolczugi, i delikatnym pobrzękiwaniem naramienników. Ciężkie udeżenia twardych butów o podłoże, rytmiczne, niby bicie w bęben i prosty cel na którym należało się skoncentrować, pozwalały na chwilę zapomnieć o tym gdzie się znaleźli. Nie towarzyszyły im żadne ciekawskie spojrzenia, jeśli już to albo były one pełne strachu, albo dzikiej wściekłości. Właściciele tych pierwszych, czmychali szybko w mrok zaułków lub zatrzaskiwali za sobą najbliższe drzwi, ci drudzy... Cóż, ginęli, lub jeśli jeden czy dwa ciosy nie wystarczyły, pokiereszowani i niekiedy ciężko ranni, zostawali za plecami bięgnących elfa i krasnoluda, leżąc na bruku i krwawiąc. W tym szalonym wyścigu, Kh'aadz nawet nie zorientował się gdy Andaras nagle zaczął odstawać bardziej z tyłu. Właśnie mijali kolejną przecznicę, gdy u wylotu drogi przed sobą ujrzeli toczącą się na placu bitwę. Był pośród nich, ze swoimi żołnierzami, zakuty w prawdopodobnie najdroższą zbroję w całym Śródziemu,
majstersztyk sztuki płatnerskiej, Eldarion z wysokości swojego siodła gromił Dunlandczyków, przedzierając się przez ich szeregi, z taką łatwością, z jaką pikujący na swoją ofiarę jastrząb przecina powietrze. Tuż za nim z impetem wbijała się królewska gwardia przyboczna, nie odpuszczając swego monarchy na krok, potęgując jedynie dzieło zniszczenia i popłoch wśród wrogów.

- Dalej elfie, już niedaleko! - Kh’aadz krzyknął radośnie w biegu, wskazując w stronę Eldariona. Jednak gdy zamiast oczekiwanej odpowiedzi, poczuł na plecach i karku nieprzyjemne, chłodne mrowienie, odwrócił się w stronę towarzysza...

To co zobaczył, sprawiło, że stanął w miejscu jak wryty. Nigdy i nikomu o tym nie powie, ale w tej krótkiej chwili poczuł prawdziwy, paraliżujący strach. Cała okolica nienaturalnie pociemniała, ściany okalających ulicę budynków jakby urosły, potęgując wrażenie bezsilności i strachu. Oczy Andarasa jarzyły się złowrogim blaskiem, niczym para rozżarzonych węgli, sylwetka klęczącego elfa cała emanowała bladym i przerażająco zimnym blaskiem. Krasnolud przysłonił oczy ramieniem, w którym dzierżył swoją broń, ale nienaturalne światło które mimo, że nadal raziło oczy, ani za grosz nie rozświetlało okolicy. W pewnej chwili Kh'aadz poczuł przenikające go fale okropnego zimna, gorszego nawet od tego czego doświadczył topiąc się pod lodem. Kolejne udeżenia, niczym przybuj oceanu, przeszywały go na wskroś, do samych kości, wywołując niekontrolowane skurcze i drżenie mięśni. Twarz elfa skąpana w trupiej, blado błękitnawej poświacie, pozostawała kompletnie pozbawiona wyrazu, jednak upiornie złowroga. Kruczoczarne włosy jakby żywe i obdarzone własną wolą, unosiły się i falowały w nieprzyjemnie drgającym powietrzu. Do uszu przejętego trwogą krasnoluda dochodziło głuche buczenie i świst wichru, zmienijący się wraz z oscylującym natężeniem dziwnego światła, w rytm którego falowały włosy elfa. Andaras niby kukiełka na sznurkach, gwałtownie rozpostarł ręce i odrzucił głowę do tyły, cała aura jeszcze bardziej przybrała na sile, odrzucając pod ściany walające się po bruku śmieci, otwierając z hukiem niezaryglowane drzwi i przewracając stojące w wejściu do zaułku beczki z deszczówką. Krasnolud sam poczuł niematerialne uderzenie, które niemal pozbawiło go powietrza w płucach i cofnęło o dwa kroki. Niepewny i pełen trwogi nie wiedział co się się dzieje, ale stojące dęba włosy na karku, przejemujący chłód w kościach i wdzierające się do serca przerażenie i strach, nie mogły oznaczać nic dobrego...

Z początku niepewnie, drżąc, stanął w rozkroku, nisko na nogach. Jak do przyjęcie szarży wroga, uniósł tarczę zasłaniając nią prawie całą krępą sylwetkę, jak gdyby ta materialna zasłona miała obronić go przed upiornymi czarami. Mocniej ścisnął trzonek swojego nadziaka, który wzniósł w gotowości do zadania ciosu niewidzialnemu przeciwnikowi. Trwał tak kilka sekund targany zimnymi dreszczami, wbijającymi w jego duszę kolejne lodowate szpile. Skryte pod zmierzwioną i omiataną magicznym huraganem brodą dygoczące wargi same, bezwiednie, zaczęły recytować krasnoludzką mantrę.

- Skała nie ma serca, które mógłby przeszyć lęk...- pierwsze słowa z trudem wydobywały się ze ściśniętego strachem gardła.
-... Skały nie można zastraszyć ani spętać w kajdany trwogi... - każdy kolejny wers przychodził łatwiej, z każdą znaną sylabą wypierając lęk i paraliżujące zimno z krasnoludzkiego serca.

-... My jesteśmy Khazadami, ludem ze skały!

-... Ludem jak skała twardym, której nie skruszy wróg!- ostatnie słowa Kh’aadz wywrzeszczał na całe gardło wyrzucając z serca i duszy resztki paraliżującego lęku przed demoniczną emanacją elfa. Znowu w pełni kontrolując swoje ciało, jak gdyby stawiał harde wyzwanie przeklętym mocom, trzymając uniesioną tarczę i broń, postąpił krok w kierunku opętanego przez demony druha.

- Andarasie! - Wywrzeszczał imię przyjaciela, postępując kolejny krok pod nasilający się magiczny huragan wiejący od elfa. Nagle, wszystko ucichło... Od tak, w jednej sekundzie, znikła upiorna poświata, zgasły diabelskie ognie w oczach elfa, wizg i szum aury uleciał w noc... Andaras padł na bruk.

-Jesteś niepoprawnym durniem. Mogłem choć nie chciałem rozerwać cię na strzępy. A teraz powiedz mi czy król żyje?- elf wybełkotał gramoląc się na klęczki. Wyglądał na wyczerpanego.

Słowa elfiego towarzysza, zwłaszcza po tym czego był świadkiem, wprawiły krasnoluda w niemałe zdumienie, bynajmniej nie tego się spodziewał... Choć tak na dobrą sprawę, sam nie do końca wiedział, czego niby miał się spodziewać... Stał nadal z wysoko uniesioną tarczą i nadziakiem, jak gdyby przed nim nie klęczał znajomy druh, a nieprzyjaciel.

- O czym Ty do jasnej urwy pieprzysz?! - warknięcie krasnoluda zabrzmiało nieco bardziej wrogo niż sobie tego życzył, ale emocje które nim targały nie pozwalały mu się szybko uspokoić.

- I co do tysiąca demonów się przed chwilą stało?! - Kh’aadz nadal nieufny nie opuszczał tarczy.

-To był Herumor albo ktoś równie potężny jak on. Miałem moc tak wielką moc.- tym razem oczy Elfa zaświeciły naturalnym blaskiem na wspomnienie owej siły.
-Kazał zabić króla a później pokazała się ona....-elf bełkotał trzy po trzy.
-Nieważne musimy ruszać w stronę Eldariona i Golina przydałby się jakieś konie. Nie wiem czy dam radę iść taki kawał i jeszcze się do czegoś nadawać.

- Jaka ona?! Byłeś tutaj ty i ja! Nikogo więcej! To znowu ten chędożony medalion tak? A mówiłeś, że nie ma na Ciebie wpływu! - Kh’aadz ciągle pozostawał w gotowości, jednak zrobił kolejny mały krok w kierunku podnoszącego się z klęczek Andarasa.

Elf widząc płonące słupy jakby się otrząsnął.
- Dobra mniejsza o wyczerpanie. Słupy płoną! Przebijamy się. Dunldaczykom co nie chcą konfrontacji odpuścimy nie ma co tracić czasu do słupów biegiem na mnie się nie oglądaj.

Krasnolud wahał się przez krótką chwilę, po czym zmiął przekleństwo w ustach i puścił się pędem w stronę przywiązanych do słupów więźniów, rozdając szczodrze silne uderzenia nadziakiem i tarczą po drodze, każdemu, kto tylko wyrażał taką chęć zbliżając się dość blisko do brodatego wojownika.
 
__________________
"Lotnik skrzydlaty władca świata bez granic..."
Wroblowaty jest offline  
Stary 06-07-2011, 20:25   #114
 
Zekhinta's Avatar
 
Reputacja: 1 Zekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie coś
Chociaż Dearbhail żałowała człowieka, który wcześniej dosiadał rumaka, to jednak nie mogła powstrzymać myśli, że wyszło jej to na dobre. Co prawda okazało się, że umie machać mieczem i to całkiem skutecznie, ale stanie na ziemi to nie to samo, co siedzenie na końskim grzbiecie. I choć zwierzę skutecznie broniło się przed jakimkolwiek kontaktem z człowiekiem, zmęczone, przestraszone, zdezorientowane, to nie mogło pozostać obojętne na słowa Władcy Koni. Rohirrka szybko uspokoiła rumaka, i zwinnie wskoczyła na siodło.

Walka z tej perspektywy była zupełnie inna. Dziewczyna nie miała co prawda serca wymagać od konia zbyt wiele, dlatego też szybko spora część jej nowych towarzyszy wyprzedziła ją. Ale rumak, choć zmęczony to gdy tylko uspokoił się trochę okazał się być świetnie ułożonym, idealnie wytresowanym koniem. Uśmiechając się pod nosem Dearbhail zachęciła go do dalszego wysiłku i już po chwili zrównała się z innymi.

Jej pierwszy przeciwnik otrzymał rąbnięcie mieczem, które zostawiło po sobie głęboką ranę. Kolejny postanowił zbliżyć się i ściągnąć wojowniczkę z siodła. W tym samym czasie, jego towarzysz zaszedł Dearbhail od tyłu. Głupiec jednak nie wiedział, że to ostatnie, co zrobił w życiu. Gdy tylko dotknął końskiego zadu, zwierzę zarżało przeraźliwie i zafundowało niedoszłemu napastnikowi potężnego kopniaka w pierś. Rohirka nie miała jednak czasu na podziwianie tego lotu. Wydając krótkie, pewne komendy próbowała uspokoić przestraszone zwierze, które zaczęło tańczyć w kółko. Gdy tylko koń zatrzymał się, dziewczyna zauważyła, że i drugi z przeciwników gdzieś zniknął. Po chwili zobaczyła jego ciało na chodniku, stratowane przez rumaka.

- Głupi to ma szczęście...

Ponownie zacmokała na konia, nakierowała go z powrotem w stronę bitwy i zachęciła do ruszenia. Znowu wmieszali się w tłum walczących. Dearbhail rozdawała ciosy na prawo i lewo. W pewnym momencie zrównała się z Endymionem. Wymienili między sobą kilka zdań i każde wróciło do walki.

Ale słowa strażnika zmusiły ją do myślenia. Czy naprawdę tak bardzo spodobało się jej zabijanie ludzi? Nie, to nie tak. To sam fakt walki był w pewien sposób ekscytujący. Krew płynąca szybciej w żyłach, głębszy oddech, ciągła czujność i powoli pojawiające się zmęczenie mięśni... I ryzyko. Albo pokonasz swojego przeciwnika, albo on pokona ciebie. No i nie wiadomo, na kogo możesz trafić. Może stanąć przed tobą ktoś, kto nie ma doświadczenia, albo po prostu ktoś słaby i powalisz go szybko. A może być tak, że to ty dla kogoś będziesz taką płotką, którą się załatwi od ręki. I to chyba to wywołało uśmiech na jej twarzy. Walka, taka prawdziwa, była szalona, nieprzewidywalna... Dearbhail pociągały takie rzeczy. Czuła się w nich dobrze, bo sama była trochę szalona, nieprzewidywalna...

W końcu dotarli do celu. Rohirka widziała Kh’aadza i Andarasa, w oddali Eldariona. Na placu mnóstwo było Dunlandczyków, ale królewskich z każdą minutą przybywało coraz więcej. Już mieli przewagę, przeciwnicy albo padali pod ich ciosami, albo próbowali ucieczki, przestraszeni.

Dearbhail zobaczyła, że w stronę elfa i krasnoluda przesuwa się masa przeciwników. Ona sama utknęła w tłumie i dodatkowo w zasięgu wzroku miała Golina...

Zawahała się przez moment. Co zrobić? Pomóc Andarasowi i Kh’aadzowi czy próbować przedrzeć się do Golina? Nie mogła zostawić przyjaciół samych. Co prawda każdy z nich był zdecydowanie bardziej doświadczony w walce niż tabun takich jak ona sama i na pewno sobie poradzą, ale ogarnął ją niepokój, gdy pomyślała, że mają sami walczyć przeciwko takiej zgrai. Ale przyszła tu dla Golina. Nie dla siebie samej, nie po to, żeby udowodnić wszystkim, że jest wartościowa i że się do czegoś nadaje. Przyszła tu, zdeterminowana i pewna, bo wiedziała, że musi pomóc Golinowi.

- Przepraszam was – wyszeptała w stronę Andarasa i Kh’aadza wiedząc, że i tak jej nie usłyszą. – Nie wiem, kochanie, jak się nazywasz, ale pozwól, że na chwilę tej walki będę mówić do ciebie Caomhnoir. Bo teraz potrzebuje twojej opieki i pomocy. Musimy uratować Golina –zwróciła się do konia, po czym rzuciła mu komendę, aby ruszył. Wpadli w tłum przed nimi i chociaż przedzieranie się przez ludzką ciżbę było ciężkie, Dearbhail była zdeterminowana. Pilnując i siebie i konia siekła swoich przeciwników z niespotykanym dotąd zacięciem. Z jej ust płynęła cicha pieśń:

Hwær cwom mearg? Hwær cwom mago? Hwær cwom maþþumgyfa?
Hwær cwom symbla gesetu? Hwær sindon seledreamas?
Eala beorht bune! Eala byrnwiga!
Eala þeodnes þrym! Hu seo þrag gewat,
genap under nihthelm, swa heo no wære.
 
__________________
"To, jak traktujesz koty, decyduje o twoim miejscu w niebie." - Robert A. Heinlein
Zekhinta jest offline  
Stary 07-07-2011, 09:22   #115
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Tharbad, maj 251 roku



[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=xButjfhZWVU[/MEDIA]

Cień czarnej postaci przemknął przy krawędzi dachu. Skórzana rękawica oparła się o kamienny gzyms. W dole, w uliczce na ścianach migotały błyski zatkniętych przy drzwiach pochodni. Tańczyły olbrzymie cienie rzucane przez walczących gdzieś kilka ulic dalej ludzi. Bitewny zgiełk Tharbadu dobiegał zewsząd.

W wąskim przejściu między budynkami, naprzeciw czwórki barczystych postaci dunlandzkich wojowników stała drobniejsza zakapturzona postać. Z rozpostartymi ramionami. W jej rękach spoczywały dwa zawieszone w przestrzeni miecze. U jej stóp leżały dwa trupy.

Najbliżej stojący brodacz rzucił się z krzykiem na pojedynczego wroga.

Czarna postać na dachu powoli zdjęła z pleców łuk.

Nim atakujący dryblas osunął się na ziemię pod ciosem broniącej się postaci, która teraz wybijając się do góry obracała się dookoła własnej osi pracując obydwoma ostrzami w perfekcyjnej harmonii, ręka sięgnęła po strzałę.

Dwóch kolejnych zbrojnych osunęło się na ziemię. Ostatni na placu boju zamachnął się trzymanym oburącz mieczem. Moment później spod pachy trysnęła mu struga krwi. Osadzony w miejscu dryblas obrócił się w kierunku zgodnym z cięciem postaci i chwilę po tym jak drugie ostrze błysnęło w ciemności, twarz kudłatego brodacza zalała się gęstą ścieżką jasnoczerwonej cieczy.

Usta młodzieńca wygięły się w drwiącym grymasie półuśmiechu. Otworzył dłonie wypuszczając dwa kiepskiej roboty dunlandzkie miecze.

Wirujący grot utkwił mu w sercu.

Zginął nim metal porzuconych ostrzy przestał dźwięcznie rezonować o bruk.
Upadł na plecy niewidzącym wzrokiem wpatrując się w białą tarczę księżyca z wciąż zastygłym na ustach uśmieszkiem młodzieńczego pół gębka.

Krótkowłosa dziewczyna narzuciła na głowę czarny kaptur posyłając zastygłym w bezruchu ciałom w uliczce ostatnie zimne spojrzenie, nim zniknęła na dachu w dymie tharbadzkiej nocy.










Krasnolud szarżował wprost na uciekających z tłumu ludzi.
Większość z nich zboczyła z kursu większym łukiem chcąc ominąć pędzącego z wściekłoscią wprost na nich wojownika. Widać nie po to uchodzili z życiem z rzezi na placu, żeby teraz dać się zarąbać.

Sprintujący elf zrównał się z krasnoludem i obaj pędzili w stronę płonących na placu słupów.

Mrużąc oczy od gęstego dymu łuczniczka na dachu złożyła się do strzału.

Andaras wierzgnął do przodu targnięty siłą pocisku, który wybił go z rytmu. Zaczepiając nogą o leżącego na placu trupa zwalił się na bruk koziołkując kilkakrotnie. Tak blisko Golina!

Kh’aadz rzucił się ku przyjacielowi. Kiedy krasnolud odwracał Andarasa na plecy, tamten nim zamknął oczy wydał z siebie cichy jęk bólu. Z poniżej lewej łoptaki sterczała strzała. Żelaznoręki z trzęsącymi się wąsami, mrużąc krzaczaste brwi, zarzucił nieruchome ciało elfa przez bark i z imponującą szybkością pognał w stronę mostu, gdzie z wnętrza otwartej bramy królewscy łucznicy kosili salwami biegających po placu oszołomionych ludzi.










Dearbhail z Endymionem zaciskali zęby. Ignorowali mdlenie ramion, które od czaru przekroczenia bramy Tharbadu nieustannie unosiły miecze. Ostrza ciążyły ku ziemi z każdym nowym cięciem i parowaniem. Wyszarpywanie stali grzęznącej w mięsie i kościach splątanych ze skórą i blachą, przychodziło z coraz większym wysiłkiem. Parli do przodu.

Ogień przeskoczył na słup do którego był przywiązany Golin.
Endymion z bezsilności zaczął krzyczeć, wyjąc jak ranny zwierz. Dzieliła go od przyjaciela zbita ludzka masa, która okładała się mieczami, tarczami pod butami tratując trupy z rannymi.
Oczy Dearbhail zlepiły gęste, nabrzmiałe łzy, kiedy ogień zaczął obejmować stopy strażnika. Wtedy konni przebijali się już przez wszystkich niemal nie patrząc, czy stawające dęba kopyta uderzają w swoich czy wrogów.

Piechota królewska dopadła do słupa strażnika. Mieczami dźgali ziemię wokół pniaka, w której, po wydarciu z placu kamiennych kostek, osadzony był pal.

Endymion z wsciekłością rąbał po czarnych, dunlandzkich kudłach masakrując twarze, odrąbując uszy, otwierając co najmniej dwie czaszki. Bódł przy tym rumaka piętami pobudzając go do zwiększonego wysiłku. Był już niedaleko Golina, kiedy ktoś wyskoczył z tłumu na stojącego w strzemionach strażnika. Chwytając go za poły ściągnął z siodła. Spadł ciężko pod konia łokciem uderzając o bruk. Promienisty ból. Widząc zbierającego się do ciosu przeciwnika przeturlał się pod ogierem cudem unikając tańczących kopyt. Wstał po drugiej stronie. Nie zwracając uwagi na oszalałego w furii człowieka z odrąbanym fragmentem nosa, który dalej biegł za strażnikiem przez tłum, Endymion parł w stronę słupów.

Dearbhail widząc pustego konia dowódcy, rozdając kopniaki najbliżej stojącym wrogom, wypatrywała strażnika. Dostrzegła go torującego sobie drogę pięścią i klingą miecza. Wykorzystując lukę w tłumie, gdy spora gromadka przeciwników rzuciła się do ucieczki z placu wyrwała się z gęstwiny walczących. Niedaleko miejsca, gdzie niedawno widziała krasnoluda z elfem. Lawirując między biegnącymi ludźmi galopowała pod słupy.

Zeskoczyła z konia nieodrywając wzroku od Golina. Nie ruszał się. Ogień trawił buty i spodnie. Czerwone płomienie wpinały się po płaszczu zbliżając się do rozwianych na wietrze włosów. Zdało się jej, że otworzył oczy. Żył. Patrzył na dół walczącym o przytomność wzrokiem.

Endymion dopadł zziajany do wysmarowanego smołą słupa i oderwał od niego zbrojnego. W jego miejsce zaczął wraz z innymi, w wytężonym wysiłku wyciągać zakopany w ziemi pniak.
Dearbhail stała jak sparaliżowana. Po policzkach płynęły łzy. Ogień z furią omiótł piersi i głowę Strażnika, lecz w jego ust nie wydarła się ani jedna skarga. Zaciskając z nieludzkiego bólu szczękę, dygocąc wpatrywał się w czarne niebo. Nim żywioł całkowicie skąpał jego twarz w szalejących płomieniach, Golin zamknął oczy.

Zwyciężyli. Miasto północne zostało odbite.










Nim słońce wyjrzało zza horyzontu iskrząc delikatnie fale Gwathlo połyskującą złotem czerwienią, miasto północne było pod kontrolą Eldariona. Królewscy zbrojni nie mieli litości nad uciekającymi Dunlandczykami. Nie za okrucieństwa jakich się dopuścili. Barbarzyńcy zza Issen, którzy uszli z życiem tej nocy albo zapadli się pod ziemię, czyli piwnice splądrowanych i na wpół spalonych domów, ukrywali się u sympatyków ich sprawy lub zaufali rzece rzucając się w jej ramiona.

Dzięki przybyłym oddziałom z północy, zaprowadzenie porządku w zbuntowanym mieście poszło szybciej i sprawniej niż przewidywały najbardziej optymistyczne, wcześniejsze prognozy wszystkich. Były również i złe wieści. Tragiczne. I przerażające.

Z raportu konnych wynikało, że rozbite wojska królewskie pod Bree były zupełnie nieprzygotowane do stawania w boju z wrogą armią. A to dlatego, że nikt nie spodziewał się jej przybycia. Z informacji zwiadowców wiedzieli, że od Ostatniego Mostu zbliża się większa banda orków w sile od kilkunastu do kilkudziesięciu wojowników Uruk-hai. Jakim cudem udało się wielotysięcznej hordzie orków zwieść skautów królewskich, nikt dokładnie nie wiedział, choć było kilka teorii. Najbardziej wiarygodna głosiła, że dostrzeżony oddział był niczym innym jak wabiem obliczonym na zmylenie przeciwnika, gdyż ta grupa Uruk-hai, miała przed sobą i po obu flankach w promieniu mili po kilku Worgriders. Jako, że do Bree dostał tylko jeden meldunek, uważa się, że reszta scoutów została przechwycona przez wroga. A banda goblinów wzięta zaś za główną siłę orków odpowiedzialnych za palenie wsi i osad na szlaku destrukcji jaki za sobą zostawiała. Mimo zapewnień umykających wieśniaków a znaczenj sile orków mierzonej w tysiącach nikt nie przygotował się na to. Nikt nie uwierzył. Od kilku pokoleń nie słyszano o plemionach tej barbarzyńskiej rasy na północy. Od lat nikt nie widział choćby jednego orka. Byle szczątki ich kości. Ani żadnych śladów ich obecności. A jednak prosty lud nie przesadzał w swoich opowieściach. Zarzucano miejscowym po incydencie w Trollshaws, gdzie odkryto legowisko małej grupki orków w leśnej jaskini, przesadne rozdmuchiwanie sprawy i wymuszoną obecność zbrojnych w każdej wiosce. Wiadomo, że strata choćby jednej krowy i owcy dla pasterza ważniejsza jest nieraz od stada, więc dowództwo garnizonu w Bree podejrzewając wieśniaków o dmuchanie na zimne i zabezpieczanie się na zapas w cieniu zbrojnych, ograniczyło się do wydelegowania jednego regimentu do osady Ostatni Most. Tam widziano orków. Dowodem były naoczne zeznania wielu świadków, jakoby Strażnik Królewski wraz z elfem i krasnoludem mieli jednego orka ukatrupić, biorąc jego głowę na pamiątkę. Kiedy oddział wrócił z kolejnymi czterema łbami orczymi z Trollshaws sprawę uznano za incydent a skład załogi strażnicy przy Ostatnim Moście podniesiono, dla świętego spokoju, do dziesięciu strażników.

Widmo wojny które wisiało nad Śródziemiem widoczne przez niewielu wtajemniczonych, teraz było powszechnym i namacalnym terrorem dla wszystkich. Tharbad sam musiał uporać się z południową częścią miasta i Dunlandem. Zamiast posiłków do kampanii przeciwko Cadocowi do miasta przybywały kolejne rozbite oddziały zbrojnych oraz tysiące ludności cywilnej.
Wrota Północne stały otworem dla nadciągających ludzi.






Eldarion nie musiał wcale ogłaszać mobilizacji. Pęczniejące z godziny na godzinę miasto rwało się do walki przesiąknięte krzywdą i cierpieniem, które rozciągało się od Tharbadu aż po Bree i Ostatni Most. Ktoś musiał za to odpowiedzieć i wyglądało na to, że padło na Cadoca.

Wiadomość o wojnie z Uruk-hai rozeszła się lotem ptaka po okolicy i już przed południem dotychczasowi zwolennicy Cadoca w Tharbadzie odwracali się otwarcie od sprawy Dunlandu nawołując do walki ze wspólnym wrogiem. Choć mieli aspiracje do statusu wolnego miasta i autonomii, w żadnym razie nie było już nikomu po drodze do walki ani przeciwko Eldarionowi, ani do stawania w polu w osamotnieniu z armią Uruk-hai. Idea Zjednoczonego Królestwa na nowo spodobała się przewrotnym mieszkańcom Cardolanu.

Majowej nocy życie oddało wielu ludzi a wśród nich był Golin.
Towarzysze Perły na próżno szukali młodego Valamira w mieście. Żywego lub martwego. Ani śladu. Zrezygnowani wrócili na zamek, gdzie Andaras odpoczywał w komnacie zarezerwowanej tylko dla najznamienitszych gości, po opatrzeniu rany przez nadwornego medyka. Wieczorem odbył się pogrzeb Strażnika Królewskiego i innych patriotów. Pod osłoną nocy zaś elf, krasnolud, Rohirimka i Endymion wraz z królem i rannym lordem Adrahilasem wyruszyli w ponad miesięczną podróż do Gondoru. Ze względu na niebezpieczeństwa wzburzonego Dunlandu udać się mieli okrętem królewskim przez Lond Daer do Dol Amroth a stamtąd konno do Minas Tirith. Mała flotylla Tharbadu licząca pięć statków, w ślad których podążyło też kilka barek i łodzi, wypłynęła pod osłoną nocy z wciąż płonącego portu.








 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 13-07-2011 o 07:18. Powód: niektóre literówki
Campo Viejo jest offline  
Stary 21-07-2011, 15:47   #116
 
Icarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Icarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputację
Po wpuszczeniu wojsk do miasta Andaras i Khaaz musieli zrobić już tylko jedno. W zasadzie nie musieli ale pragnęli tego obaj, zapewne równie mocno. Należało uwolnić Golina. Po oddaniu bramy i baszt w ręce żołnierzy. Ruszyli... Krasnolud nadziak i elfi łuk stanowił świetne uzupełnienie. Tam gdzie Khaaz mógł być flankowany lub w inny sposób zagrożony, elf wypuszczał strzałę. Krasnolud zaś dbał pieczołowicie by Dunladczycy nie dobrali się do jego osłony. Problemem był dość duży dystans do pokonania i ilość przeciwników. Ci jednak zapewne niechętnie atakowali tak nietypowy duet. Każdy człowiek słyszał o elfach i krasnoludach. O starych rasach i ich znacznie większej od ludzi umiejętnościach. Dunladczycy jednak i tak sprawiali duże problemy... Na tyle poważna że elfowi skończyły się strzały, również zapasowe. Dobył wtedy miecza i podążał za krasnoludzkim taranem. Będąc tuż za nim, mógł w razie konieczności doskoczyć do walki z dowolnej strony. Wszystko szło dobrze aż do pewnej uliczki byli już tak blisko.....

Ciało Andarasa przeniknęła energia jaką konsumował amulet z dusz umierających ciał. Było to niczym fala wznosząca go ku potędze. Poczuł się nieśmiertelny i niezwyciężony. Zasmakował mocy, która była boska. Obietnica potęgi jakie niosła moc amuletu była hipnotyzująca. Kiedy jednak zobaczył Eldariona poczuł jak obca siła przytłoczyła jego jestestwo dominującym rozkazem woli.
- Zabij króla!
Czuł pragnienie tej postaci z drugiej strony, która pragnęła właśnie w tym momencie skruszyć bohatera ludzi na oczach wszystkich. Pomyślał tylko
-Tak panie!. Nie miał siły ani możliwości się przeciwstawiać. Zresztą miał nareszcie moc o której zawsze skrycie marzył.

Nim zdążył podjąć wyzwanie rozkazu, który był nie do odparcia. Zanim elf zaczął stawiać jakikolwiek opór mentalny, jego duszę i wizję rozświetlił blask nowej energii. Dobrej, ciepłej, wspaniałej. Czystej i pięknej. Twarz bogini przysłoniła wizję ociekającej krwią ziemi i potęgi jakiej udziałem miał być Andaras.



- Dzieco moje! Bądź dzielny! Walcz!
Zrozumiał, że o jego duszę i przyszłość reszty dobrych ludzi Śródziemia stanęły siły które były udziałem jego dziedzictwa. Krew elfów odezwała się w nim jak tarcza po którą miał możliwość sięgnąć w tym decydującym konflikcie światła z ciemnością. Ważyły się nie tylko losy jego wyboru lecz i ścierały się moce ponad nim. I właśnie ten fakt starcia walki wielkich o malutkiego Andarasa przeraził go. Pojawieniu się bogini i niesamowicie ciepłych uczuć towarzyszył właśnie dominujący strach. Był pewien że zginie. Wykończy go ta ze stron, która nie będzie w stanie narzucić mu swojej woli. Czy jak w przypadku bogini sugestii. Zresztą to bogini spopieli go....
-Panie ona tu jest- pomyślał widząc przed oczami właśnie ją. Towarzyszyła temu panika i zaczął stawiać opór instynktownie. Nie było czasu do głębokich przemyśleń. Chciał jedynie przeżyć. Nie miał złudzeń był obecnie narzędziem zła. A takich boginie czy czarodziejki, o mocy przekraczającej jego wyobrażenia rozdeptują. Po chwili padł na ziemię wszystko ustało. Żył! I to jak żył. Czuł się nadal jak młody bóg. Sił miał aż nadmiar. I wtedy usłyszał Khaaza. Dostrzegł go kontem oka. Pozycja niczym do przyjęcia szarży trola. Mamrotał coś po krasnoludzku, na przemian wołając go. Kolejny kłopot widział to wszystko... Andaras nie wiedział co prawda co się działo z jego ciałem, jednak patrząc na stan alejki było to coś widowiskowego. Znów zadziałał instynkt i pierwsza myśl. Nie może od tak sobie wstać. Powiedzieć nic się nie stało idziemy dalej. Musi coś wymyślić.

-Jesteś niepoprawnym durniem. Mogłem choć nie chciałem rozerwać cię na strzępy. A teraz powiedz mi czy król żyje?- elf ostatnie zdanie wy powiedział wyciągając rękę. Udawał że był taki wyczerpany że nawet jak na elfa był na granicy omdlenia.

Słowa elfiego towarzysza, rzeczywiście wprawiły krasnoluda w niemałe zdumienie, bynajmniej nie tego się spodziewał... Choć tak na dobrą sprawę po tym co zobaczył, sam nie do końca wiedział , czego niby miał się spodziewać... Stał nadal z wysoko uniesioną tarczą i nadziakiem, jak gdyby przed nim klęczał nie znajomy druh, a nieprzyjaciel.
- O czym Ty do jasnej urwy pieprzysz?! - warknięcie krasnoluda zabrzmiało nieco bardziej wrogo niż sobie tego życzył, ale emocje które nim targały nie pozwalały mu się szybko uspokoić.
- I co do tysiąca demonów się przed chwilą stało?! - Kh’aadz nadal nie wiedząc czego się spodziewać nie opuszczał tarczy.

-To był Herumor albo ktoś równie potężny jak on. Miałem moc tak wielką moc.- tym razem oczy Elfa zaświeciły naturalnym blaskiem na wspomnienie owej siły. Nie potrafił się opanować.
-Kazał zabić króla a później pokazała się ona....-elf bełkotał trzy po trzy.
-Nieważne musimy ruszać w stronę Eldariona i Golina przydałby się jakieś konie. Nie wiem czy dam radę iść taki kawał i jeszcze się do czegoś nadawać.

- Jaka ona?! Byłeś tutaj ty i ja! Nikogo więcej! To znowu ten chędożony medalion tak? A mówiłeś, że nie ma na Ciebie wpływu! - Kh’aadz nadal nieufny i wstrząśnięty pozostawał w gotowości, jednak zrobił pierwszy mały krok w kierunku podnoszącego się z klęczek Andarasa.
Krasnolud rozglądał się za jakimś koniem. To dało elfowi chwile. Dobra spokojnie żyje wszystko jest pod kontrolą.


I wtedy Andaras zobaczył płonące słupy. Musiał się otrząsnąć.
- Dobra mniejsza o wyczerpanie. Słupy płoną! Przebijamy się. Dunldaczykom co nie chcą konfrontacji odpuścimy nie ma co tracić czasu do słupów biegiem na mnie się nie oglądaj.- ryknął elf. Starał się biec za Khaazem. Udając nadal trochę bardziej zmęczonego.

I wtedy poczuł uderzenie chwile potem przeszywający ból. Ostatnie o czym pomyślał był Perła gdzie on do licha jest....

Potem widział wiele rzeczy. Swego ojca, narzeczoną. Wizje sny majaki. Miał i lepszy dzień gdy rozmawiał przez kilka minut z przyjaciółmi.

Andaras odzyskiwał przytomność powoli. Towarzyszył temu silny ból. Przypomniał sobie słowa pewnego medyka. "Boli? Dobrze znaczy że żyjesz". Fakt tego mógł być pewien żył. Ktoś kogo elf nieznał czuwał przy nim w kajucie. Bo że znajduje się na statku usłyszał od owego kogoś. Nim ten śpiesznie oddalił się. Zapewne poinformować kogo trzeba o przebudzeniu elfa.

Niewątpliwym plusem bycia kimś obdarzonym mocą, jest to że z ran można się wyleczyć samemu. Tak też zrobi niebawem będzie jak nowy. Bardziej go martwiła przyczyna jego stanu. Tyle się wydarzyło musi to sobie poukładać. Ktoś najwyraźniej chciał elfa zabić. Znowu! Tylko że tym razem był to ktoś cholernie dobry. Niewątpliwie strzał z dachu patrząc na kont zagłębienia rany. A to była cholernie duża odległość, cel ruchomy i w dodatku w nocy. Mimo to Andaras dostałby prosto w serce. W zasadzie to nawet dostał ale osłoniła go metalowa dość gruba płytka na sercu. Z zewnątrz niewidoczna. Owoc rady ojczyma Andarasa. "Stając się moim synem i narzeczonym Xante ilość noży wymierzonych w twoje plecy gwałtwonie wzrośnie. Przyda się osłonić przed nimi to i owo" Rada była dosłowna. I uratowała pół-elfa. Pozostało wciąż pytanie kto? I nawet istotniejsze dlaczego? A może demonstracja mocy elfa wystraszyła jego cichych opiekunów. I postanowili nie ryzykować. Zabić go dopóki jeszcze zdołają? Tak czy owak Animista będzie musiał się za to wziąć. Zacznie od rozmowy z Valamirem. W końcu miał go chronić. Ale zaraz on ponoć zniknął. Elf przypomniał sobie rozmowę z towarzyszami jeszcze w zamku. Ciekawe czy żyje. Jeśli żyje prawie na pewno elfa wystawił. Zatem będzie trzeba go przesłuchać, no i oczywiście zabić. Zatem lepiej dla niego samego, by już był na tamtym świecie. Jeśli nie żyje będzie to dowód na przerost ambicji owego człeka nad możliwościami.

W ciągu kolejnych dni miał sporo czasu, by zapoznać się z księgą. Którą zdobył w zamku. Ponoć miał ją jego rodzony ojciec... Ciekawe kim był? Czy wiedział o Andarasie? A jeśli tak czemu się nim nie zajmował. Elfa miał standardowe pytania, w takich sytuacjach. Ale tak naprawdę była to raczej ciekawość, nic go nie dręczyło. Miał swoją rodzinę ojca,brata, narzeczoną... Co go obchodzi ktoś kogo całkowicie nie znał. I ktoś kto nie zadbał o własnego syna. Jedyny z tego pożytek że wpadła w jego ręce księga. Niezwykła i potężna. Cześć tesktu była dla Andarasa obca nie był w stanie jej odczytać. To mowa Czarnych Numernoryjczyków. Tyle wiedział. Odszyfrować ją i poduczyć zdoła tylko z równie starych ksiąg. A te zapewne znajdują się w stolicy. Do której właśnie zmierzali.

Mimo rany czuł się nad wyraz dobrze. W dodatku zyskał moc. Co prawda Andaras nie miał pojęcia do końca jak to się stało. Nie mniej jednak stało się. Kto wie czy amulet, nie jest kluczem do pozyskiwania siły. Ale do rzeczy. Elf postanowił odtworzyć całe wydarzenie, krok po kroku. Do momentu wbiegnięcia do uliczki szło łatwo. Przebijał się z Khaazem przez Dunldaczyków w drodze do Golina. W uliczce zaś zalała go moc. Moc z amuletu to chyba była siła, która normalnie wędrowała do jego wnętrza. Tylko tym razem ułatwiła nawiązanie kontaktu, z kimś po drugiej stronie. Nie wizji nie przekazu w jedną stronę. Czuł go jakby był tuż obok. Ktoś potężny. Numenoryjczyk z wizji... Moc zaś pamiętał świetnie, była obezwładniająca. Rozkaz był prosty, zabić Eldariona! Elf był niczym kukiełka, nie mógł się owemu polecaniu oprzeć. Zresztą król nie był mu jakoś specjalnie drogi. Lubił go to fakt ale skoro tak musiało być... Pamiętał jednak że się bał. Moc wylewająca się z amuletu co prawda gwarantowała mu potęgę. Jednak zabić króla na środku miasta? W obecności setek jego żołnierzy! Kto wie na ile owa moc by starczyła. Wtedy takich dylematów nie miał. Bał się ale wiedział co musi zrobi,ć a wyboru i tak nie miał. Wtedy pokazał się ona:

Walcz dziecko! Walcz!

Kim była? Andaras nie miał pojęcia. Elfka zapewne może bogini? Nie to nie możliwe. Czarodziejka z pewnością czarodziejka. Potężniejsza z pewnością od twórcy medalionu. Bowiem to właśnie jej wola i przekaz stały się wtedy dominujące. A nie były wcale negatywne. Tylko jakoś wtedy nie pocieszało to elfa. Będzie jeszcze czas by to wszystko przemyśleć. Na razie chyba nie było źle. Przeżył... Władca amuletu wie gdzie jadą. A do Andarasa nie można mieć pretensji że nie zabił króla. Zatrzymano by go. Zresztą Eldarion był sprawą drugoplanową. Liczył się wszak artefakt. To on jest tu języczkiem uwagi. Do tej pory przecież wszystko szło bez zarzutu. Bierze udział w wyprawie. Tajnej wyprawie. Wykazał że można mu ufać, że można na nim polegać. Jednocześnie odsłonięto tyle niewygodnych dla niego faktów. Ich nagły przypływ w żaden sposób nie może go pogrążyć. A w dodatku jest potrzebny włada wszak jako jedyny magią. A to może się okazać ważne.. Odzyska artefakt co będzie potem nie wiadomo. Do tego czasu on i jego rodzina będą bezpieczni, ze strony Herumora czy tego czegoś. W pojmowaniu elfa zawsze jednak była pewna luka.. Uważał bowiem że to on, jeden samotny człowiek, musi ratować chronić i wspomagać najbliższych. I to od niego wszystko zależy. Mimo że z talentem wszak był jeden... Jakoś zawsze umykał mu fakt że jego ojczym od wielu lat jest wodzem klanu. W dodatku sprawnym politykiem i manipulantem. Zarządza sprawnie ziemią miastami i tysiącami ludzi... I jeśli brać to na zdrowy rozsądek to on może ratować tyłek elfa z różnych opresji. A już z pewnością potrafi o siebie zadbać. Inaczej od dawna by nie żył...

Nadszedł dzień na rozmowę z królem. Andaras wciąż był słaby jeszcze prawie nie wstawał a rozmowa nie mogła czekać. Eldarion przyszedł zatem do rannego elfa osobiście. Co jakby nie patrzeć było zaszczytem.

-Wasza wysokość wybacz że nie wstanę.- rozpoczął elf. Choć wciąż w łóżku w jego głosie nie słychać było już słabości.
- To zrozumiałe. - uśmiechnął się król. - Na końcu chciałem podziękować i tobie za wykonanie planu. Mało nie przypłaciłeś tego życiem... Jestem ci wdzięczny. Już pewnie wiesz, że brakuje Valamira. Nie znaleziono jego ciała... Więc... Wiesz coś o nim? - zapytał.

-Nic panie. Uratował mnie z wcześniejszego zamachu, z tego nim przyjechaliśmy po raz pierwszy na zamek.

Król zamyślił się, lecz nic na to nie odpowiedział. Elf zaś postanowił nic nie dodawać. Bo i niewiele więcej mógł powiedzieć. Wszak znał Valamira bardzo słabo. Słabiej być może niż sądził. Sam odważnie zadał zaczął mówić o tym co cały czas chodziło mu po głowie...

- Mam kilka pytań, które mogą mi pomóc wyjaśnić sprawę amuletu. Na poprzedniej audiencji, wspominałeś panie że księga może być groźniejsza nawet od owego amuletu. Czy wiesz coś o nim panie? O twórcy, o poprzednim właścicielu może?
- Podejrzewam, że skoro była w ruinach Badard-dur, to mogła należeć do Saurona. Wszak to jego twierdza była... Najpotężniejsza od czasu upadku Angbandu... Teraz, choć Saurona nie ma, w niej drzemie zło. Z wielką wiedzą, i wielką mocą, idzie jeszcze większa odpowiedzialność. Młody jesteś Andarasie. Czy już wiesz jaki wybierzesz los dla siebie? Moja matka. Arewn... Czekała z wyborem długo... Bardzo długo.

Ten temat porywczy elf miał już dawno za sobą.
- Cóż śmiertelność była i jest kusząca. Kres początek i koniec jak każdy bez patrzenia na mijanie czasu, przyjaciół... Z drugiej strony nieśmiertelność. Można zrobić tyle dobrego w tym czasie. Zwłaszcza że w Haradzie jest dużo do zrobienia. Tak panie, podjąłem decyzje skorzystam z daru krwi. Lecz nie dla siebie dla ludzi...

- Medytuj nad tym. Niech światło Ilúvatara będzie z tobą.-odrzekł Eldarion

Elf postanowił zaryzykować i odsłonić więcej niż ktoś rozsądniejszy by się zdecydował.
- Kim panie był ktoś nazywany "głosem saurona" wiem jedynie że był Czarnym Numenoryjczykiem. Ale czy to Herumor a może ktoś jeszcze inny?
- Tak. Był Czarnym Numenorejczykiem. I nie, to nie Herumor. Ktoś o wiele bardziej niebezpieczny. Najwierniejszy sługa i uczeń Saurona z żywych ludzi... Obiecano mu potęgę i władzę. Miał być po wygranej wojnie panem na Gondorze... Czarny Lord korumpował jego duszę przez wiele lat, aż ten człowiek zapomniał jak się nazywa. Był komendantem Barad-dur. Dowódcą Legionu Terroru. I posłem Saurona. Stąd jego imię. Dlaczego pytasz?

Elfa zlał zimny pot. No to wdepnąłem.
-Jeszcze groźniejszy od Herumora panie? On chyba nie zapomniał jak się nazywa.- wymsknęło mu się instynktownie. A może sobie przypomniał po tylu stuleciach.
-Nawiedził mnie poprzez amulet. Pozwolił wykorzystać w czasie bitwy moc dziwną moc... I kazał cie zabić i wtedy pokazała się ona. Nie wiem skąd ani jak, może to bogini może potężna czarodziejka. Pomogła mi stawić mu opór, miałem wybór zabić lub nie. Podjąłem oczywistą decyzje.... - choć elfem kierowało wtedy zupełnie co innego.
-Panie czy będzie możliwość pchnięcia gońca do Umbaru? Kogoś zaufanego a jednocześnie anonimowego... Muszę ostrzec swoich bliskich, tak na wszelki wypadek. Choć po śmierci Nizara pilnuje się pewnie bardziej niż dobrze. Zresztą chyba nic im nie zagraża... Ale muszę dla spokoju ducha.- kolejny napad paniki.
Elf po chwili gdy się opanował.
- Dwaj potężni czarnoksiężnicy... Żaden nie będzie sługą drugiego. Skoczą sobie do gardeł wcześniej czy później mam racje?

Na pytanie o posłańcu Eldarion jedynie pokiwał głową. Pozostałe słowa poruszyły króla.

- To niemożliwe... Wyszeptał... A jednak. Jesteś w większym niebezpieczeństwie niż myślałem... Przez tę księgę lub kamień amuletu mają do ciebie dostęp czarnych mocy... - mówił chodząc po kajucie od czasu kiedy Andaras wyjawił mu przeżyte doświadczenie. - Zło w tych przedmiotach jest jednak aktywne. Jeśli amulet lub księga żyją własnym życiem jak Simaril lub ma właściwości Palantri, to koniecznie trzeba zostawić te artefakty w Minas Tirith. Tam będą bezpieczne i niegroźne. Nie możemy pozwolić aby wróg znał nasz każdy ruch... Narażać twojego życia, członków wyprawy i jej powodzenie na tak wielkie ryzyko. - powiedział patrząc elfowi w oczy ze smutkiem.

O nie, nie. To póki co moje jedyne atuty. Może trochę obusieczne. Ale lepsze niż żadne...- pomyślał Andaras. Po czym powiedział z należytą powagą.
- Wróg wie ile wiedział wcześniej. Panie ona kimkolwiek była ochroniła mnie. Pomogła! Artefakty zaś dały nam wiedzę o nim. Wiemy że jest. Istnieje. I gdyby miał do mnie dostęp taki jakiego się obawiamy już byś nie żył. Wróg owszem zaatakował ale udało się go odeprzeć. Światło zawsze jest i będzie silniejsze niż ciemność. Przeglądałem księgę są tam również dobre zaklęcia białej magi choćby leczące. Dałem radę do tej pory dam radę i później. Wszystko to robię w imię niewinnych istot które można, które trzeba uratować. Zaufaj mi panie. Do tej pory nie zawiodłem ani razu. To nie zadziała na mnie jak na ludzi. Chroni mnie krew elfów. Wszak pierścieni Saurona elfy używały bez szkody. Ja również czuje że wiedza z księgi i moc z amuletu mogą być bezcenne. Kto wie czy to właśnie nie ochroni członków wyprawy?! Nic nigdy nie dzieje się bez przyczyny.

Eldarion zatrzymał gonitwę po sali, w którą się wdał podczas wywodu Andarasa. Ta druga, myśl, również chyba ustała, bo król przemówił już spokojnym głosem.

- Mądrze mówisz Andarasie i tak już kiedyś powiedziałem i tak teraz to również podtrzymuję, że również i wiele dobra z tej wiedzy można wyciągnąć. Dla pożytku ludzi, którzy odchodzą od magii i przy których, być może za kilka pokoleń, jej zupełnie nie będzie... Przemyśle tę sprawę. Rozeznam się również w Białym Mieście u mędrców. Tymczasem uważaj na te przedmioty, które są w twojej pieczy.

Elf postanowił na zakończenie zadać jeszcze jedno pytanie. Może było coś o czym do tej pory król nie rzekł. A co w obecnej sytuacji może być nad wyraz ważne...
- Co tak naprawdę szczerze wiadomo o owym artefakcie?
- Mam nadzieję, że tego dowiemy się w Minas Tirith Andarasie... Czymkolwiek jest Hunmaicon, to Herumor za wszelką cenę chce go mieć. Nie możemy mu na to pozwolić. Nic dobrego z tego nie wyjdzie... Musimy zdobyć go pierwsi.
- Panie czy w obliczu tych nagłych ubytków w naszej wyprawie mamy kontynuować sami?
- Mamy jeszcze miesiąc na odkrycie tajemnicy Tol Morwen. Teraz odpoczywaj. Jeszcze przyjdzie czas na szczegóły wyprawy.

Po słowach tych król pożegnał się i wyszedł. Zostawiając Andarasa z nową wiedzą i jeszcze większą liczbą nowych pytań... Jedno było jasne, wielki konflikt do którego dojdzie, może mieć więcej niż dwie strony.

Mijały dni, elf zbierał siły. Zaczął też powoli leczyć się magią. Z przyjaciółmi się nie widywał. Medyk kazał odpoczywać a Andras korzystał z niego niczym z tarczy. Dawał mu gwarancje świętego spokoju, zwłaszcza od niewygodnych pytań. Ze strony Khaaza oczywiście, reszta członków wyprawy nie wiedziała o całym wydarzeniu... Elf postanowił nie rozmawiać na ten temat, chyba że nie będzie miał wyjścia. Andarasowi z czasem udało się wyjść nawet raz na ląd. Powoli, chwiejnie ale uważał że należy się pokazać w towarzystwie króla. Kolejnym ważnym postaciom. Kto wie kiedy to się przyda. Zaczął też powoli trenować nowo nabyte moce.... Książka był nad wyraz pomocna w ukierunkowaniu jego potencjału.
 
Icarius jest offline  
Stary 21-07-2011, 17:21   #117
 
ThRIAU's Avatar
 
Reputacja: 1 ThRIAU nie jest za bardzo znanyThRIAU nie jest za bardzo znanyThRIAU nie jest za bardzo znanyThRIAU nie jest za bardzo znanyThRIAU nie jest za bardzo znanyThRIAU nie jest za bardzo znany
Promyki jutrzenki oznajmiały nastanie nowego dnia. Pierwsze promienie słońca nieśmiało odbijały się od wody jeziora. Poranek był rześki, tak jak to w maju zazwyczaj bywa. Chłodne powietrze pobudzało i orzeźwiało ciało i umysł, będąc miłą odmianą dla swądu spalenizny. Dla Endymiona chodzącego po pobojowisku pozostawionym po nocnym starciu był to niezmiernie ciężki i nieprzyjemny czas. Oto bowiem ostatniej nocy życie straciła jedna z najbliższych osób dla niego. Śmierć Golina była straszna, a fakt iż Endymion był u stóp konającego i nie dał rady nic zrobić była dla niego najgorsza. Na pobojowisku wśród trupów i resztek oręża było wielu rannych, jęczeli, krzyczeli, wołali o pomoc, próbowali się poruszać, błagali o litość. Strażnik niczym śmierć cicho, bez słowa poruszał się między nimi co i rusz wyszukując rannych Dunlandczyków aby nakarmić swą żądzę zemsty. Zbryzgany krwią brudny i zmęczony ciągle sycił swój miecz świeżą krwią synów Dunlandu próżno szukając ukojenia.

Było południe Endymion opatrzył rany i liczne siniaki po czym zmieniwszy zakrwawione odzienie i oczyściwszy broń zaczął się zastanawiać co się dzieje z Perłą. Zapomnienie o wydarzeniach z ubiegłej nocy było najlepszym sposobem odegnania smutku i żalu i dlatego Perła był teraz wdzięcznym tematem rozważań. Wiedział, że Andaras jest ranny, Kh`aadz jest przy elfie a Dearbhail gdzieś przed chwilą maszerowała korytarzem. Może zajrzeć do Andarasa może do swojego konia, tego strażnik nie wiedział i prawdę powiedziawszy niewiele go to obchodziło. Perła ciągle się nie pokazywał, gdyby był ranny lub zabity na placu przed mostem to na pewno by go znalazł rano. Endymion udał się ponownie na miejsce bitwy. Opisując wygląd Perły pytał porządkujących martwe ciała i udzielających pomocy rannym czy ktoś go nie widział. Ale Perła zapadł się jak kamień w wodę. Po dwu godzinach szukania stwierdził, że widocznie Perła gdzieś się ulotnił załatwiać kolejny ze swoich ciemnych interesów. Zapewne wieczorem ni stąd ni zowąd się zjawi. Dał spokój szukaniu Valamira bowiem jak najszybciej należało poinformować króla o wydarzeniach na północy. Bo jeśli nie rozmawiał z konnymi to nie ma jeszcze pojęcia o wydarzeniach na północy. W tym celu strażnik wrócił na zamek i udał się do króla. Przed dziwami komnaty królewskiej od strażników dowiedział się, że król rozmawiał z grupą konnych spod Bree i zaraz po ich odprawieniu zabronił sobie przeszkadzać.

- Tak właśnie jest. Podobno wielotysięczna armia. Tak mówili. A opisując ich wygląd i w ogóle to miny mieli nietęgie – pokiwał głową trzymający długą ozdobną włócznię strażnik – mówili, że takich orków świat jeszcze nie widział.

- Tak nam mówili zanim weszli na spotkanie z królem – dodał ściszonym głosem drugi ze zbrojnych stojący na straży.

- Ja to jeszcze takiego czegoś na oczy nie widziałem – rzekł pierwszy strażnik poprawiając chwyt włóczni - ale jak się pokarzą to zaraz posmakują- tu wymownie zamachnął włócznią co wywołało obfity uśmiech na twarzy jego towarzysza.

- Módlcie się do bogów abyście nie musieli stawać do walki z nimi. Ja tej nocy z jednym walczyłem – odrzekł Endymion.

- I co ? – niemal jednogłośnie zapytali obydwaj – są tak duże jak mówili i silne? – wyraźnie ich ta informacja zaciekawiła.

- Poważnie ranny bez żadnego problemu powalił mnie na ziemię…. a żyję wyłącznie dlatego, że łucznicy wpakowali mu trzy strzały.
- Uuuu…aż trzy… nie do uwierzenia…aż tyle trzeba było…a gdzie on był …tu w Tharbadzie? – dopytywał zaciekawiony zbrojny z włócznią.

- Przed bramą miasta. Zwiadowca. Zapewne niedługo zjawi się ich tu więcej – odparł Endymion – dobra, jakbyście mieli sposobność to zameldujcie królowi, że byłem i donoszę o zwiadowcach orków przed bramą miasta. Dwóch ich było jeden uruk-hai. I jeśli konni spod Bree mówili o ich sile fizycznej i możliwościach bojowych to nie przesadzali.

- Dwóch !!! mówiłeś o jednym orku – odchodząc Endymion usłyszał pytanie na które już nie miał zamiaru odpowiadać bo co za różnica jeden, czy dwóch. Miał teraz zamiar zajrzeć do Andarasa i zorientować się co u niego. Było późne południe, zatem powinien już pomału nabierać sił. Z taką nadzieją zapukał do komnaty w której przebywał ranny i powoli wszedł do środka.

- Witaj Andarasie ja tylko na moment wpadłem zobaczyć co u ciebie – zapytał wykonując jednocześnie skinienie głowy w stronę Kh`aadza na znak powitania

Widząc że elf jest nieprzytomny strażnik podszedł cicho do krasnoluda i ściszonym głosem zapytał.

- Co z nim?
- Wyżyje, ale blisko było... Nadal słaby, trochę bredził przez sen, ale odzyskał przytomność, wyczerpany jakiś, śpi co chwila...- odparł Kh`aadz.

- Silny jest to poradzi sobie i wyliże się. Może to i dobrze, że śpi bo inaczej pewnie gotów już z łóżka wyłazić. Dobrze, że byłeś w pobliżu bo inaczej nie wiadomo jakby się to skończyło – rzekł na pocieszenie krasnoluda Endymion.

- Nie dość blisko jednak... O piczy włos...Ehhh szkoda gadać - Kh’aadz westchnął, nadal lekko przygarbiony na taborecie.

-Ciekawe co z Perłą, nie pokazał się jeszcze – zagadnął Endymion wyczuwając przygnębienie w głosie krasnoluda.

- Pewnie wyniuchał interes do zrobienia gdzieś indziej... Albo koniunktura mu nie spasowała. No... Albo po prostu miał pecha... - krasnolud dokończył wzruszając ramionami.

- Albo leży gdzieś w rynsztoku... bo interes nie wyszedł jak należy – skwitował rozmowę strażnik szykując się do wyjścia.

Po tych słowach Endymion wyszedł z pomieszczenia najciszej jak umiał żaby nie obudzić śpiącego. Po opuszczeniu komnaty Andarasa udał się do swojej, gdzie spakował swoje rzeczy by być gotowemu wyruszyć w drogę. Nie chciał już dłużej przebywać w tym mieście, jedyne co pozostało mu tutaj do zrobienia to pożegnanie przyjaciela. Gdy płomienie trawiły ciało nielicznie zgromadzeni w milczeniu ze spuszczonymi głowami wpatrywali się w płonący stos. Zachodzące słońce pogrążało świat w ciemnościach i tak samo działo się z umysłem Endymiona. Nawet gdy wszyscy się rozeszli długo jeszcze stał samotnie wpatrując się w dogasający żar, nie mógł tak po prostu odwrócić się i odejść. Po prostu nie mógł.

Późną nocą wszedł razem z przyjaciółmi i królem wraz z obstawą na pokład okrętu królewskiego. Gdy wszyscy byli już na pokładzie, podniesiono trap, odwiązano cumy, rozwinięto żagle i okręt zaczął powoli sunąć po wodzie. Następny przystanek Lond Daer. Spływ trwał cztery dni i jedyne co było godne uwagi to zmieniające się krajobrazy za burtą. Po dotarciu do Lond Daer okręt się zatrzymał na kilka godzin. Uzupełniono zapasy prowiantu wnosząc liczne beczki i owinięte grubym sznurem pakunki na pokład. Całą operację nadzorował dość chaotycznie bosman pokrzykując i wymachując rękami, czemu przyglądał się uważnie Endymion bawiąc się nożem. Już po chwili tragarze portowi i pomagający im marynarze najchętniej wyrzucili by bosmana za burtę mając już dość przestawiania i przenoszenia ładunków z konta w kąt według nie zawsze jego słusznego uznania. W dodatku ku radości niemego obserwatora bosman wdał się w sprzeczkę z kucharzem, chcącym aby część pakunków zaniesiono bezpośrednio do kuchni.
Król z obstawą zszedł na ląd, jak się później dowiedział Endymion zostawić wieść o śmierci Lorda Derufina dla jego brata i żony oraz przeuroczej córki otrutego Lorda, która była narzeczoną zaginionego syna Lorda Adrahilasa z Dol Amroth. Endymion również zszedł na ląd ale tylko po to aby rozprostować nogi przed długim rejsem do Dol Amroth.

Przez cały okres rejsu morze było nad wyraz spokojne, toteż ta część podróży przebiegała gładko i bez problemów. Już wkrótce powinni dotrzeć do zatoki Belfalasu i ujrzeć Dol Amroth. Podczas tego czasu Endymion niewiele miał do roboty, toteż miał dużo czasu na przemyślenie ostatnich wydarzeń. A było się nad czym zastanawiać bo od momentu kiedy pewnego mroźnego zimowego wieczora pojawił się w karczmie Pod Mostem wiele się zmieniło. I były to zmiany zdecydowanie niekorzystne, nie licząc słodziutkiej Amei, która gotowa była wyruszyć z nim w świat. Ale to tylko jeden powód do radości w morzu cierpienia i rozpaczy w którym pogrążył się świat toczony plugawą zarazą. A i ten promyczek z pewnością zgasł. Endymion wolał nie myśleć jaki los spotkał rodzinę karczmarza jeśli w porę nie uciekli. Co do Amei sam nie wiedział czego od niej chciał, przecież całe życie nie może być psem króla, spuszczanym ze smyczy gdy trzeba będzie odwalić brudną robotę. Tak jak Golin, po śmierci którego Endymion zdał sobie sprawę z tego, że nie chce tak skończyć. Myśl o miejscu do którego zawsze chciało by się wracać już jakiś czas temu zakiełkowała w umyśle strażnika, toteż podczas ostatniej rozmowy z córką karczmarza prosił ją o zaczekanie do następnej zimy kiedy to znowu się zjawi. Wiedział , że jest to mało prawdopodobne, a może nawet niemożliwe, ale chciał zostawić za sobą nie spalony most, z którego będzie mógł skorzystać w razie gdy taka potrzeba zajdzie. Ale niebezpieczeństwo, które zawisło na wszystkimi mieszkańcami świata obróciło te plany o wygodnym życiu w niwecz. Dodatkowo umysł podtruwał lęk o rodzinne strony, które na pewno znajdą lub znalazły się na drodze któregoś z orczych oddziałów.

Kolejna bezsenna noc na morzu podczas której strażnik wpatrując się nocne niebo walczył sam ze sobą. Po śmierci Golina takich nocy było wiele, dużo za wiele.
 
ThRIAU jest offline  
Stary 21-07-2011, 18:58   #118
 
Wroblowaty's Avatar
 
Reputacja: 1 Wroblowaty nie jest za bardzo znanyWroblowaty nie jest za bardzo znanyWroblowaty nie jest za bardzo znanyWroblowaty nie jest za bardzo znanyWroblowaty nie jest za bardzo znanyWroblowaty nie jest za bardzo znany
Jeszcze chwilę temu emanujący tak silnie magią jak dół kloaczny emanuje smrodem, elf teraz jak gdyby nigdy nic biegł tuż za krasnoludem, w stronę topniejących pod naporem królewskiej konnicy sił Dunlandczyków. Kilka łbów zostało jeszcze do przetrącenia, kilka kończyn do połamania, wydawało by się, że przed Kh'aadzem i jego nadziakiem, jeszcze bardzo pracowita noc. Mała grupka dezerterująca z szyku, rzuciłą broń i bez łądu zaczęła uciekać, wprost na krasnoluda z jego elfim towarzyszem, gdy pierwszy chwycił się za rozbity udeżeniem tarczy nos, by sekudę później paść na ziemię z połamanymi od udeżenia obuchem żebrami, drugi nawet nie zorientował się, kiedy elfia klinga furkocząc w powietrzu otworzyła jego udową tętnicę... Pozostali niedoszli zdobywcy Tharbadu, postanowili odchylić drogę swojej ucieczki, byle ominąć dwójkę prących do przodu postaci...

Biegli nadal, a Ci nieliczni przeciwnicy, którzy mieli pecha znaleźć się zbyt blisko, lub nie w porę zaczęli się oddalać od szarżującego krasnoluda padali na ziemię pod ciężkimi ciosami nadziaka, Kh'aadz widząc, że przed nimi w zasadzie już czysta droga do królweskich odddziałów, a wróg jest w kompletnej rozsypce, rzucił krótkie spojrzenie do tyłu. Odwrócił się dokładnie w tym samym momencie, w którym ciało jego towarzysza, przeszył spazm bólu, wraz z opierzoną strzałą wdzierający się prosto do jego serca. Siła uderzenia rzuciłą Andarasem do przodu, powalając go na twarz, na i tak już śliski od krwi bruk. Kh'aadz z rosnącym przerażeniem patrzył na drgającą jeszcze, strzałę, sterczącą z pleców elfa.

- Nieeeeee !!! - Ryknął na całe gardło zrywając się w stronę przyjaciela, którego twarz twardo udeżyła o podłoże. Wydawało mu się, że pokonanie trzech metrów dzielących go od towarzysza zajmuje mu całą wieczność, wszystko na około działo się nienaturalnie powoli, przestały do niego docierać jakiekolwiek zewnętrze odgłosy z wyjątkiem jego ciężkich kroków i świszczącego, z każdym haustem powietrza, coraz słabszego i płytszego oddechu elfa, którego poprzysiągł strzec... Dopadł do niego, przyklękając od razu z biegu, rzucił dziko spojrzeniem na boki, samemu nie bardzo wiedząc czego tak ba prawdę szuka, czy strzelca, czy pomocy. Życie dosłownie wyciekało z każdą kroplą elfiej krwi, mieszającej się z piaskiem i brudem rynsztoku.

- Saaanitaaariuuuusz ! - Krasnolud wrzeszczał raz po raz biorąc elfa pod ramię i ciągnąc go jak najszybciej mógł w stronę króla.

- Bogowie, nigdy nic od was nie chciałem... Saaaanitarrriuuusz !

- I nadal nie chce! Ale jak zabierzecie go ze sobą, to pożałujecie, że nie zabiliście mnie puki była okazja!!! Saaanitariusz urwa!!!- Kh'aadz warczał swoistą modlitwę co raz przerywając ją nawoływaniem pomocy i prąc co sił do przodu, świszczący oddech, jeszcze w miarę wyraźny chwilę temu, już nie dochodził do jego uszu, mimo to biegł z Andarasem przerzuconym przez plecy i wzywał pomocy nie szczędząc gardła... Mając nadzieję, że nie jest już za późno...

...Gdy w jednej z baszt okalających most wraz z wojskowym cyrulikiem położyli go na wznak na stole, Kh'aadz wyjął nóż i rozciął delikatnie ubranie na plecach elfa, tak, aby znachor mógł łatwo dostać się do strzały.

- Ty w czepku urodzony S...synu! - sapnał z ulgą w głosie odkrywając co najprawdopodobniej uratowało życie jego szpiczastouchego drucha. Metalowa płytka wielkości dłoni, sprytnie schowana pod ubraniem, ułożona dokładnie pod lewą łopatką, jak się później okazało, identyczna z przodu na sercu. Strzała trafiła w brzeg ukrytego pancerza i ześlizgując się wytraciła nieco impet, przez co nie zagłębiła się w ciało elfa aż tak bardzo jakby mogła. Mimo to rana była poważna, ale nie wydobywały się z niej pęcherzyki powietrza, co znaczyło, że albo Andaras już nie oddycha, albo, co miał nadzieję, grot nie przebił się do płuca.

- Trzymaj się kretynie, słyszysz mnie? - rzucił cicho, ale z troską w głosie robiąc miejsce cyrulikowi, który, co patrząc po wprawie z jaką się zabierał do tematu, w swojej wojskowej karierze nie jeden grot już wydłubywał z trzewi...

- Spróbuj tylko z tego nie wyjść... To sam Cię ukatrupię... Słyszysz!?

--=O=--


Wieści z północy, były gorzej niż złe, tak więc Kh'aadz nie dziwił się, że król postanowił się niezwłocznie zbierać, a nadal śpiącego i majaczącego w malignie Andarasa, kazał zapakować wraz z resztą drużyny na statek na statek. Przed odpłynięciem zdążyli jedynie pochować Golina, krasnolud nie bardzo przepadający za zbyt dużymi ilościami wody w około, starał się nie wychodzić zbyt często na pokład, traktując siedzenie przy łóżku Andarasa jako świetną wymówkę. Medyk, który co prawda miał obiekcje ku temu, uważając, że chory powinien leżeć sam i nikt nie może mu przeszkadzać, pod groźbą kalectwa uniemożliwiającego dalsze wykonywanie zawodu okazał się być całkiem roztropnym człowiekiem i szybko przystał na propozycję, iż jeden krasnolud w tą czy w tamtą, na pewno nie zaszkodzi.

Mijały kolejne dni, Andaras nadal nieprzytomny bredził na zmianę o boginiach albo ciemności, Kh'aadz siedział i majstrował to przy uchwycie nowej tarczy, jaką nabył z królewskiej zbrojowni, żeby dopasować ją do swojej ręki, to przy paskach hełmu i naramienników, które mierzone na ludzi wymagały drobnych poprawek, żeby mogły leżeć na krasnoludzie jak druga skóra. Będzie musiał rozejrzeć się jeszcze za jakimś małym brzuścem lub napierśnikiem, bo jeśli przyjdzie się w przyszłości mierzyć z okrytymi złą sławą Uruk-Hai... to wysłużona kolczuga nie wystarczy. Po kilku kolejnych dniach, Dearbhail znowu przyszła do nich zajrzeć, tym razem, Andaras postanowił zrobić im wszystkim niespodziankę i po raz pierwszy odzyskał przytomność... Jak było do przewidzenia, Derbhail się tak ucieszyła, że na dzieńdobry zasypała ledwo żywego elfa bitewnymi opowieściami o tym co było jak go nie było, tak więc w mniej niż 10 minut Andaras był niemal na bieżąco z obecną sytuacją, plus jeszcze miał do przemyślenia konkluzje i spekulacje samej wojowniczki, które ta ochoczo przytaczała. Kh'aadz siedział z boku, z lekko spuszczoną głową, obawiał się tego momentu. Cieszył się, że elf wraca do zdrowia... ale bał się tej chwili, gdy się przebudzi i zostaną sam na sam... Ten moment w końcu nastał, gdy Derabhail wraz ze swoją rozradowaną i uśmiechniętą od ucha do ucha twarzą, cichutko zniknęła za drzwiami...

Odczekał chwilę gapiąc się w futrynę, po czym już nie tak wesoły jak dotąd, z pochmurną twarzą, przepełnioną zakłopotaniem obrócił się w stronę elfa.
- Tjaaaa... - westchnął przeciągle zbierając się w sobie... Na kilometr śmierdziało, że to co siedzi brodaczowi w głowie, ciąży mu bardzo. Nabrał w końcu powietrza w płuca, wstrzymał je przez chwilę, po czym z nieukrywanym żalem i smutkiem, wydobył z siebie ciche...
- Przepraszam. - Kh’aadz przyżekł, że będzie przy Andarasie i będzie go chronił, bo ten uratował mu życe... A teraz, gdy przyszła godzina próby, zawiódł i jego przyjaciel tylko cudem uniknął śmierci. Czuł się podle.

- To raczej ja dziękuje. Za wyniesienie z bitwy. To robota zabójców wrogów a może kolegów Perły. Strzelał z daleka nic nie mogłeś poradzić. Niech cie nie zadręcza krasnoludzka duma.- tu elf mimo, że zmęczony wyraźnie się uśmiechnął. Śmiejąc się na wspomnienie poprzedniego sporu. Mrugnął zawadiacko okiem do krasnoluda, ale ten jakby nie przyjmował do swojej świadomości, że wszystko jest w porządku.

-Żyjemy a przed nami jeszcze wiele wyzwań. Nie mam już sił czas się zdrzemnąć. - Andaras przymknął oczy i znowu pogrążył się we śnie...
 
__________________
"Lotnik skrzydlaty władca świata bez granic..."
Wroblowaty jest offline  
Stary 21-07-2011, 23:18   #119
 
Zekhinta's Avatar
 
Reputacja: 1 Zekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie coś
Dearbhail sądziła, że noc będzie ciężka. Nie spodziewała się jednak, że dzień, który po niej nastanie będzie bardziej mroczny i przygnębiający. Zawsze się mówi, że każdy nowy poranek przynosi nadzieję. Czy i tak było tym razem?

Młoda wojowniczka z Rohanu siedziała na podłodze w stajni i patrzyła się na boksy. W jednym z nich był Bestia. W drugim Hazelhoof, który ciągle patrzyła się w stronę dziewczyny, rżąc cichutko od czasu do czasu. W stajni znalazło się też miejsce dla Caomhnoira. Koń spał teraz spokojnie, pozbawiony ciężaru siodła i uzdy, jego boki unosiły się i opadały miarowo w głębokim, równym oddechu. Rohirka patrzyła na wszystkie trzy konie nie potrafiąc się cieszyć z tej sytuacji. Wizyta w stajni zawsze była dla niej odskocznią od problemów. Dziewczyna kochała konie, a zwłaszcza swojego Hazelhoof’a i, chociaż było kilku bliskich jej ludzi, to jednak on był jej najlepszym przyjacielem.

Na myśli o bliskich westchnęła ciężko. Trian i Bergo byli daleko. Tak samo jak ukochany ojciec i jej matka. Dziewczyna zastanawiała się, co dzieje się w jej ojczyźnie. Czy i tam ludzie walczą o przetrwanie? Czy jej rodacy również stawiają opór atakującym armiom? Walczą z ludźmi czy orkami? Jeśli i tam rozpętała się wojna, to czy wszyscy zostali zmobilizowani do walki? Jeśli tak, to matka zostanie sama. Ojciec pójdzie walczyć, chociaż nie jest wojownikiem jest silny i umie posłużyć się mieczem. Bergo tak samo. Może na konia nie wsiądzie, ale na pewno jego siła przyda się w walce.

A Trian? Czy właśnie teraz, wiele kilometrów stąd wysłuchuje rozkazu króla? Może właśnie prowadzi swój eored do walki? Albo jest na jakiejś naradzie? Albo już...

Dearbhail zerwała się na równe nogi tak gwałtownie, że spłoszyła konie, które zaczęły niespokojnie rzucać łbami. Któryś zarżał głośno, ze strachem, inny zaczął niespokojnie stąpać w swoim boksie. Chłopiec stajenny, zaniepokojony tym rozgardiaszem wbiegł szybko do środka, uspokoił zwierzęta. Rozejrzał się po pomieszczeniu, ale oprócz niego i koni nie było tam nikogo.

Rohirka bowiem wybiegła ze stajni tak szybko, jak przed chwilą stanęła na nogi. Biegła przez dziedziniec, bez celu, przed siebie. Schody. Korytarz. Zakręt. Drzwi. Schody. Powiew wiatru na twarzy. Zatrzymała się dopiero, gdy zaczęła tracić dech. Serce obijało się boleśnie o żebra, płuca paliły nieprzyjemnie, mięśnie były otępiałe. Dziewczyna zachwiała się na nogach i zaczęła gorączkowo łapać powietrze. Jednak ten wysiłek fizyczny uspokoił jej myśli. Wyrzuciła z głowy przerażającą idee, która się tam przed chwilą pojawiła.

Po kilku minutach Dearbhail doszła całkowicie do siebie. Rozejrzała się i z zaskoczeniem stwierdziła, że stoi na murach zamku, w tym samym miejscu co wczoraj wieczorem. Miasto w świetle słońca wyglądało strasznie. Spalone, zniszczone, zburzone. Królewscy ludzie uwijali się w nim, pilnując, szukając ocalałych, porządkując miasto. Dziewczyna odszukała wzrokiem miejsce, gdzie jeszcze kilka godzin temu stały słupy. Wtedy to postanowiła, że uratuje Golina. Że nie da mu zginąć. Nie mogła na to pozwolić. Zarówno ze zwykłych, egoistycznych powodów jak i wyższych pobudek. Nie chciała, żeby zginął, bo był dobrym człowiekiem. Nie chciała, żeby zginął bo miała nadzieję, że będzie mu dane jeszcze długie i szczęśliwe życie. No i w końcu, nie chciała, żeby zginął, bo chciała mu powiedzieć, że go przeprasza i, że jest mu wdzięczna za wszystko, co dla niej zrobił. Za to, że się nią opiekował. Za to, że jej pomagał. Za to, że był przy niej w momencie, gdy jej życie znalazło się w niebezpieczeństwie.

Teraz było już jednak za późno. Wiedziała, że już nigdy nie będzie miała okazji z nim porozmawiać. Golin zginął na jej oczach, tuż przed nią a ona nie była wystarczająco silna, aby mu pomóc.

Westchnęła cichutko i z zaskoczeniem zdała sobie sprawę z tego, że o dziwo, z jej oczu nie płyną łzy. Wydawało się jej, że powinna płakać. Przecież zginął jej przyjaciel, czuła się winna jego śmierci. A jednak, nie mogła płakać. Czemu? Czyżby jednak jej nie obchodził aż tak bardzo? A może nie miała już czym płakać? Nie potrafiła odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Zrezygnowana wróciła się do schodów na dziedziniec. Wolno skierowała swe kroki do zamku i tam w stronę komnat, których im użyczono. Gdy mijała komnatę, w której jeszcze wczoraj mieszkał Perła zatrzymała się gwałtownie.

Zaraz po skończonej walce, gdy obili miasto, próbowali się odnaleźć w tłumie. Endymiona Dearbhail miała ciągle w polu widzenia, jednak musiała odszukać Kh’aadza i Andarasa, to była im winna. Gdy w końcu się do nich przebiła, czekała ją niezbyt miła niespodzianka. Drużyna jednak była prawie w komplecie. Prawie. Brakowało Perły. W okrojonym składzie, bo elf był jednak ciężko ranny i został szybko zabrany do zamku, zabrali się za poszukiwania. Zmęczeni fizycznie i psychicznie przeczesywali miasto. I chociaż każde z nich poszło swoja drogą efekt był marny.

Nigdzie nie mogli znaleźć Perły. Kolejny powód do zmartwień. Dziewczyna wolałaby wiedzieć, co się stało. Nawet, gdyby odpowiedź na pytanie co stało się z Valamirem miała by być przygnębiająca. To lepsze, niż takie zawieszenie w niepewności.

Szybko otrząsnęła się z tych myśli. Miała bowiem jedną, bardzo ważną w jej odczuciu sprawę do załatwienia.

Dearbhail praktycznie wymusiła na medyku, aby pozwolił jej wejść do Andarasa. Na chwilkę, tylko kilka słów, muszę zobaczyć, jak się czuje... i tym podobne argumenty padały z jej ust. W końcu, najprawdopodobniej mający już dość jej terkotania pozwolił jej na kilka minut. Dziewczyna wparowała do komnaty elfa z przyklejonym na twarzy trochę sztucznym, ale jednak szerokim uśmiechem.

- Hej-nie-będę-cię-długo-męczyć-powiedz-mi-tylko-jak-się-czujesz-czy-wszystko-w-porządku? - jej słowa miały szybkość strzały, wystrzelonej przez elfiego łucznika i zostały powiedziane na jednym wydechu, chociaż można by z nich na spokojnie ułożyć ze dwa, trzy zdania.

Znachor co prawda kategorycznie wzbraniał się przed obecnością osób trzecich w pomieszczeniu rannego, ale Kh’aadz w tym wypadku potrafił być nad wyraz przekonujący. Krasnolud, który już siedział w środku i nie odstępował łóżka przyjaciela na krok spojrzał w stronę wejścia, w którym stanęła młoda wojowniczka.

- Na razie śpi... - odpowiedział spokojnie. - Ale usiądź na chwilę jeśli chcesz. - zapraszającym gestem wskazał wolny taboret przy łóżku.

Dziewczyna dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego, że w pokoju jest oprócz niej ktoś jeszcze. Zmieszała się, ale chętnie skorzystała z propozycji krasnoluda. Gdy tylko usiadła, od razu zapytała cicho:

- Co z nim? Wyliże się z tego?

- Kto go tam wie... - odpowiedział krasnolud słabo maskując zatroskanie w swoim głosie.

Elf jakby obudzony wtargnięciem dziewczyny

-Wyliże się wyliże.- powiedział lekko przy tym pochrypując. Z racji tego że budził się kilka razy w majakach. Zapytał upewniając się -Jesteśmy na statku. Czy to w głowie mi jeszcze chybocze?

Dearbhail drgnęła, zaskoczona tym, że Andaras się obudził. Na jej twarzy jednak wykwitł prawdziwie szczery uśmiech.

- Jeszcze nie! Ale teraz, skoro miasto odbite, pewnie będziemy wkrótce wyruszać... Tak się ciesze, że nic ci nie jest! To znaczy, no, że nic poważnego. E, chciałam powiedzieć, że... no wiesz, mogło być gorzej - zakończyła kulawo.

- Co prawda w majakach gadałeś niemal równie sensownie co zawsze... Ale dobrze Cię znowu słyszeć czarnoksiężniku... - krasnolud wydukał zadziwiająco ciepłym głosem

- Miło was widzieć. Znaczy że żyjecie co z resztą?- dla elfa towarzysze byli bardzo ważni. Ważniejsi może od niego samego.

- Z Endymionem wszystko w porządku - odparła szybko.- Trochę stłuczeń, ale co się dziwić, mamy za sobą ciężką walkę. Jak będziesz na siłach, to ci wszystko opowiem - ciężko było rozeznać, czy to groźba, czy obietnica, gdy przy tych słowach oczy dziewczyny zabłyszczały z dumy - bo jest co opowiadać. Ale się działo! - Po tym wykrzykniku Dearbhail umilkła na chwilę, wyglądało, jakby szukała odpowiednich słów. - Niestety... nie udało nam się dotrzeć do Golina na czas. No i w tej całej zawierusze zaginał Perła. Mam nadzieje, że nie zginął! To by było okropne! - zakończyła ponurym głosem. Spuściła głowę, jasnoblond włosy zakryły częściowo jej twarz.

- Perły nie ma? Niech go szlak- elf zakrztusił się jeszcze trochę. Tacy ludzie jak on nie znikają bez powodu dziewczyno. Patrząc na mój stan i łącząc to z faktem że miał pilnować moich pleców obawiam się najgorszego. Skoro nie wrócił do naszego wypłynięcia znaczy że nie wróci nigdy. Mogę się mylić więc nie martwmy się na zapas, powiedział widząc że dziewczyna smutnieje. Opowiadaj- elf poprawił się na poduszce, podciągając ją bardziej pod plecy. -Sił może dużo nie mam ale starczy już tego leżenia. Chwila historii nie zawadzi.

- Albo grubo się przeceniasz, albo nie znasz w ogóle naszej dziewczynki. - Kh’aadz zażartował odsuwając się nieco na swoim taborecie, robiąc miejsce dla oratorki.

Dearbhail niepewnie podniosła głowę i chwilkę zastanawiała się, co ma zrobić. Z jednej strony korciło ją, ach, jakże miała ochotę wszystko opowiedzieć, ale z drugiej nie chciała męczyć Andarasa. W końcu jednak wrodzona beztroska wygrała wewnętrzną walkę. Co prawda zarumieniła się na słowa Kh’aadza, ale nie zmieszały ją one na zbyt długi czas.
- Nie uwierzysz! Ubiłam orka! To znaczy, walczyłam z nim! Było ich dwóch, siedzieli w chaszczach i ja ich zobaczyłam i powiedziałam o tym Endymionowi. No i poszliśmy za nimi. I zaczęliśmy walczyć i Endymion walczył z tym większym ale mi się trafił ten brzydszy, ale go pokonałam! - tu dziewczyna wstała z taboretu i zaczęła gestykulować do wtóru swojej opowieści. - Najpierw go ciachnęłam, ale on sparował mój cios. I w ogóle, skubany ciągle nie dawał się usiec! Potem mi zniknął i zaatakował znienacka, ale ja aż taka głupia nie jestem! Przejrzałam go i jak mu wbiłam miecz w bebechy, jak go nie trzasnęłam w tę paskudną gębę! To nawet Endymion mnie pochwalił! - zakończyła niesamowicie z siebie dumna, siadając z powrotem na taborecie. - Było ich tylko dwóch, ale Endymiona i tak to zaniepokoiło. Potem wkroczyliśmy do miasta, spotkaliśmy się chwilę, wtedy, co zauważyliśmy tych konnych. No wy polecieliście przodem, Endymion i ja zostaliśmy. Ci konni byli z Bree. I nie tylko, ale okazało się, że miasto zostało zaatakowane. Nie Tharbard, tylko Bree. Przez okrów... Potem razem z konnymi ruszyliśmy w stronę portu. Cały czas walcząc. Cały czas - jej głos trochę osłabł, ale po chwili wróciła do dawnego wigoru. - Ani Endymion, ani ja sie nie daliśmy! Usiekliśmy tylu przeciwników, że aż głowa mała! Potem dotarliśmy do portu... Król był cały i zdrowy, opanowaliśmy miasto ale... ale nie zdążyłam uratować Golina. - Tu ponownie jej głos stał się cichszy. My weszliśmy do miasta. My walczyliśmy. My dosiedliśmy koni. My prowadziliśmy kawalerię. My dotarliśmy do portu... w tej litanii tego, jaka dobra była ich drużyna niczym cios obuchem było nagłe przejście na ja. Ja nie ocaliłam Golina. Dziewczyna jednak znowu uśmiechnęła się sztucznie i spojrzała elfowi prosto w oczy.
- Ale cieszę się, że z tobą jest lepiej. Zobaczysz, chwila moment i będziesz zdrów jak ryba. Mam nadzieje, że cię nie zanudziłam?

-Nie nie.-elf uśmiechnął się -Endymion miał racje dzielnie się sprawiłaś. Moje gratulację. Golinowi widać pomóc się nie dało. Mam nadzieje że zadbasz o wzięcie naszych koni?

Dearbhail pokiwała głową. Spojrzała na Andarasa i widziała zmęczenie malujące się na jego twarzy. Zrozumiała, że nie ma prawa go więcej męczyć. Wstała ze swojego miejsca, odwróciła sie, ale po chwili jakby namyśliła i ponownie zwróciła w stronę elfa. Złapała lekko swoją dłoń w jego dłonie, uścisnęła ją po przyjacielsku.

- Trzymaj się - rzuciła z uśmiechem, po czym wyszła z komnaty.

Cieszyła się, że to Andaras zaproponował, aby zabrać ze sobą konie. Ona sama nie chciała zostawiać Hazelhoofa ale bała się, że gdyby postulowała za zabraniem zwierzaka zostało by to uznane za dziecinną zachciankę. Ale skoro Andaras też chce zabrać ze sobą Bestię, to zupełnie inna sprawa!

Podniesiona tym na duchu dziewczyna znalazła się w stajni w tempie jeszcze szybszym, niż wcześniej z niej uciekła. Batalia przeprowadzona z nadwornym weterynarzem wspomaganym przez chłopca stajennego na pewno nie zapisała się w żadnej kronice czy pieśni, ale Dearbhail była z niej niesamowicie dumna. Przede wszystkim dlatego, że okazała się wygrana dla młodej wojowniczki. Zostało ustalone, że konie mają być gotowe do drogi i że weterynarz ma przygotować dla nich zapas leków i opatrunków, które można zabrać ze sobą w podróż.

Podróż... gdy sprawa z końmi została załatwiona Dearbhail udała się do swojej komnaty, aby zebrać wszystkie rzeczy. Wiele tego nie było, ale wolała być gotowa. Oczyściła zbroję, każdą jej część osobno. Owinęła ją potem w materiał i zapakowała szczelnie licząc na to, że w najbliższych dniach nie będzie potrzebna. Równie dokładnie zajęła się mieczem. Po jakimś czasie leżał obok zbroi i tarczy oraz reszty manatków gotowy do zabrania na statek.

Gdy dziewczyna zakończyła tę pracę, słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Za chwilę miał się zacząć pogrzeb Golina, a po nim podróż na południe. Zanim jednak to się stanie, Dearbhail musiała zrobić jeszcze jedną rzecz...

***

Pogrzeb Golina był, w odczuciu młodej wojowniczki, podniosły i smutny. Choć nie zjawiło się na nim wiele osób, każdy z obecnych żegnał przyjaciela. Dearbhail pojawiła się jako jedna z ostatnich, nieśmiało weszła pomiędzy obecnych żałobników. Nieśmiało, bo zrobiła coś, czego nie zrobiła z własnej woli od wielu, wielu lat. Na pogrzeb założyła długą, czarną suknię. Na pierwszy rzut oka nie widać było, że to nie jej strój – zdawało się prawie, że to suknia szyta na miarę. Było to jednak mylne wrażenie. Rohirka nawet nie miała przy sobie takich ubrań. Czarną, żałobną suknię pożyczyła na szybko od jednej z dziewczyn służących na zamku. Wojowniczka była prawdziwie wzruszona, gdy kobiety, wysłuchawszy jej prośby, szybko rozpuściły między sobą wici i już godzinę później w jej pokoju znalazło się kilka sukien, z których mogła wybierać do woli. Znalazła jedną, pasującą do jej wzrostu. Niezbyt fortunnie układała się na reszcie sylwetki, ale mogła ujść w tłoku.

Dearbhail w czasie pogrzebu była milcząca, poważna, patrzyła prosto w płonący stos. Zachwyciło ją to, że Golin otrzymał ceremonię godną królów. Zasługiwał na to. Dziewczyna widziała, że Endymion bardzo przeżywa całą tę sytuację. Chciała powiedzieć mu jakieś słowo pocieszenie, ale nie mogła żadnego znaleźć. Stała więc tylko milcząca, modląc się w duchu aby dusza Golina zaznała spokoju gdziekolwiek się udaje.

Ogień powoli trawił ciało strażnika. Zapadał zmrok. I gdy było już po wszystkim, gdy ceremonia dobiegła końca a żałobnicy zaczęli się rozchodzić, Dearbhail nie wiedziała, czy to dlatego, że coś jej wpadło do oka, czy może dlatego, że dym ze stosu podrażnił oczy, ale popłynęły z nich gorące, gęste łzy.

***

Podróż statkiem na początku była dla Dearbhail niesamowicie ciekawym przeżyciem. Co i raz przeszkadzała marynarzom zadając pytania dotyczące żeglugi. Szybko jednak zdała sobie sprawę z tego, że tylko im zawadza i zaczęła spędzać czas stojąc na pokładzie i obserwując morze. Często też siedziała z Hazelhoofem i Bestią, zaczęła również sama się sobą zajmować. Jednakże, gdy tylko miała okazję, wdawała się w rozmowy z kimkolwiek, kto wyraził ochotę na spędzenie z nią odrobiny czasu.

Im bliżej byli celu, tym bardziej dziewczyna stawała się podekscytowana. To, co wydarzyło się na północy, zostało na północy. Wiedziała, że nigdy nie wyrzuci tego z pamięci i wiedziała, że to, czego dowiedzieli się o oddziałach, nie, o armii orków to poważna sprawa, zagrożenie dla każdego człowieka w Śródziemiu. Ale teraz, w tym właśnie momencie chciała znowu poczuć się jak kiedyś, nieskrępowana, beztroska i żądna przygód.

Wiedziała, że już wkrótce nie będzie mogła pozwolić sobie na ten luksus.
 
__________________
"To, jak traktujesz koty, decyduje o twoim miejscu w niebie." - Robert A. Heinlein
Zekhinta jest offline  
Stary 27-07-2011, 07:01   #120
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Rejs z Tharbadu do Dol Amroth, maj 251 roku



Jakże różnił się spływ go Gwatlo od rejsu na pełnym morzu do Dol Amroth. Pogoda dopisywała. Słońce przyjemnie grzało a wiatr nieustannie dmuchał pchając dwa okręty w obranym kursie. Za statkiem zwanym królewskim okolicznościowo, gdyż przebywał na nim tymczasowo Eldarion, podążał drugi, na pokładzie którego przeważali najbogatsi mieszczanie Tharbadu, kupcy oraz wszyscy, którzy wsiedli na pokład w Lond Daer. Byli również uchodzący przed zawieruchą wojny wszelakie mniejszości jak Dunlandczkie rodziny, Umbardczycy, Easterlingowie i Haradrimowie. W porcie wielonarodowego Tharbadu tłoczyły się setki jeśli nie tysiące obcokrajowców chcących opuścić miasto lub żegnających rodaków.

Finluin na ile mógł starał nie rzucać się w oczy. Jako jeden z pierwszych zadekował się na statku wynajmując mała jednoosobową kajutę, w której po rozwieszeniu hamaka nie było zbyt wiele miejsca. Z wiadomych przyczyn starał nie rzucać się w oczy ludziom i dlatego większość czasu w ciągu dnia spędzał na koi. Po zmierzchu, pod gwiazdami, elf rozmyślał nad wszystkim co było dla niego istotne, kontemplując piękno nocy.










Na królewskim statku kołysało jak to zwykle na morzu bywa. Pierwszych kilka dni dało się we znaki dla ludzi na okręcie, co najbardziej odczuła Dearbhail oraz Endymion. Dopiero sugestia strażnika, by unikała otwartego pokładu, którego kołysaniu na falach towarzyszyła majacząca na horyzoncie linia brzegu wzdłuż którego płynęli, przyniosła jej niewielką ulgę. Sam strażnik zaś pełniący rolę osobistego ochroniarza Eldariona większość czasu spędzał z Królem lub w sąsiadującej z władcą, udostępnioną przez kapitana, kajutą. Ograniczony w służbie do minimum wolnego czasu na korzystanie ze statku, Endymion, kiedy tylko mógł ochoczo włączał się do pomocy żeglarzom i często widać go było skaczącego po ożaglowaniu okrętu, co z każdym dniem wychodziło mu coraz sprawniej i zwinniej. Spod drzwi jego kajuty dochodziły tez w równych odstępach czasu, miarowe dźwięki uderzającego o prowizoryczną tarczę ostrza. Chorobę morską zdusił w sobie po pierwszej dobie, nazajutrz będąc tylko lekko osłabionym a na trzeci dzień zapominając prawie zupełnie o przypadłości.










Andaras dochodził do siebie każdego dnia odzyskując siły w zdumiewająco szybkim tempie. Większość czasu przykuty do koi spędzał na studiowaniu księgi. W drugim dniu rejsu do zatoki Belfalasu, czując się już dobrze na tyle by swobodnie poruszać się po statku, zszedł pod pokład zastając tam Dearbhail.

- No tak kogo jak kogo ale ciebie należało się tu spodziewać. Czuje się już lepiej czas zając się naszymi przyjaciółmi. – zagadnął wesoło.
Dziewczyna szczerze ucieszyła się na widok elfa wstając i posyłając mu szeroki uśmiech.

- Święte słowa. Przecież muszę być przy Hazelhoofie. Wiesz, on nigdy nie płynął statkiem, nielubi płynącej wody... Mam tylko nadzieje, że nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co się tu dzieje - wyglądało na to, że Dearbhail znowu zacznie gadać bez przerwy. Szybko jednak zmieniła temat. - A co u ciebie? Rana się zagoiła? Czujesz się lepiej?

Tymczasem on klęknął przy chorych koniach oglądając opatrunki, które jak domyślała się Rohirimka zmieniała codziennie, i nakładając ręce na rany przymknął oczy mamrocząc coś w niezrozumiałym dla dziwacznym języku.
Gdy jednak zobaczyła, że elf klęka przy koniach i zaczyna robić coś dziwnego... mimowolnie odsunęła się kawałek i spojrzała przestraszona w stronę Hazelhoof'a.

- E... co... co robisz? - zapytała nieufnie.

- Leczę miejsca, którym zioła i maści zajmują dużo, bardzo dużo czasu lub nie pomogą wcale. – odpowiedział spokojnie nie przerywając czynności.
Po czym przyjrzał się bladej i wyraźnie osłabioną chorobą morską dziewczynie.

- Tobie też mogę pomóc. – stwierdził.

- Masz jakieś zioła na to? – zapytała ożywiona. – Bo Endymion mówił, że na to potrzeba czasu i później będzie już dobrze. Dzisiaj jest już trochę lepiej. Ale wczoraj...

- Miał rację. Zioła pomogą niewiele. Moge pomóc inaczej. – zasugerował. – Ty również mogłabyś mi pomóc. – dodał. - Mam kilka czarów, które chciałbym opanować przy udziale partnera. Więc jak? – zapytał.

Rohirimka z bladym uśmiechem stanowczo pokręciła głową. Cofnęła się chyba aż nadto rozumiejąc sens pytania, zatrzymując oparta plecami o kolumnę masztu, który wyrastał spod pokładu, . Na słowa Andarasa z czystym strachem wymalowanym na twarzy i chęcią ucieczki w oczach Dearbhail odpowiedziała cicho, lecz pojednawczo, aby nie urazić elfa odrzuceniem oferty magicznego leczenia.

- Dziękuję. Wolę poczekać.

- Nic by ci się nie stało. Ale tak rozumiem uleczyć konia magia dobra. Chorobę magia dobra... A gdy trzeba pomóc... – elf wyraźnie oczekiwał innej reakcji dziewczyny.

Wstał od koni. Odwrócił się i bez słowa pożegnania wyszedł na pokład zostawiając Dearbhail z chorymi końmi. Dziewczyna westchnęła lub może raczej wypuściła z ulga powietrze z płuc oglądając się za Andarasem.

Tego dnia objawy choroby morskiej wciąż jeszcze dokuczały jej niemiłosiernie i z stęsknieniem wyglądała zmierzchu. Wtedy morski wiatr niósł nad falami przepiękną melodię fletu, która jak zaczarowana pozwalała jej zapomnieć o zawrotach głowy i nudnościach. Kołysała do snu.










Przez dwa pierwsze dni rejsu do Dol Amroth Kh’aadz był raczej niewidoczny. Nie żeby się chował przd ludźmi, lecz przepastne wody morskiego bezkresu z jednej burty i otwarte przestrzenie lądu po drugiej działały na niego deprymująco. O ile rzeczny spływ był nieznośny dlatego, bo był rzecznym spływem, to rejs n apełnym morzu był chyba tym co krasnoludy lubią najmniej. Niemniej mrucząc pod nosem, że „Kh’aadz jest twardy jak skała.”, co było skrótem od dłuższego wywodu jego zaburzonego alkoholem procesu myślowego, z którego wynikało, że Khazadzi są jak głazy w morzu, o które rozbijają się fale czasu swiata.

Po opuszczeniu Lond Daer krasnolud, na dobre zaszył się na najniższym pokładzie statku, gdzie spoczywały zwoje lin, beczek i zapasy żywności i panowała wszechobecna wilgoć, ciasnota i mrok przenikniony tylko tlącą się świecą, którą zapalił by odstraszyć szczury. Od czasu opuszczenia Tharbadu niemal dokładnie widział ile ich jest na statku lecz pomimo tego, żeniektórym nawet nadał imiona, one uciekały dopiero przed blaskiem światła ignorując jego pogróżki. Bywało, że wyładowywał na nich swoją złość strzelając w mroku z kuszy do ruchomych cieni.

Dzień przed zawitaniem w Lond Daer, Kh’aadz wziął udział w marynarskim, tajnym konkursie Rum z Beczki. Po całodniowym piciu zajął trzecie miejsce ustępując pola jedynie dwóm niepozornie wyglądającym majtkom a później pierwszą dobę wielkiego kołysania na pełnym morzu, przespał w najlepsze nieświadom niczego co się dzieje na statku. Po przebudzeniu ciężko było określić czy złe samopoczucie należało zwalić na kiepski trunek żeglarzy czy cholerne morze.

Kh’aadz i Deabrhail byli pierwszy raz w życiu na morzu.
Kiedy choroba morska minęła i dziewczyna odzyskała siły i pewność siebie potrafiła docenić jego piękno. Zas krasnolud tylko odnalazł szacunek i podziw do ciężko pracujących żeglarzy, którzy teraz w jego oczach stanowili niejako inny rodzaj człowieka. Ulepiony jakby z innej gliny. Paradoksalnie łączyło ich z krasnoludami bardzo wiele. Kiedy bosman odkrył konkurs w piciu rumu oberwało się solidarnie całej załodze, choć udział w nim brało prócz krasnoluda tylko czterech marynarzy. Mimo, że Kh’aadz odgrażał się nowo poznanym kompanom rewanżem w piciu grzańca z wina lub piwa, niestety do końca rejsu surowe oko bosmana, nie przymknęło się na to ani jeden raz. Zrezygnowany wziął udział w innych zawodach, tym razem pod tytułem: Bartnika Rejsu.

I w tej dyscyplinie krasnolud został niekwestionowanym championem wydłubując z ucha niebotyczne ilości woskowiny, czym zyskał sobie w krzykach triumfu i wrzawie dobiegającej spod pokładów, wiele sympatii, poklepywania po mocarnych barkach i małą beczułkę, ponoć wyjątkowo najlepszej jakości rumu.

Resztę rejsu spędził na graniu w kości z marynarzami i smakowaniu zasobów spiżarki przegryzanych suszonym boczkiem, jako, że swoją nagrodę postanowił zachować na specjalną okazję.










Andaras kiedy już wiedział po wizycie Eldariona, że los księgi w jego rękach nie jest pewny z dotarciem do Minas Tirith, każdą wolną chwilę spędzał na czytaniu wciąż nie do końca zrozumiałego języka w którym była spisana. Kiedy wszyscy, których uparcie prosił o pomoc w asystowaniu w lekcji nowych czarów, czym przysporzył sobie tylko niechęci i podejrzliwości ze strony marynarzy, w końcu znalazł jednego bardzo zdesperowanego majtka. Marynarz przegrał wszystkie pieniądze zadłużając się przy tym co nie miara i ciężka kiesa elfa podziała na człowieka magicznie. Po tych ćwiczeniach, podczas których nieszczęsny marynarz nabawił się wielu guzów oraz biegunki Andaras wyciągnął bardzo cenną naukę z totalnego fiaska całego przedsięwzięcia. Musiał znaleźć tłumacza, aby odkrył przed nim sens tych niezrozumiałych mu wyrazów, które wszak przy zaklęciach miały jak wszystkie inne słowa kluczowe znaczenie. Ponadto odkrył, że o ile leczenie magią działa przez emanowanie mocy z rąk nakładanych na chorych, to wszystko inne i bardziej skomplikowane potrzebuje narzędzia, dzięki któremu byłby w stanie ukierunkować strumień mocy. Wiedział, że jest na dobrym tropie, bo kolejnego dnia ściskając w ręku czerwony kamień amuletu efekty były lepsze, lecz wciąż dalekie od satysfakcjonujących. Ściągnął też na siebie gniew Bosmana, doprowadzając w skutkach rzuconego zaklęcia do opuszczenia dopiero co postawionego foksztaksla.










Dol Amroth, czerwiec 251 roku



O zmierzchu piętnastego dnia rejsu, oba statki wpłynęły do zatoki, gdzie białe bałwany rozbijały się o strome skały, a przez mgłę przebijał się rosnący w oczach punktowy blask latarni morskiej. Dol Amroth. Statek Eldariona zawitał do portu, a drugi okręt popłynął do Minas Tirith.

Nim Eldarion wraz Adrahilasem zeszli z trapu do portu wjechał orszak powitalny Rycerzy Łabędzia, których niebieskie proporce trzepotały na wietrze obok czarnych banerów Białego Drzewa. Starożytny port robił wrażenie na przybyszach a potęga Gondoru ukazała się w majestatycznej krasie, gdy wjechali w orszaku na ulice miasta zmierzając na książęcy zamek.






Nie było czasu do stracenia, więc tylko godzinę Andaras, Kh’aadz i Dearbhail czekali na Eldariona z Endymionem, którzy powrócił na dziedziniec, gdzie tamci czekali oddawszy pod opiekę książęcego koniuszego Bestię i Hazehoofa. Czekała ich forsowna podróż po trakcie Rathon Gondor , w której konie chore konie nie mogły wziąć udziału.

Eldarion zbliżył się czekających ludzi i wyciągnął rękę ku Dearbhail. Dziewczyna zawstydziła się i nie bardzo wiedząc co zrobić pokłoniła się podając mu dłoń.

- Od Lorda Adrahilasa. – powiedział zmykając rękę Rohirimki w swoich. – Tylko na bogów, omijaj złotników. – dodał z przekąsem wskakując na przygotowanego ogiera.

Kiedy dziewczyna otworzyła dłoń, spoczywał na niej tak bardzo znajomy pierścień.










Minas Tirith, czerwiec 251 roku



Statek Finluina wpłynął w szerokie ujście Anduiny i dalej w górę rzeki podążył ku Minas Tirith. Na ląd wysiadł w porcie Harlond i po trzy milowym marszu, tego czwartego dnia podróży od rozdzielenia się okrętów w zatoce Belfalasu, przekroczył Wielką Bramę Białego Miasta. Wrota były jednym z pierwszych udoskonaleń Minas Tirith, które zapoczątkowały rządy Aragorna. Twórcami tej monumentalnej budowli byli Khaazadzi z Aglarond, a wykonana była w całości z mithil i stali. Przybył do stolicy przed Eldarionem, inaczej ta wiadmość byłaby na ustach całego miasta.

Swoje kroki bard skierował bezpośrednio do Królewskiej Biblioteki, gdzie miał nadzieję znaleźć starego wróża. Tequillian, którego historia nie była obca Finluinowi był Wielkim Prorokiem na królewskim dworze. Pochodził z arystokratycznej rodziny Dol Amroth i młodość spędził jako oficer na statkach gondorskiej floty. Niestety wybuch prochu podczas potyczki z korsarzami z Umbaru stracił wzrok, co zakończyła jego krótką karierę wojskową. Zrezygnowany poświęcił się zgłębianiu tajemnic arkan magii i astronomii. Dzięki uporowi, determinacji i oddanym asystentom, bez których wzroku nie byłby w stanie osiągnąć niczego, po wielu latach badań i izolacji od świata, stał się niekwestionowanym autorytetem w swoich dziedzinach. Nie będąc znanym powszechnie w Śródziemiu, wieść o jego pracy i wiedzy doszła na królewski dwór i po jednej z wizyt Eldariona w Dol Amroth, stary Tequillian przyjął zaszczyt pracy w Minas Tirith. Jako nadworny Prorok i członek Królewskiej Rady stary Dunedain miał wspaniałą okazję kontynuacji badań i możliwości korzystania ze starożytnych woluminów stolicy.

W bibliotece królewskiej, do której został wpuszczony przez straże bez problemów ani zbędnych pytań, Finluin nie znalazł jednak starego ślepca. Na jego pytania o Tequilliana odezwał się jeden z obecnych tam ludzi.

- Jestem Elagar. Asystent Tequilliana. – przemówił dźwięcznym i przyjemnym głosem z wielką życzliwoscią. – Wielki Prorok jest niedostępny. Czy mogę w czymś pomóc? – zapytał.










Rathon Gondor był dość szerokim i wspaniale utrzymanym traktem, który łaczył Dol Amroth z Minas Tirith. Wyłożony białym kamieniem na całej swojej długości wił się przez krainę w szpalerze owocowych drzew, które witały podróżnych zielenią i kolorami kwiecia. Marmurowe kamienie milowe wyznaczały odległość traktu a co dwadzieścia takich pomników kawalkada konnych mijała strażnice, które czuwały nad bezpieczeństwem podróżnych i okolicy. Królowi oprócz Endymiona, Andarasa, Kh’aadza i Dearbhail towarzyszył również kilkuosobowy oddział Rycerzy Łabędzia. Całymi dniami galopowali niemal bez przerwy zatrzymując się tylko na posiłki i nocleg w strażnicach. Dwa razy dziennie zmieniali konie. Wizyty w tych przydrożnych garnizonach miały ogromne znaczenie dla stacjonujących w nich żołnierzy. Rozmowa z królem podnosiła morale i uspokajała, gdyż nadciągające wciąż nowe wieści z północy urastały do niebotycznych rozmiarów, z których wynikało, że hordy Uruk-hai zajęły cały Arnor stojąc u wrót Gondoru.



[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=KHcm0x6lRno[/MEDIA]



Piątego dnia wjeżdżając na równiny Pelenoru otaczały ich pola uprawne i farmy a na trakcie miajali coraz większe gromady wozów i pieszych zmierzających do Białego Miasta. Z oddali zobaczyli przylegające do skały miasto o monumentalnych, nie do zdobycia murach i majestatycznej Cytadeli. Kiedy wszystkie drogi złączyły się w jedną jeźdźcy przekroczyli Wielką Bramę Minas Tirith. Ilość nadciągających ludzi tłoczyła ulicę, która wiła się spiralnie przez wszystkie poziomy. Na szczęście prawo stolicy zabraniało wjazdy pojazdów kołowych do miasta, nad czym czuwały liczne straże patrolujące mury i bramy, więc pocieszać się można było, że mogło być gorzej. Niemniej i tak Rycerze łabędzia oraz dołączeni do nich Strażnicy Cytadeli torowali drogę dla konnych aż do samego pałacu. Miasto witało powracającego Eldariona po królewsku, obsypując orszak kwiatami, rzucając wiązanki i zielone gałązki na drogę.

Endymion przyzwyczajony do widoku znajomych budynków poczuł się jak w domu, kiedy głowy innych rozglądały się na boki, gdyż potęga i splendor Wieży Czat był jeszcze większy od Dol Amroth. Od czasu koronacji Aragorna i ślubu z Arwen, pod ich wspólnym panowaniem miasto zazieleniło się tysiącami drzew i roślinnosci która na stałe wpisała się w krajobraz starożytnej twierdzy. Architektura robiła wrażenie od strony tak od estetycznej, militarnej czy urbanistycznej. Jedynie niesamowite tłumy na wąskich ulicach mógłby mieć mniejsze, lecz jak zapewnił towarzyszy Endymion, spowodowane to było wybuchem wojny. Jak się sam również przekonał do stolicy przybywały również setki pielgrzymów, gdyż jak się okazało została podczas jego nieobecności ogłoszona pielgrzymka do grobu Morwen. Pierwsza od wielu lat, gdyż ostatnia miała miejsce rok po śmierci króla Elessara, kiedy zmarła jego żona Arwen. Zatem do miasta nadciągały nie tylko oddziały i powołani do wojska mieszkańcy królestwa lecz również mieszkańcy wiosek Ithillien i Osgiliath- wciąż będącego w czasie wielkiej rekonstrukcji – placem budowy oraz w znacznej liczbie wszyscy pragnący modlić się u grobu Morweny.

Podczas wspinania się ulicami na coraz to wyższe poziomy Minas Tirith Adaras ujrzał w oddali znajomą twarz Haradirma, który gestykulując wydawał rozkazy przed domem ambasadora Haradwaith. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę lecz mężczyzna chyba nie poznał elfa, lub odległość była zbyt wielka, gdyż wzrok tamtego prześlizgnął się orszaku zatrzymując dłużej na Eldarionie.

W Skrzydle Gości, budynku przylegającym do Królewskiego pałacu, Endymion ulokował towarzyszy w ich kwaterach samemu wreszcie też udając się do swojej komnaty. Był czas na zasłużony odpoczynek na który udali się wszyscy oprócz Dearbhail, która nie mogła odmówić sobie spaceru po mieście. Podziwiając Białe Miasto i obserwując jego mieszkańców czuła się bezpiecznie, jakby nic nigdy nie mogło zagrozić harmonii i potędze tej twierdzy. Symbolu Gondoru. Wspięła się na górujący nad Pelenorem mur wysoki na siedemset stóp i szeroki na czterdzieści by obejrzeć panoramę okolicy. Widziała w oddali miasto Osgiliath, liczne farmy i pastwiska oraz przede wszystkim nadciągających do stolicy ludzi, którzy jak się okazało nadciągali wszystkimi trzema traktami. Najbardziej wypatrywała na północ. W stronę domu. Przyglądając się ludziom którzy zbliżali się do Wielkiej bramy mogłaby przysiąc, że widziała proporzec swojej wioski na jednym z wielu wozów jakie zatrzymywały się pod miastem w oczekiwaniu na przeładunek, którym zajmowali się tragarze, konie i kucyki. Niemniej mogła się mylić, bo odległość była znaczna.






 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:54.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172