Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-07-2011, 00:24   #109
Avaron
 
Avaron's Avatar
 
Reputacja: 1 Avaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetny

Rav był już nieraz na targu, tyle tylko, że dawno, dawno temu, gdy jako mały smyk przeciskał się miedzy straganami, przeganiany przez sprzedawców i traktowany jak potencjalny złodziej. Potem przestał już tu przychodzić, gdy nudziły go ciągłe podejrzenia kupców, oraz (jak to ktoś kiedyś trafnie określił) lizanie cukierka przez szybkę. Mniejsze, wyglądające jak aniołki, dzieci, miały jeszcze szansę, że jakaś litościwa dusza poczęstuje czymś dobrym. Większe, na których widniało piętno przynależności do Domu, były traktowane zgoła inaczej.
Tym razem jednak Rav był tutaj w nieco innym charakterze. W towarzystwie Degary'ego, wyglądającego - mimo młodego wieku - na prawdziwego maga, z sakiewką pełną (przynajmniej w pewnym stopniu) monet, nie powinien być traktowany jak złodziej czy wyrzutek.
- Buty, powiadasz? - Spojrzał na Degary'ego, potem na znajdujący się niedaleko stragan. A raczej dwa, połączone stragany.
Na drewnianych kozłach, przyczepione za uszy lub sznurowadła, wisiały szeregi butów, takich zwyczajnych, żółtych do smarowania przetopionym sadłem, takich już pod glanc przyszykowanych, a także bucików kobiecych z czerwonymi sznurowadłami na wysokich obcasach. Były też lekkie sandały, domowe pantofelki i solidne buty dla każdego podróżnego. Wysokie buty z oślej skóry. Nieco z boku stały równie wysokie buty ze skóry - jak zapewniał handlarz - bazyliszka. Piękna robota, ale z pewnością nie na ich kieszeń.
Obok leżały pasy... dobra trzydziestka... różnokolorowe... szerokie i wąskie,... Było nawet coś specjalnego dla kogoś, kto nie chce się chwalić bronią - mocowanie na nóż, które można by owinąć wokół kostki nogi i schować w bucie.
Zaraz obok powieszono ubrania... Długie do kostek nieprzemakalne płaszcze, z głębokimi kieszeniami i kapturami. Krótkie kurtki, do pasa, podbite kożuszkiem, nie przepuszczające wody i spinane u dołu dodatkowo skórzanym pasem z klamrą. Jedna była cała czarna. Szeleszcząca skóra błyszczała na ramionach i mankietach nabitymi ćwiekami. Były też zwykłe, krótkie, proste kurtki, chroniące od wiatru.
Można również było kupić spodnie... Długie i krótkie, z grubej i z delikatnej skóry, sztywne i miękkie. Rękawiczki – przeogromny wybór. I dla damy - z miękkiej skórki, i dla wojownika... Przebierać, wybierać, kupować... Byle tylko pieniędzy starczyło...
- Tu zobaczymy, czy idziemy gdzieś dalej? - zwrócił się do Degary'ego.

***

- Pilnujcie sakiewki i uważajcie na złodziei - powiedział Aglahad, zostawiając Degary'ego i Rava samych na środku targu.
Miasto bardzo podobało się Aglahadowi, podobnie jak tłum pędzących, zajętych swoimi sprawami, ludzi.
- Świeże bułeczki, kupujcie świeże bułeczki! – krzyknął przechodzący obok mężczyzna.
- Najlepsza stal w Haven. Tylko u mnie! – odpowiedział mu krasnolud mający stragan naprzeciwko.
Aglahad nie przybył jednak podziwiać miejskiego życia, a załatwić parę konkretnych spraw. Zanim zakatował obszedł jeszcze raz targ, uważnie przy tym się rozglądając i szukając odpowiedniego miejsca. Zbyt dobrze wiedział co spokojni mieszczanie Haven i innych miast robili z złodziejami. Mimo to postanowił zaryzykować.
Nie musiał długo czekać, aż w kolorowym tłumie wypatrzył samotnego grubego kupca, o czerwonym od napitków nosie i ciężkiej, choć niewielkiej sakwie. Chłopak podszedł do ofiary nieco bliżej i odczekał, aż większa grupa będzie przechodziła obok kupca. Wmieszał się w tłum i zaszedł pijaka od tyłu. Serce Aglahada biło jak szalone, ale chłopak nie wycofał się. Po chwili sakiewka kupca była w kieszeni Aglahad. Złodziejaszek nie czekał, aż ofiara zorientuje się, że straciła pieniądze i szybko się oddalił.
Dopiero gdy Aglahad przeliczał zdobycz w jednej z bocznych uliczek, z daleka od ciekawskich oczu, przypominał sobie dawno zapomniane słowa ojca Edrina „Pamiętaj chłopcze, że kradzież to grzech, a poza tym jeżeli jeszcze raz przyłapię cię na niej to osobiście wyrzucę cię z Domu! A teraz oddasz wisiorek Katrin, przeprosisz ją, a potem zgłosisz się do Olgi w kuchni, gdzie będziesz pomagał przez najbliższy tydzień!”.
- Żałuję Edrinie, że nie mogę postąpić inaczej – powiedział cicho Aglahad sam do siebie, chowając mieszek w kieszeni.

- W czym mogę ci pomóc chłopcze? – powiedział krasnolud o rudo czarnej brodzie.
- Potrzebuję długiego miecza dla mojego przyjaciela – odpowiedział Aglahad – Jest ode mnie wyższy o dwie i pół głowy, i pewnie cięższy o jakieś 15 kilogramów – dodał szybko.
- Powinienem mieć coś odpowiedniego – stwierdził krasnolud i podszedł do stołu, po czym wyciągnął długi miecz o drewnianej rękojeści. – Może nie jest zbyt piękny, ale nie oto chodzi...

***

Słońce wędrowało powoli przez nieboskłon, mocno przygrzewając w schylone pod ciężarem sprawunków karki. Dzień prowadził od straganu do straganu, a na każdym z nich czekały kolejne cuda i wyzwania. Wszystko co napotykaliście głodnymi wrażeń oczyma zdawało się być niezbędne i konieczne, lecz z każdym kolejnym zakupem ciężar stali w sakiewce malał, a lista zdawała się nie mieć końca. O każdego półmiedziaka byliście gotowi walczyć niczym lwy. Wszak nikt tak nie zna wartości grosza, jak ten kto ma go pierwszy raz w swej sakiewce. I o każdy drobiazg targowaliście się niczym urodzeni Ergothiańczycy, albo i jeszcze zacieklej. Ale na wszystkich bogów światłości, udawało się Wam. Czy to za sprawą szczęścia, albo wesołości jaką wzbudzaliście co poniektórych kupcach, albo respektu jakim kramarze darzyli młodego adepta czarnoksięskich sztuk - udało Wam się kupić to czego potrzebowaliście, choć w sakiewce nie było niczego więcej poza kilkoma marnymi sztukami miedzi. I tak oto staliście na skraju targowiska. Zmachani, strudzeni noszeniem ciężkich worków pełnych wszystkich tych drobiazgów, które w kupie okazały się być ciężkie jak wszyscy diabli.

W pobliżu oznaczonego szyldem gospody budynku, na pustej beczce, stał niewysoki młodzian, odziany w wielokolorowy, krzykliwy kubrak i śpiewał donośnym, acz piskliwym głosikiem:

- Hej! Jeśli jesteś zmęczony, bo zakupy robisz dla swej grubej żony! Tedy zajrzyj tutaj, do gospody! I piwa napij się, hej!

W jego stronę pomknęły jakieś mocno już nadpsute jabłka, ciskane przez kilku brudnych oberwańców. Lecz młody bard widocznie znał się na swym fachu, bo zręcznie uchylił się przed cuchnącymi pociskami i pokazał ulicznikom co o nich myśli wielce niestosownym gestem, po czym wrócił do do przerwanego śpiewu.

I wtedy oczom Rava i Trzmiela ukazał się Aglahad, który wyłonił się za zakrętu i jakby nigdy nic pomachał obu towarzyszom. Na twarzy małego złodziejaszka przemykał przebiegły uśmieszek. Chłopak był wyraźnie zadowolony z siebie, wprost rozpierała go duma i nijak nie potrafił tego ukryć. Gdy w ręce zdziwionego Rava trafił solidny, acz prosty miecz w wytartej pochwie, a Degary otrzymał pełen pergaminu tubus i solidny kałamarz, powód dumy młodzika wydawał się oczywisty. I choć gdzieś na na skraju świadomości przemykały pytania dotyczące źródła, tego niespodziewanego podarunku, jednak radość na widok prezentu nijak nie pozwalała im przejść przez gardło. To była prosta radość, skryta w serdecznym uśmiechu i solidnym uścisku przyjaciela. Ruszyli szukać kupieckiej karawany.

***



- Nie! - Rzekł stanowczo pan Gerard, kupiec z Solace. - Nawet nie chcę słyszeć o dzieciakach, które będą mi zawracały głowę podczas podróży przez góry. I to dzieciakach, które nie mają dość stali by opłacić swoją bezużyteczność! Nie! - Uderzył upierścienioną pięścią w stół, aż piana z kufla piwa pociekła. - Nawet nie chcę słyszeć o tym, że będziecie pomagać podczas podróży! Jestem człowiekiem interesu i nijak mnie nie interesuje takie gadanie! Mam ludzi, od tego. A teraz wynoście się stąd, bo mój czas jest cenny, a przez Was go marnotrawię!

I poszliście. Za pierwszym razem próbowaliście się kłócić i głośno sprzeciwiać, aż karczmarz delikatnymi sugestiami dotyczącymi psów, pachołków i pałek, nie dał Wam do zrozumienia, że pora już opuścić gospodę. Tak było za pierwszym. Ale to był czwarty kupiec, którego spytaliście. Żaden z nich nijak nie potrafił uwierzyć w użyteczność grupy smarkaczy. Żaden nie chciał się też zgodzić na Waszą cenę, za przejazd przez góry. A gdy wspominaliście, że chcecie przejechać jedynie przez połowę gór to odpowiedzią był jedynie gromki śmiech. Wychodziliście z gospody żegnani przez kolejne docinki świty Gerarda, gdy ktoś głośnym gwizdnięciem zwrócił na siebie Waszą uwagę. Oto przy szynkwasie dostrzegliście niewysoką, acz pękatą sylwetkę zwieńczoną skołtunioną szarą brodą. W półmroku jaki panował w gospodzie z trudem rozpoznaliście pomarszczoną twarz Gotriego Goldkeepera. Krasnolud uśmiechnął się na Wasz widok i w blasku kominka błysnęły jego złote oraz srebrne zęby. Wymachiwał kuflem jaki ściskał w jednej dłoni do taktu melodii brzdękanej na mandolinie przez pijanego minstrela.

- Przypadkiem żem słyszał czegoście chcieli od tego kupczyka. - Rzekł ocierając piwną pianę ze swej brody, uprzednio przechyliwszy zawartość kufla w swe, przepastne gardło. - I gotów Wam jestem wyjść na przeciw, choć niech mnie Reorx ukarze, jeśli nie będę tego jutro żałował. - Szybkim gestem zamówił kolejny, pełen złocistego piwa kufel i powiedział. - Tyle, że dzień był dobry dla interesów, a piwo tu dobre, więc mam dobry humor i pomogę Wam nieboraki. Pojedziecie na moim wozie, w zamian za pomoc po drodze. W dzisiejszych czasach przyda się towarzystwo na szlaku. Nawet Wasze! Jak zatem będzie? Umowa stoi? - Sękata dłoń krasnoluda zawisła w powietrzu.

***

To był chłodny ranek. Zimny i nieprzyjemny, jeden z wielu zimnych i nieprzyjemnych poranków jakie miały czekać na Was gdzieś tam, za horyzontem. Czuliście jeszcze na ramionach ciepło uścisku starej Zimiry, a teraz gdy powoli ruszyliście przed siebie, wciąż czuliście na plecach jej wzrok. Coś Wam mówiło, że stoi tam, na wzgórzu z którego wyruszyliście i będzie tak stać dopóki nie znikniecie wśród zarośli pobliskiego lasu. Ale żadne z Was nie miało odwagi by się odwrócić, bo łzy, te ostatnie łzy dzieciństwa, zdradliwe i przebiegłe, tylko czekały na taką okazję. Ale Wy, dorośli wędrowcy, poszukiwacze przygód byliście na to za sprytni i nijak nie mogliście pozwolić na to by choć jedna popłynęła. Dlatego co raz ocierając oczy szliście naprzód wpatrzeni w niknący wśród drzew szlak. Przyśpieszyliście kroku.

***


Wśród drzew było cicho. Czasami tylko jakiś ptak przerywał monotonny chrzęst Waszych stąpających po poszyciu stóp. Ale poza Wami i grającym na gałęziach wiatrem nie było niczego. I wtedy zza kolejnego zakrętu drogi dobiegł Was głos. Łamiący się i pełen irytacji głos starca, poprzedzony kilkakrotnym pluskiem:

- W tej chwili oddaj mi mój kapelusz! - Słyszeliście, a kolejne pluski zdawały się chwilami zagłuszać słowa. - W tej chwili, albo spotkają Cię nieliche konsekwencje! - Wasza ścieżka zakręcała by napotkać niewielki, kamienny mostek przerzucony na drugi brzeg wąskiego, acz bystrego strumienia. Był tam odziany w zieloną szatę i takiż sam kapelusz starzec, o długiej białej brodzie, który brodząc po kolana w wodzie, co raz uderzał w jej powierzchnię okutą laską. - Sama się o to prosiłaś! - Krzyknął i podwinąwszy rękawy rzekł. - Jak szło to zaklęcie? Ach tak...

Dostrzegliście jak we wzniesionej dłoni starca formuje się kula z żywego płomienia. Kula rosła z każdą chwilą, tak że stojąc daleko czuliście bijący od niej żar. Zdaje się, że może wybuchnąć w każdej chwili...


 
__________________
"Co będziemy dzisiaj robić Sarumanie?"
"To co zwykle Pinki - podbijać świat..."
by Marrrt
Avaron jest offline