Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-07-2011, 12:58   #171
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Gdybyśmy wiedzieli, że raz zasnąwszy, zakończym na zawsze boleści serca i owe tysiączne właściwe naszej naturze wstrząśnienia, kres taki byłby celem na tej ziemi najbardziej pożądanym.

Cel, co zostaje na sam koniec drogi. Po życiu w męce z trwogą umieranie.

Umrzeć. Zasnąć. Zasnąć!



Zostali sami.

Bowman westchnął, patrząc ze smutkiem na profesora...
- Trudny przypadek. - powiedział po dłuższej chwili milczenia - Ale ja się nie poddaję. Po tym, co Pan usłyszał...Pomoże mi Pan, profesorze?
- Chce Pan aby to Blum sprawił, że Goldmann zgodzi się zostać motorniczym i roztrzaskać tramwaj?
- Tak. Blum musi zabić Goldmanna. Pozbyć się go.
- A co Pan mysli o konfrontacji?

Doktor popatrzył w oczy Watkinsa i uśmiechnął się.
- Dochodzimy do sedna. Oczywiście, właśnie o to chodzi. Tyle, że by doszło do konfrontacji, Blum musi zrozumieć fakt, iż musi do niej dojść. Musi zrozumieć, kim naprawdę jest Goldmann...A żeby poprowadzić Persivala do tej prawdy, również i Pan musi ją w pełni rozumieć...

- Zamieniam się w słuch doktorze.
- O nie, profesorze. - Bowman odchylił się na krześle - To Pan jest psychologiem. Dałem już Panu parę wskazówek. Dorzucę jeszcze inne.
Zajrzał do pustej już filiżanki i podniósł znów wzrok.
- Doprowadziłem już wcześniej do paru konfrontacji. Wszystkie zakończyły się porażką. Ostatni raz było najbliżej sukcesu, choć przyznam, iż właśnie ta próba nie była zaaranżowana przeze mnie. Pan był pośrednio jej świadkiem. Problem polega na tym, że Blum chce unicestwienia Goldmanna, ale dobiera niewłaściwy sposób by to osiągnąć...Nigdy mu się to nie uda, dopóki nie dostrzeże on jednego faktu...Faktu, którego mimo moich starań umysł Persivala nie chce przyjąć do wiadomości...Jeśli Blum zrozumie i uwierzy, sposób na unicestwienie...Przestanie być potrzebny...

Wstał i przeszedł na drugą stronę lady.
- Proszę to przemyśleć. A kiedy znajdzie Pan rozwiązanie, proszę porozmawiać z Blumem. Liczę na Pana.
Watkins patrzył, jak tamten znika w cieniach. Profesor chciał coś powiedzieć, ale tamten poruszył się, odwracając twarzą do profesora. Twarz była już inna.
- Pewnie skusi się Pan na jeszcze jedną kawę? - zapytał doktor Bowman.
- Tak, potrzebuje kawy i informacji - opowiedział Maurice uśmiechając się do rozmówcy.
- Kawę już nastawiam. O jaką informację chodzi?
- Chciałem kupić dom, może słyszał Pan o czymś ciekawym w okolicy?
- Nie wszystko jest na sprzedaż. - odparł - ...a dom jest chyba ostatnim czego sie tutaj ludzie pozbywają. Czy hotel Panu nie odpowiada?

- Z tego co zaobserwowałem … - … chyba jednak jesteśmy obserwatorami … - pomyślał Watkins - z tego co zaobserwowałem to populacja Samaris nie jest zbyt liczna a miasto całkiem spore, nie sadzę więc że będą jakieś problemy nie tylko z zakupem ale także wyborem odpowiedniej rezydencji.
- Miasto nie jest wcale takie duże...- rozmówca odwrócił się tyłem. Rozległ się odgłos lanej do filiżanki cieczy. - Każdy dom jest czyjąś własnością, a to że stoi pusty to jeszcze nie znaczy że właściciel będzie chciał się go pozbyć. Tu są inne...zwyczaje...
- Zwyczaje, obyczaje … - powiedział z przekąsem Maurice. - Chyba nie ma nic złego w tym, że chce nabyć dom? Wtedy byłbym mieszkańcem Samaris, tak jak pan czy monsieur Blum - Watkins uważnie obserwował Bowmana.
- Czy fakt posiadania domu jest dla Pana niezbędny by poczuć się mieszkańcem? - zapytał Bowman - Przebywając w mieście już przez jakiś czas, ludzie sami zaczynają być traktowani przez innych jako członkowie społeczności. Zapewniam Pana, że to tylko kwestia czasu. Zresztą, z tego co mówią w mieście, jest Pan niewątpliwie człowiekiem o wysokiej kulturze osobistej i spokoju ducha. Właściwie już czuję, że jest Pan jednym z nas. Kwestia tylko, by Pan sam to poczuł, profesorze...
Ostrożnie postawił przed Watkinsem drugą filiżankę, nad którą unosił się znajomy aromat znakomitej kawy.
- Proszę się nie dziwić, że nikt nie jest skory do odstępowania domu. Właściwie, zdradzę Panu, nie ma tu zwyczaju nabywania własnego miejsca. Z biegiem czasu...Miasto po prostu znajduje dla Pana dom. Inaczej mówiąc, sam Pan go odnajdzie. Może nie wyrażam tego w sposób jasny, ale trudno jest to przekazać słowami.

Słuchając słów Bowmana Maurice coraz bardziej czuł się więźniem tego miasta. To jak łatwo przyjęto Bluma do społeczności, zakaz opuszczania miasta tłumaczony oszczędnościami energii, traktowanie gości przez innych jako społeczność miasta i to, że jest się już jednym z nich tylko jeszcze się tego nie wie zaczynało przerażać profesora. Wykorzystał wszystkie swoje umiejętności aby nie okazywać wątpliwości czy nawet strachu. Gdy Bowman skończył profesor odezwał się spokojnym głosem z pokerowym wyrazem twarzy:
- Mieszkaniec jak sama nazwa wskazuje musi gdzieś mieszkać a hotel jest dla gości. Ale skoro Pan mówi, że z czasem miasto znajdzie dla mnie miejsce, nie pozostaje nic innego jak czekać. – Watkins nachylił się nad filiżanka aby lepiej poczuć aromat kawy – pachnie wyśmienicie – powiedział z uśmiechem.
- Prawda? - lekki uśmiech Bowmana wcale nie uspokajał. Doktor rozsiadł się naprzeciwko i również upił nieco ze swojej własnej filiżanki.
- Samaris uczy nas, jak wiele z naszych pragnień wcale nie należy do nas. - powiedział po chwili milczenia - Jak wiele z nich to kajdany, które sami na siebie nakładamy. Mieszkając tu, stanie się Pan wolny, profesorze. Sam Pan wie, że można to osiągnąć tylko poznając prawdę o samym sobie.
- Jedyna prawda godna wysiłku poznania to prawda o samym sobie. Niestety nie wszyscy są w stanie ją odkryć. Chociaż w przeciwnym razie nie miałby pan co robić. Asylum byłoby puste. Długo pan mieszka w Samaris?
- Niedługo. Bardzo krótko. Chociaż...Długo-niedługo. Co to znaczy...? Zresztą, proszę nie odpowiadać. Sam pan wie, że istnieją miejsca, gdzie czas nie jest ważny, żeby nie powiedzieć: nie istnieje. Weźmy choćby podświadomość.

- Podświadomość istnieje dopóki żyje człowiek. W ciągu życia zapamiętuje, koduje wszystkie rzeczy z którymi miał styczność, które widział, słyszał, czuł. To wszystko kryje podświadomość, czas jest zupełnie nieistotny. Niektóre zdarzenia przypominają nam się dopiero w pewnych momentach. Bo np. jak wytłumaczyć jeśli nie fenomenem podświadomości fakt, że dopiero w momencie śmierci wielu osobom przypomina się dzieciństwo. Właśnie … - Watkins znowu zaczął mimowolnie skubać brodę - apropos dzieciństwa … w Samaris w ogóle nie widziałem dzieci. czyżby były czas w szkole?

- Cenne spostrzeżenie. - zauważył Bowman - Właśnie. Nie ma tu dzieci. To prawda. Wracając do podświadomości: należę do obozu który nie zgadza się z tym, że znika ona w momencie śmierci. Przemawia do mnie idea podświadomości zbiorowej.






Profesor najwyraźniej szuka tego samego co ja.

Taka myśl powstała w głowie Voighta, który też spędzał ostatnio sporo czasu na podobnych poszukiwaniach. Podążał śladem profesora, niezauważony przez pogrążonego w rozmyślaniach Watkinsa, już jakiś czas, obserwując jego poczynania. Maurice szukał tego samego co i on. Wyjścia. Robert był też pewien, że profesor dochodzi do takich samych wniosków.

- Tak...- myślał, obserwując z ukrycia profesora oglądającego bramę i przystań - Ja też nie mogę znaleźć dojścia do murów. To nie jest kwestia twojego roztargnienia, profesorku. Cholera jasna, wygląda to jakby...Jakby...Może Samaris jest pogrupowane w zamknięte okręgi, a my jesteśmy tylko w centralnym. Jeśli tak, to muszą przecież istnieć przejścia między nimi. I co kryje się między murami zewnętrznymi a niewidzialną granicą okręgu wewnętrznego?! Znajdę drogę, to tylko kwestia czasu.

Tylko że profesor...Profesor nie umie być tak dyskretny w swoich poszukiwaniach jak ja. Chyba nawet się o to nie stara. A przecież oni tu są. Udają zwykłych przechodniów, ale ja widzę w jaki sposób patrzą na niego. Ta kobieta wychylająca się zza rogu. Ten cień, o tam, wysoko, w oknie. Oni widzą, co robi Maurice. Obserwują go coraz uważniej. A on, w przeciwieństwie do mnie, nie umie się przed tym bronić...I jeszcze jedno. Po co profesor właściwie odwiedza ten dziwny antykwariat...Dziś był już tam po raz kolejny, wszedł i wyszedł dosłownie po minucie. Idąc tam, dotykał wielokrotnie jednej ze swoich kieszeni. Nieświadomie robią tak ludzie, którzy niosą coś dla siebie cennego. Wychodząc, ręce były już spokojne. Dziwne. Co tam zostawiłeś, profesorze?!

- Odkryję...- powiedział sam do siebie, ale na tyle cicho by nikt z mieszkańców nie mógł go usłyszeć - ...odkryję każdą tajemnicę.

Robert był w hotelowym lobby pięć przed szóstą, wypatrując kobiety. Oczywiście, odziany w garnitur, starał się wyglądać bardziej dostojnie niż mógł, jednak u wszelkich osób bywałych w towarzystwie ta próba mogła wywołać jedynie uśmiech politowania na twarzy, ponieważ Robert nie był typem... ze śmietanki towarzyskiej.
Zjawiła się prawie idealnie o szóstej, posuwistym krokiem zmierzając od razu w kierunku jednego z pustych stolików. Zamyślona, dostrzegła Voighta dopiero w ostatniej chwili. Uprzejmie kiwnęła głową i skromnie spuściła wzrok, jednocześnie siadając i dając Robertowi znak zapraszający go do stołu.

Zestresowany i stremowany, dosiadł się do kobiety, kłaniając się nisko, czekając aż odwzajemni powitanie i dopiero siadając. Po paru sekundach ciszy zaczął:
- Bardzo mi miło, że Pani przyszła... Dobrze spotkać...yyy... przyjazną duszę w obcym mieście.
- Proszę mówić mi po imieniu. - odezwała się dość sennie - Bardzo proszę. A miasto...Przecież nie jest wcale takie obce...

- Nie takie obce. Odkryję. Odkryję tajemnicę. - nagła myśl powróciła do umysłu Roberta, jakby wywołana słowami znajomej-nieznajomej. Nagle wszystko zaczęło jakby blednąć, nagle jakby cały świat zaczął kręcić się wokół ich stolika coraz szybciej niczym woda znikająca w spływie wanny. Czy to się naprawdę dzieje? Czy Jade właśnie kładzie mu dłoń na ramieniu? Czy po raz drugi zakochuje się w Jej oczach, które zdają się przeszywać go na wskroś? Mówi teraz cicho, tylko do niego. Nie ma innych, nie ma nawet szpicli. Tych słów nie słyszy nikt poza nimi. Dziwne i śpiewne, według innych reguł języka, a mimo to zrozumiałe.

- Jesteśmy tajemnicami. Każdy z nas jest tajemnicą. Nie pytaj za wiele, czasem...Czasem lepiej nie wiedzieć...Nie każda tajemnica powinna zostać odkryta. Dobrze się zastanów, zanim rozwikłasz swoją własną.


Siedział w miejskim tramwaju. Dyskretny, niewidoczny. Ludwiq Roubaud, nieświadomy obecności obserwującego go uważnie mężczyzny, stał parę kroków przed nim, trzymając się uchwytu. Miejski pejzaż Xhystos umykał szybko za taflami szyb. Głos spikerki informujący o zbliżającej się stacji był odległy, jak spod powierzchni wody. Roubaud ruszył w kierunku drzwi. Robert Voight odczekał chwilę, a potem również wstał.

- Dlaczego wstałeś, Robercie? - twarz Jade wyraża zdziwienie, ale jej oczy mówią, że Ona przecież dobrze zna odpowiedź.





- Profesorze...?

Czyj to głos? Aha, recepcjonista. Tak, no tak. Jestem przecież w hotelu. Trzeba wrócić się ze schodów.
- Profesorze...- odzywa się Clark.
- Przepraszam, nie jestem pewny czy już pytałem. - przerywam mu, stając przed kontuarem - Czy są jakieś wieści od...
- Właśnie w tej sprawie. - odparł właściciel hotelu - ...mam wiadomość od doktora Bowmana.
- Słucham.
- Bowman prosił, aby przyszedł Pan do antykwariatu najszybciej, jak to tylko możliwe.
- Rozumiem. - odparłem, odwracając się znów w kierunku wyjścia z hotelu - Już wyruszam.
Trzeba było się spieszyć. Bylebym tylko odnalazł drogę...





Hotelowy pokój. Samaris.

To dziwne, jak lekko czuję się, gdy praktycznie nie mam żadnych pragnień. Nigdzie mi się nie spieszy. Wiem, że pozostaje jeszcze coś do zrobienia, ale nie wiem czy to rzecz mała czy duża. Nie ma jednak pośpiechu. Mogę leżeć w tym łóżku, albo chodzić ulicami. Czy ta rzecz, to wizyta w antykwariacie? Tak, planowałem ją odbyć, przypominam sobie. Nie wiem, czy chodzi o tę wizytę, czy o coś innego. Może miałem na myśli tylko to. A może coś większego.

Siedzę i patrzę...W Ciebie. Gdy to robię, widzę wszystko i nic. Wiem wszystko, a jednocześnie niczego nie wiem. Słyszę zgrzyt, a potem zgrzyt znika i zostaje tylko szum wody. Leżę. Nade mną wiszą kable, niczym liany, które widziałem w trahmerskiej dżungli. Ogromne koła przetaczają się. Reflektory oświetlają jakieś miejsce. Miejsce w ciemności. Wygląda...Jak scena. Sztuczne światła powoli zwiększają swoje natężenie i scenografia zaczyna wydobywać się z mroku. Poznaję kontuar, eksponaty, sylwetkę właściciela. To wszystko dekoracje, są sztuczne i toporne, tekturowe ściany oraz meble i nawet nalewający kawę mężczyzna jest wycięty z tektury, ale to nic nie przeszkadza. Z widowni nie sposób tego dostrzec. Ja jestem na scenie. Siedzę, oświetlony częściowo, przy stoliku. Bowman podaje mi kawę, a ja niespiesznie jej smakuję. Komplementuję gatunek, a on uprzejmie dziękuje. Mówi, że jest tak dobra dzięki mnie samemu i zapewne ma rację. Rozpieram się wygodnie o siedzenie, przymykam oczy...

Otwieram oczy. W antykwariacie jest cicho, bardzo cicho. Ziewam. Bowman kręci się za kontuarem, odwrócony tyłem. Przez otwór w otwartych szeroko drzwiach widać, jak na fronty domów po przeciwnej stronie wypełza powoli czerwień. Musiałem spać tutaj długo, skoro zapada już powoli zmrok...Przeciągam się i prostuję na siedzeniu. Przede mną tylko prawie pusta filiżanka...W niewielkiej ilości pozostałej na dnie kawy odbija się niewyraźnie moja twarz. Twarz uśmiecha się. Ja się nie uśmiecham.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline