Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-07-2011, 14:24   #65
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Przytłoczeni klaustrofobiczną małością szpitalnych pomieszczeń zbóje musieli odczuć kolosalną ulgę, gdy władowali się do jakiejś podziemnej jamy z tysiącem ton litej skały nad głową. Tym razem przed promieniami słoneczka i morską bryzą osłaniał nie beton i żelazo, a zbita w jedno mikstura żwiru, piaskowca, gliny, granitu, bazaltu, iłu, kwarcu i wapienia. I pewnie jeszcze całej masy innych kamyków, które formowały wielobarwny strop nad głowami pechowych uciekinierów. Pełno było jednak, ku rozpaczy zbiegów, nie tylko minerałów dla wzbogacenia kolekcji młodego geologa, ale i różnobarwnych okazów fauny i flory. Były fosforyzujące porosty i grzyby, były bladoróżowe jaszczurki wtulone w zimne ściany, były buchające zarodnikami szarożółte purchawki i były w końcu rozrywające ludzi muchomorki. A kawałek dalej pokrzykiwało coś trio egzotycznych niewiast w odzieniu nie pozostawiającym wiele dla wyobraźni. Coby nie mówić, ciała miały opalone na czysty heban, więc i nie dziwota, że wystawiały wdzięki na publiczny widok. Powodów do wstydu nie było.

Nie wstydzili się również zesłani z góry grotołazi, którzy mając w dupie opinie środowiska o sobie dali w długą, zostawiając pląsające mykonidy samym sobie. Muchomorki okazały się mało ruchliwymi stworzeniami i widząc, że zwierzyna potrafi się poruszać zawróciły pożywić się resztkami Zilvinida. Może rozdarty na strzępy psychol, ubabrany we własnej srace i wnętrznościach nie wyglądał apetycznie, ale grzybki były innego zdania i jadły aż im się kapelusze trzęsły!

"Dobra lalka, wyskakuj ze scyzoryka" – Amish wskoczył z impetem między ostrouche ślicznotki i wycelował w najbliższą śmiercionośny hak, sprawdzony w łamaniu nosów na śmierdzących śledziem uliczkach. Próba była dobra, ale białowłosa boginka jeszcze lepsza. Zgięła się w uniku i po gibkim uskoku przed prawym prostym napastnika wycięła go w pysk metalową rurką, która dotrzymywała jej towarzystwa. Baklun wypadł z rytmu, ale nie dawał za wygraną. Skoczył na dziewczę z rozczapierzonymi paluchami i zatrzymany w półskoku zacharczał cicho, gdy drowka sprzedała mu dwa szybkie kolana w krocze. Rąbnięty dla poprawki w czoło, biedak zsunął się zaśliniony pod stopy swej pogromczyni i zacisnął zęby czekając na najgorsze. Nie nadeszło. Może z racji na fakt, że nagle wokół elfek zaroiło się od kompanów Amisha, a może tak po prostu. Grunt, że zbrojne w buzdygany i sztylety drowki pozostawiły obolałego zbójnika samemu sobie.

"Nie wygłupiajcie się, nie przeżyjecie tu bez nas nawet kwadransa" – najwyższa z niewiast o opalizujących, fioletowych ślepiach i wypomadowanych białych lokach nie żartowała – "Jesteście w Podmroku, dzieciaczki. A tacy, jak wy stanowią tu plankton".
"Po co tedy te krzyki, milady? Na co wam takie krewetki, jak my?" – Melvar wczuł się w rolę przywódcy buntowników i dzielnie mierzył się wzrokiem z rozmówczynią, choć oczy nieubłaganie ciążyły mu w dół.
"Na ten moment przyda nam się każda para rąk. Zresztą zobaczycie sami, jeśli się ruszycie..." - druga z drowek, pyszniąca się burzą srebrnych loków rozpaliła pochodnię i ruszyła w głąb jamy.

Po Jeanie nie było już żadnego śladu, a pożywiających się smakowitym Zilvinidem mykonidów było coraz więcej, co skracało całej bandzie czas na rachunki. Za najlepsze rozwiązanie uznano ruszenie w ślad za zgrabnymi przewodniczkami i - co równie ważne - jedynym prócz fosforyzujących grzybków źródłem światła w okolicy.

Maszerowano krótko. Znacznie więcej czasu cała zgraja spędziła szorując plecami i brzuchami o ziemię, krztusząc się pyłem w zatęchłych, obrzydliwie wąskich korytarzach. Żwir w podmokłych tunelach zdzierał skórę z kolan i łokci, wysączał krew i wskakiwał między fałdy zaplamionych kitli. Przechadzka na czworakach ponad sypiącą się w przepaść czarną bryłą granitu strachem paraliżowała poobcierane dłonie. Relaksował dopiero ostatni etap wycieczki. Przeskakiwanie między bladoróżowymi mackami ukwiału, który wabił ofiary pomarańczowym światełkiem, a potem dusił i pożerał. To były przy wcześniejszych przeszkodach zwykłe wakacje i o przeprawie przez rwący podziemny potok nie wypadałoby w ogóle wspominać. Byli u celu. Żywi. I zdrowi. Przynajmniej fizycznie, bo zwichrowane umysły, które już wcześniej nie dawały rady szalały i teraz, mając niejaki problem z odnalezieniem się w realiach pięciuset metrów pod ziemią.

"Jesteśmy na miejscu" – oznajmiła słodkim głosikiem najmniejsza z drowek, krótko ostrzyżona, a przy tym atramentowoczarna, ciemniejsza jeszcze od swych hebanowych koleżanek. Miała rację. Tym razem cała banda znalazła się w jakimś miejscu. Nie w wyrwanej z kosmosu czarnej przestrzeni bólu i zapomnienia, ale w czymś, co było fizycznie odróżnialne od otoczenia. Wysoka na kilkadziesiąt i szeroka na kilkaset metrów grota gościła szereg oświetlonych ogniskami szałasów, parę postawionych na pełnej prowizorce ceglanych domostw i jeden prawdziwy budynek. Fort lub coś w tym kształcie. Warownia była licha jak na naziemne standardy, ale w otoczeniu karłowatych ziemianek robiła wrażenie fortecy nie do ruszenia. Może i tak z nią naprawdę było, bo wtaszczenie tutaj taranów i katapult było poza jakąkolwiek możliwością. Tak wszyscy myśleli.

Pochód ku ogniskom objawił przybyszom całe spektrum istot podziemnej fauny. Były krasnoludy szarej i śliwkowej barwy, były sinoniebieskie gnomy o jasnych czuprynach, przerośnięte czarne jak węgiel gobliny i skarłowaciałe orki, okryte łuską dwunogie jaszczury i niebieskie, skulone podobizny elfów. Do tego naturalnie grupka drowów i drowek, parę krasnoludów i gnomów, a dla dopełnienia menażerii piątka powierzchniowców – czterech mężczyzn i kobieta. Pełna tolerancja.

"Mhm-m-m... Miło nam niezmiernie..." – Ważka przemierzał przestwór własnej wyobraźni w poszukiwaniu grzecznych słów, które popchnęły by całość parę kroków naprzód – "A teraz, kurwa, co?"
"Teraz jesteście w naszej osadzie, Ostoi. Jedynym w promieniu paruset mil schronieniu przed pięknem Podmroku. Tu nikt was nie rozerwie na strzępy, nie wyżre wam mózgu, nie podda parotygodniowym torturom, ani nawet nie zadusi" – białowłosa drowka przedstawiała Ostoję w samych superlatywach – "Przynajmniej dopóki możemy się schronić za murami tej warowni".
"Warownia to trochę... Pompatyczne określenie, jak na ten kamienny barak" – Alrauna mówiła bez ogródek, ale trudno było odmówić jej racji. Zameczek, czy raczej strażnica, wyglądał biednie.
"Może i nie poraża przepychem, ale jest wtopiony w skałę... Jego korytarze ciągną się wiele, wiele metrów w głąb jaskiń" – cuchnący tytoniem jak beczka tabaki krasnal włączył się w dialog – "Tutaj mamy tylko jedno z wielu wyjść z tej fortecy... A jak daleko sięgają jej komnaty nie wiadomo..."

"To zaprawdę, poruszająca historia" – Dexter rozglądał się po okolicy w poszukiwaniu jakiegoś towaru, którym możnaby upchać kieszenie – "Znajdą się jakieś pikantne szczególiki?"
"NO KURWA!" – karzeł wypluł wyżuty do granic możliwości liść tytoniu pod nogi Rotha – "Zamknę cię tam na parę nocek to będziesz miał w pełni interaktywną przygodę".
"Chcecie czy nie, wszyscy tam w końcu trafimy..." – czarna jak smoła elfka wyłożyła kawę na ławę – "Możemy tu żyć, bo za wrotami tego fortu jesteśmy bezpieczni. Tutaj okoliczni mieszkańcy już dawno by nas upolowali".
"W takim razie, jaki jest problem?" – Dimble na moment przezwyciężył bezmyślną manierę powtarzania swego imienia i wspominania rodzinnych korzeni i gałęzi.
"Problem, karzełku, jest następujący" – krasnal zabrał się za żucie kolejnego sczerniałego liścia – "Jakieś kurewstwo się nam zalęgło za tymi murami i musimy się tego gówna pozbyć zanim zaleją nas mózgojady, albo – pies ich jebał – kolorowe krasnoludki".

"Gert wszystko skrócił, ale i sama historia jest nieskomplikowana" – srebrnowłosa nawijała kędziorki na palce z rozkoszą wpatrując się w żelazny portal wiodący w głąb fortecy – "Co parę tygodni okolicę przeczesują illithidy, derro albo duergary... Nawet, jeśli nie kojarzycie to wychodzi na jedno. Zbrojne bandy szukają dla siebie niewolników i ofiar dla swoich bogów, a nas jest tu zwyczajnie za mało, żeby się przed nimi obronić".
"I dlatego zamykacie się w zameczku... Ale jak to jest, że was stamtąd nie wykurzą?"
"Czary-mary. Z zewnątrz się portalu nie otworzy, więc zawsze zostawiamy niedomknięty i kogoś do pilnowania" – Gert miał od przeżuwanych roślin zęby i usta niemal równie czarne jak skóra drowek – "A jeśli stracimy tę możliwość to nie dalej niż za dwa, trzy dni... Wjadą tu i nas, was też zresztą, zajebią bez litości, albo powloką w powrozach na stracenie".

Najstarsza z elfek, Eyiel, poprowadziła przybyszy ku bramie do twierdzy i dłonią wskazała na wyładowany orężem i suchym prowiantem drewniany wózek. Trochę żelastwa tam było, a i jedzenia starczyłoby wszystkim na kilka dni, ale konkluzja z prezentacji sprzętu trochę niepokoiła.
"Uratowały wam dupska, więc razem z częścią z nas ruszycie w głąb twierdzy, by zobaczyć, co to za ścierwo się nam tu przyplątało..." – krasnolud wdział na upaprane łapska grube, skórzane rękawice i dobył bastarda – "Długi trzeba spłacać".
"Checie czy nie, musicie. Bez nas tu zginiecie. Z nami zresztą też, jeśli nie uda nam się zabezpieczyć schronienia" – kruczoczarna Isur przypasała do boków sztylety i zacisnęła zgrabne paluszki na buzdyganie – "Dobierzcie sobie fanty i wchodzimy".

Wybór... Sam wybór był najprostszy. Na wozie leżał stos dużych i małych mieczy, włóczni, dzid, korbaczy, buzdyganów, biczy, szabel i kindżałów. Do tego parę zdezelowanych kusz i łuków, kołczany i magazynki z bełtami, noże do rzucania i żelazne kulki. Jak na taką dziurę opcji było sporo. Szkoda, że gama możliwych ścieżek wiodących do happy endu była dziwnie uboga. Z jednej strony były mordercze muchomorki, z drugiej podobno czaili się jacyś wyżeracze mózgów i stada bandytów. Na miejscu była twierdza pełna... Chuj właściwie wie, czego? No i była jeszcze lokalna załoga. Amish bardzo poważnie zastanawiał się czy mając w ręku pokaźnych rozmiarów tasak nie zrobiłby z dzikusami porządku, odpłacając Eyiel i reszcie pięknolicych panienek za śliwę pod okiem i piekące jak wulkan jaja. Dyskretnie lustrował okolicę miarkując siłę przeciwnika.

Do wycieczki prócz trzech drowek szykowały się jeszcze dwie ich koleżanki, trzech długouchych węgielków, Gert z dwójką innych krasnali, jeden kolorowy gnom, jaszczurka i trzech powierzchniowców. Siły były niewyrównane... Póki co. Ale przy odrobinie szczęścia wiele się mogło stać. Wystarczyło szczęściu pomóc. Tak, jak Amish robił to dziesiątki razy wcześniej.

"Gotowi?" – białowłosa rozejrzała się po swej drużynie i czekając na potwierdzenia zaczęła powoli zbliżać się ku pilnowanemu przez duet duergarów wejściu do twierdzy. Rozpalone pochodnie oświetliły zawalony gruzem korytarz i ukazały wszystkim ogrom fortu. Przerażał. Przerażał i przytłaczał. Ale... Czy było tu miejsce na jakieś ale? Czy okoliczności pozostawiały przestrzeń pod jakąkolwiek wątpliwość? Spocone palce mocno zacisnęły się na rękojeściach broni. Tutaj żelazo było jedynym pewnikiem. Jedynym łącznikiem między światami powierzchni i Mroku.
 
Panicz jest offline