Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-07-2011, 12:52   #170
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Pojawiłem w miejscu, które w zaistniałych okolicznościach naturalnie tego potrzebowało. Taka była potrzeba, a skoro natura nie znosi próżni, naturalną konsekwencją jej było zaistnienie. Tak miało być, po prostu musiało.


Mijały kolejne dwa dni, podobne sobie jak lustrzane odbicia. Dwa, a może nawet trzy. Powtarzające się, zwykłe codzienne zdarzenia zacierały różnice pomiędzy tym, co działo się pomiędzy wschodami i zachodami słońca.

Czas płynął coraz bardziej leniwie, tak jak promienie łagodnego ale jasnego słońca nad Samaris leniwie gładziły nasze policzki podczas przechadzek ulicami. Pobyt w Samaris, najwyraźniej funkcjonującym wedle utartych schematów, przypominał nieco pobyt w sanatorium - gdzie unikano pośpiechu, zdenerwowania, życia pod dyktando zegarów. Tak jak w sanatorium, cele którymi kierowali się mieszkańcy, wydawały się być zupełnie odmienne od tych, do których byliśmy przyzwyczajeni w Xhystos. Na pierwszy rzut oka skupiały się na przyjemnym, spokojnym spędzaniu czasu. Praca, o ile zdążyliśmy zaobserwować, jeśli już występowała to była koniecznością, obowiązkiem któremu oddawano się bez przykrości, ale i bez pasji czy przyjemności. Clark, czy ludzie za biurkami których oglądaliśmy czasem z daleka przez okno lub otwarte drzwi, przechodząc ulicą obok jakiegoś gmachu, wydawali się oddawać czynnościom zawodowym jak w transie, bez emocji ale i bez słowa skargi czy wątpliwości. O określonych porach kończono pracę, zamykano szafki i drzwi, po czym wolnym krokiem oddalano się, zapewne w kierunku swoich rodzin...

Rodzin...Tak, ale...Jak zauważył jeden z nas, a był to istotny element odróżniający Samaris od jakiegokolwiek innego miasta, w Samaris nie widzieliśmy dotąd żadnego dziecka...Ten fakt, raz obnażony, napawał dziwnym niepokojem, a przynajmniej trącał swą dziwnością, by nie rzec absurdalnością.

Dni były podobne, przewidywalne - to właśnie sprawiało, że łatwo było stracić poczucie czasu. Te same pory spotkań, te same powtarzane przy stolikach hotelowego lobby słowa...Ale...Czyż dotychczasowe życie każdego z nas, pomijając okres dzieciństwa czy młodości, w którymś niedostrzegalnym dla nas samych momencie nie stało się właśnie takie samo? Praca, czynności dnia codziennego. Większy lub mniejszy krąg znajomych, rozmawiający z nami o stałych najczęściej porach w zasadzie o tych samych zawsze sprawach...Śniadania z rodziną. Rozmowy ze współpracownikami. Stukot zegarów oznaczających, kiedy wstawaliśmy od naszych biurek, łóżek, stołów...Samaris zdawało się ukazywać nam to wszystko jak w miniaturze, zadawać pytanie czy schemat jest pojęciem negatywnym, czy jednak wprost przeciwnie.

Mimo że upłynęło od niego sporo już czasu, czasem wracaliśmy myślami do rozmowy z gubernatorem. Z perspektywy uciekających godzin, wydawało się że słowa gubernatora miały nas upewnić, że wszystko jest w tym mieście w absolutnym porządku i obawy Rady, nawet niewypowiedziane, są całkowicie bezpodstawne. Ale...W tym człowieku było jednak coś dziwnego, a raczej w tych słowach. Nie opuszczało nas przeczucie, jakby między słowami sugerował on jednak istnienie czegoś, co było ukryte przed naszymi oczyma. Jakby dawał do zrozumienia, że tajemnica jednak istnieje i tak naprawdę wcale nie dziwi się, że nas tu przysłano...

Większość z nas myślała już jednak, jak się stąd wydostać...Zdania, rzucane w Xhystos pokątnie przez niektórych, znów brzmiały w naszych głowach. Głos ulicy. Samaris jest zagrożeniem...Rada ukrywa to przed nami w tajemnicy...Dlaczego nikt stamtąd nie wraca. Dlaczego nikt nie chce o nim mówić. Słyszałeś? On wyrusza do Samaris. To kompletne szaleństwo.





- Profesorze - zagaił rozmowę Vincent kiedy byli z Watkinsem tylko we dwóch. - Czy mógłbym... zaciągnąć pana porady?

Byli przy swoim stoliku, z daleka od głównego wejścia. Goście zaczynali schodzić się na śniadanie. Vincent, czekając na odpowiedź Maurice’a zauważył, że jeden z mężczyzn zajmował miejsce przy swoim stoliku również dokładnie o tej porze co wczoraj. Właściwie to i Rastchell zszedł na śniadanie o podobnej porze co poprzedniego dnia...Watkins wydawał się całkowicie nie zwracać uwagi na innych, pogrążony w zadumie, dopiero stuknięcie jakiegoś sztućca wyrwało go z myśli. Przetarł oczy i popatrzył na Vincenta jakby dopiero się obudził.

- Dzień dobry monsieur Rastchell, dziękuje spałem dobrze … a Pan?
- Też... - VIncent był chyba nieco zakłopotany. - Z tego, co mi wiadomo, jest pan uznanym i szanowanym specjalistą od problemów natury mentalnej. Prawda?
- Mentalizm nie uznaje tożsamości umysłu z czym osobiście się nie zgadzam … nie bardzo rozumiem co ma Pan na myśli. Jeśli chodzi o problemy z umysłem służę pomocą, chociaż moje metody napewno będą inne.
- Mam problemy z pamięcią krótkotrwałą, z kontrolą … czasu i z koncentracją uwagi - powiedział cichym szeptem. - Odkąd przybyłem do Samaris zdarza mi się, że zaczynam jakąś czynność i … orientuję się, że mineło sporo czasu, a ja nie posunąłem się nawet o krok w jej realizacji. Jakby siedział przez ten cały czas i … sam nie wiem... To dość trudne o tym mówić. W Xhysthos straciłem rodzinę. W wypadku. To prawie mnie zniszczyło. Rada poleciła mi usługi doktora Du Efra może go pan zna. Ale on … wzbudził we mnie tylko irytację, a potem izolację... Nie mam zaufania do … lekarzy umysłu od tej pory. Do pana jednak mam. Czy to możliwe, że teraz, kiedy dotarłem do Samaris, kiedy osiągnąłem cel, że … ja znów przeżywam nawrót tamtego stanu? A jesli tak, to jak sobie z tym radzić? Profesorze - przez całą rozmowę Vincent starannie unikał wzroku Watkinsa, lecz zadajac ostatnie pytanie podniósł zmęczoną twarz i spojrzał prosto w oczy rozmówcy. Widać było, że się boi.

Watkins uważnie słuchał Vincenta. Gdy ten skończył odezwał się spokojnym głosem:
- To co pan mi pokrótce przedstawił wygląda jak objaw apatii. To że dokonując jakiejś czynności nie jest w stanie jej dokończyć to stan zmniejszonej aktywności i wrażliwości na bodźce, głównie emocjonalne. Jeszcze do niedawna sadzono, że predyspozycje do stanów apatycznych wiążą się z konstrukcją fizyczną. Obecnie wiadomo, że apatia pojawia się samoczynnie jako rezultat dysfunkcji układu nerwowego, ponadto występuje w licznych schorzeniach psychicznych i somatycznych, w chorobach organicznych mózgu. Ale tym bym się nie przejmował. Z tego co Pan mówi jej źródłem może być trudna do zniesienia sytuacja, stan przewlekłego stresu, presji, lęku, a także na skutek np. molestowania fizycznego i psychicznego, w syndromie “braku nadziei”, w warunkach długotrwałej izolacji oraz psychomanipulacji. Tu widziałbym źródło Pańskiego problemu. Myślę, że coś w Samaris wpływa negatywnie na nasze zachowania.
- Powietrze?
- Nie wiem, może coś co spożywamy … woda … a może ktoś nam coś celowo dodaje do posiłków. Nie potrafiłem dowiedzieć się skąd pochodzi żywność. Kawa u doktora Bowmana jak twierdzi jest od przyjezdnych gości. W tym mieście nikt nie potrafi udzielić odpowiedzi na najprostsze nawet pytania. Powiem panu w tajemnicy - Watkins przybliżył się do Vincenta - zamierzam zabierać się stąd. Myślę, że czas wracać do Xhystos.
- Pan również - uśmiechnął sie wbrew swej woli. - Ale jak? W jaki sposób? Wie pan coś, co pomogłoby nam w ucieczce? I co powiemy w Xysthos. Że nie ma Samaris, czy że dotarliśmy do celu, tylko … nic nam się nie chciało, więc uciekliśmy?

Vincent mówił spokojnym, dalekim od ironii tonem. Jak człowiek zmęczony. Nie jak zły, czy pobudzony.
- Myślę, że wszyscy powinniśmy się stąd zabierać. Trzeba znaleść wyjście z miasta. Nie liczyłbym, że za dwadzieścia kilka dni ktoś otworzy bramę i pozwoli nam udać się nad ocean. Zastanawiałem sie czy nie wybić otworu w miejscu gdzie kiedys było okno. Recepcjonista mówił, że zostało zamurowane ze wzgledu na wilgoć od strony oceanu. Ucieczka oknem może byc ryzykowna … ale osobiście jestem wstanie zaryzykować. Co do Rady … uważam, ze powinniśmy powiedzieć prawdę. Misja została przerwana ze względów bezpieczeństwa. Sporządzimy odpwiedni raport i przekażemy go Radzie. I tak będziemy jedynymi, którzy wrócili z Samaris. Musimy szukać wyjścia z miasta Vincencie … to podstawa. Osobiście radziłbym też stwarzać pozory … asymilacji. Myślę, że mieszkańcy Samaris staja się wtedy mniej czujni.
Pocieszył mnie pan, profesorze. To budujące. A co z panną Andersen. Musimy ją jakoś przestrzec. Tak sądzę. Porozmawia pan z nią?
- Nie widziałem jej od kilku dni, jeśli tylko ją znajdę spróbuje ją przekonać. A Blum … ze mną raczej nie bedzie chciał rozmawiać. Może Pan go przekona?

Vincent przypadkowo zwrócił swoje spojrzenie w stronę recepcji. Clark stał tam nieruchomy jakby wycięto go ze sztywnego papieru, widoczny do pasa i przyglądał się właśnie temu stolikowi. Napotkawszy wzrok Rastchella nie odwrócił jednak spojrzenia, a dalej trwał wpatrzony przed siebie. Odległość do recepcji, oraz panujący lekki gwar przy innych stolikach wykluczały raczej, by Gregory mógł ich usłyszeć. Vincent powrócił do rozmowy z profesorem.

- Mamy uwzględniać Bluma? Skoro tak bardzo podoba mu się Samaris? Sam nie wiem ….. - mruknął Vincent popijając odrobinę kawy.
- Myslę, że tak, w końcu przyjechaliśmy tu razem a dodatkowo rozwiązanie jego problemu znajduje sie w Xhystos … - odpowiedział Maurice z utkwionym w filiżankę wzrokiem. Na dnie było jeszcze trochę płynu.

- Myli się Pan...- z dna filiżanki uśmiechał się Goldmann, którego odbicie profesor dostrzegł w poruszającej się nieco powierzchni kawy - Rozwiązanie znajduje się tam gdzie Blum. W Samaris.

S a m a r i s.






Vincent płynął powoli z prądem wydarzeń, pod pewnymi względami było mu nawet tak łatwiej realizować swoje zamierzenia. Stworzyć placówkę obserwacyjną, a to wymaga czasu. Trzeba działać spokojnie, bez pośpiechu. Żyć jak inni, z dnia na dzień, nie zwracać na siebie uwagi swoimi poczynaniami. Jeśli staniesz się tacy jak oni, łatwiej będzie ich obserwować. Zapewne z czasem otworzą się bardziej, powiedzą nam więcej.

To był plan. Ale jednocześnie, był jeszcze ten inny plan. Ten, który wynikał z niepokoju, który nasilał się, a do tego rozmowy: jedna z Robertem i ta ostatnia, poranna przy śniadaniu z profesorem, upewniały Rastchella że nie jest odosobniony w swojej narastającej chęci ucieczki z miasta...Plany te...Były, co tu dużo mówić, przeciwstawne.

Uciekać. Tak, zrobić raport. Zagrożenie istnieje...Było też powodem przerwania obserwacji. Tylko...Właściwie jakie zagrożenie? Czy ich niejasne obawy wydadzą się w Xhystos, z perspektywy czasu i przede wszystkim setek, setek mil dystansu, wystarczającym powodem do wysnucia takich wniosków przez delegację?

- A może...- nagła myśl przebiegła w głowie Vincenta - ...może to wszystko co się tu dzieje, ma celowo wprowadzić nas nastrój niepokoju? Może w ten przemyślny sposób, gubernator chce nas skłonić jednak do opuszczenia miasta, a potem dyskretnie ułatwi nam "ucieczkę"? Jeśli nasza obecność nie jest mu tu jednak na rękę, to wyrzuca nas w ten sposób nie brudząc sobie nawet rąk, oficjalnie zawsze służący pomocą Radzie...? Przecież wyjście z miasta pozostanie wtedy w istocie naszą, nie jego, decyzją...

Wieczorem Rastchell wyszedł na miasto. Gdy mijał recepcję, wskazówki starego zegara nad recepcją wskazywały piątą.

Przyglądał się dyskretnie każdemu, którego mijał. Podobnie, jak w Xhysthos na ulicy odrzuconych.Analizował twarze, analizował słowa w krótkiej pogawędce, zaczepiając czasem jakiegoś przechodnia. Szukał czegoś, co pozwoliłoby odszukać wśród otaczających nas ludzi konfidentów lub kogoś, kto podobnie jak Robert, czuje się zagrożony. Odpowiadali spokojnie, sennie ale dość rzeczowo. Od nikogo nie wyczuł strachu, a choćby niepokoju. W końcu Vincent stanął pod jedną ze ścian, myśląc. Zdał sobie sprawę, że nie wyczuwał od mieszkańców strachu, ale też nie czuł się obserwowany. Nie wyczuwał sugerowanej przez Roberta ciekawości, którą w mniej lub bardziej jawny sposób mieli wykazywać względem ich osób ludzie z Samaris.

Nie wyczuwał prawie niczego. Jakby byli gdzieś dalej, ukryci za przechadzającymi się ulicami wizerunkami, które były jak lustrzane odbicia - można było ich zobaczyć, ale miał poczucie że ich umysły trwają w zupełnie innym miejscu.

Wtedy właśnie, w tej właśnie chwili gdy narodziła się w nim ta myśl, zobaczył Ją. Zobaczył swoją Żonę...

To niemożliwe.

Ale to jednak Ona. Mimo, że dystans był duży, był pewien! Stał na końcu wąskiej uliczki, a zakręcające schody kończyły się dużo niżej, gdzie otwierał się niewielki, widoczny dobrze z góry skwer. W chwili, gdy ją zobaczył, akurat wstawała z ławki, spoglądając na zegarek.To był impuls, jakiś imperatyw, któremu nie mógł się oprzeć. Krzyknął, zawołał Ją po imieniu, zanim mózg zdążył w ogóle przeanalizować całą tę sytuację.

Odwróciła się.

- Muszę iść, kochany. - krzyknęła. Jego ciało przeszedł gorący dreszcz, gdy znajomy głos popłynął ku niemu z dołu. W głowie łomotało. Miał wrażenie, że głos odbija się w nieskończoność od frontów domów, pędząc jak tramwaj wąską uliczką. Jak tramwaj...- Muszę iść! Jestem umówiona, ale spotkamy się jeszcze!

Ruszyła gdzieś. Znikała już za załomem budynku. Chwilę stał oniemiały, ale potem zaczął biec po schodach, jak człek niespełna rozumu. Chyba coś krzyczał. Wpadł rozpędzony na skwer, ale Jej już nie było. Rozpaczliwie szukał Żony po rozchodzących się ze skweru ulicach. Na próżno... Oparł się w końcu plecami o ścianę budynku nie zwracając uwagi na nikogo i osunął się na ziemię.

Zrobiło się ciemno. Dopiero wtedy był w stanie wstać. Czym to było? Złudzeniem, tak zapewne - mówił racjonalny umysł. To umysł postanowił, że tak właśnie było, więc trzeba zachowywać się, jakby nigdy nie miało to miejsca. Tak postanowił umysł. Ale czy tak postanowił Vincent Rastchell?

Ruszyłem, szukając drogi do hotelu. Jasne w dzień ulice nocą zamieniały się w ciemne tunele, labirynt ciasnych przejść o konturach gzymsów odznaczających się niewyraźnie na tle gwiaździstego nieba. Mimo to miałem wrażenie, że idę tam gdzie trzeba.
Nogi zaprowadziły mnie wreszcie do miejsca, które rozpoznałem. Choć nocą wyglądała nieco inaczej, była to chyba ta ulica która przypominała tę z Xhystos, gdzie odbywałem kiedyś ćwiczenia zlecone przez Radę. Więcej, nocą wyglądała prawie dokładnie jak ta ulica. Ale była pusta. Nie, prawie pusta. Jakiś cień człowieka siedział pod murem. Podobnie jak kiedyś, zbliżyłem się ku niemu, jak wtedy gdy miewałem przyjrzeć się komuś uważnie a potem opowiedzieć o losach człowieka. Sylwetka wydała mi się dziwnie znajoma. Gdy moje kroki stały się dlań słyszalne, postać podniosła głowę. Zatrzymałem się.


- Chcesz poznać powody, jakie rzuciły mnie pod ścianę przegranych. Orzec, jaką twoim zdaniem jestem jednostką i jakie cechy charakteru zaprowadziły mnie w to miejsce. - zapytał Vincent Rastchell, nie podnosząc się spod muru, ale lustrując mnie zmęczonymi oczyma. - No więc? Co też powiesz o samym sobie?






- Dziękuję za przestrogi, profesorze. - uśmiechnęła się łagodnie Claudette - I za propozycję. Proszę się nie martwić, ta rozmowa zostanie na pewno tylko między nami. Życzę wam powodzenia, cokolwiek przedsięweźmiecie. Ale ja...Nigdzie się stąd już nie wybieram. To kres mojej drogi. Chciałam być tylko tutaj, w Samaris i wreszcie jestem.
Leżała na swoim łóżku w hotelowym pokoju, wpatrując się sennie we własną wyciągniętą dłoń.
- Jestem...Byłam...Będę...w Samaris. W moim Mieście...

S a m a r i s.







Decyzja powstała gdzieś po drodze, nakładało się na to wiele różnych czynników, obaw i obserwacji. Maurice rozpoczynał poszukiwania wyjścia, jak to sobie zwizualizował, z labiryntu. Przemyślenia zaczynały się jeszcze w pokoju. Okno...- patrzył na zamurowane framugi, przypominając sobie słowa recepcjonisty - ...wilgoć od oceanu. Profesor zastanowił się. Hotel nie był najwyższym z budynków. Nie, nie było przecież możliwości by okno otwierało się na otwartą przestrzeń, nawet nie posiadając zmysłu przestrzennego nie ulegało żadnej wątpliwości, że hotel i plac znajduje się mniej więcej w centrum Samaris. Kiedy było jeszcze otwierane, jedyny widok jaki mogło ukazywać, to ściana przeciwległego budynku, w najlepszym razie któraś z ulic. Z tego okna nie mogło być widać oceanu. Albo recepcjonista kłamał, albo chodziło mu o fakt, że wilgoć przenika po prostu całe miasto.

Watkins wyruszył na swobodne przechadzki, bez pośpiechu. Przyświecał mu cel odnalezienia budynków przylegających do miejskiego muru. Dwa dni. Wiele godzin wałęsania się, próbując odchodzić od centrum coraz dalej.

Coś tu było nie tak. Profesor błądził, ale miał wrażenie że nie było to zwykłe błądzenie. Było to absurdalne, ale wszystko wskazywało na to, że nie ma ulic, które prowadziłyby na obrzeża miasta...Mury były gdzieś tam, ale nie można było do nich dojść! Jedyne co odnalazł, to wewnętrzną bramę, przez którą wchodzili na pierwszą widzianą przez podróżników ulicę Samaris. Solidna ściana, bez otworów, wyglądała tak samo niewzruszenie jak dnia przybycia. Nawet szczeliny, gdzie zwierały się dwa wielkie bloki, praktycznie nie był w stanie dostrzec. Brama była niczym kawałek olbrzymiego muru. Za nią był, jak pamiętał Maurice, korytarz wodny, całkiem długi - który prowadził dopiero do zewnętrznej bramy, a więc do poziomu właściwych murów...Dlaczego nie było dostępu do tej olbrzymiej przecież przestrzeni miasta? Profesor poświęcił przy przystani sporo czasu na szukanie jakichś mechanizmów czy może chociażby budki strażniczej, ale nie było w okolicy niczego takiego. Nawet łodzie zniknęły. Panowała tu pustka i cisza.

Prosty plan, mający się opierać na przebiciu się przez budynek sąsiadujący z murem, skomplikował się. Miasto nie dawało możliwości zbliżyć się do murów, które pozostawały odległe - albo labirynt był zbyt złożony, by nie mający i tak pamięci do ulic Watkins był w stanie znaleźć drogę do zewnętrznego kręgu.

O ile istniała...



 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline