Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-07-2011, 13:44   #173
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Słyszę...Słyszę Ich śmiech, znowu. Słyszycie go?

Najpierw są dźwięki, wyłaniają się z tego świstu i zgrzytu. Tajemniczy szum miasta ustępuje powoli, a jego miejsce zajmuje śmiech moich bliskich. Odgłosy rozbawionej ulicy. Muzyka płynąca z instrumentów. I znajomy warkot, który po tysiąckroć słyszałem w moich koszmarach...

Wrrrrrrrrruuuuuuuuuuuuu Wruuuuuuuuuuummmmmmmmmm...

Śmiech dziecka jest modlitwą do Boga, w którego Xhysthos nie wierzy. W którego nie wierzę ja. Nie ma siły sprawczej. Kreatora gwiazd, słońca i księżyca na niebie. W to wierzę. Xhystos nie wierzy w żadnego z bogów. A Samaris...? Po raz pierwszy, teraz, w tej dziwnej chwili mroku na ulicy przegranych, pomyślałem o Samaris w kategoriach religijnych. A jeśli...?

Przecież jestem ateistą. Pojęcie Boga jako samoistnego, wszechwładnego bytu znam właściwie tylko z książek drugiego obiegu. Z książek i archiwów, do których zwykli obywatele nie mają dostępu. To wiedza, właściwie historyczna, której dostąpiłem tylko dlatego, że służyłem wiernie Radzie. Xhystos nie potrzebowało Boga, może potrzebowali go inni, kiedyś. My mieliśmy już swoje maszyny.

Wrrrrrrrrruuuuuuuuuuuuu Wruuuuuuuuuuummmmmmmmmm


Paramobil. Słyszę już wszystko. Warkot prototypowej maszyny. Grające trąbki. Orkiestra fałszuje, ale kto zwracałby na to uwagę. Ale nie otwieram oczu.

Oszalałem. Jak skazaniec pogodzony z losem. Nie, nie oszalałeś. Nie jesteś skazańcem, przestań wreszcie tak siebie traktować. Nie chcę tego znowu przeżywać. Ale chce tego On. A On, to dziś ja. Ten, który nie chce siedzieć pod ścianą płaczu. Ten, który w przeciwieństwie do mnie chce żyć. Z drugiej strony tej słuchawki, to ja. Ja mówię - ten, który w przeciwieństwie do mnie nie chce żyć. Który twierdzi, że umarł. Który z nas ma rację?

- Gdzie jesteś?
- Przecież wiesz...


Milczę. Rozpoznanie tego głosu jest jak próba przypomnienia sobie snu, tak doskonale pamiętanego jeszcze przed chwilą, a teraz mimo wielkich wysiłków pozostającego za zasłoną niepamięci...Za ścianą. Rozbij ją wreszcie. Rozbij tę ścianę, to musi się w końcu jakoś rozstrzygnąć. Nie możesz być żywy i martwy jednocześnie, Vincencie.

Wrrrrrrrrruuuuuuuuuuuuu Wruuuuuuuuuuummmmmmmmmm

Szum. Poruszam się, nie poruszając nogami. Wiem, to winda. Nade mną skrzą się kryształy, wiem to choć nie otwieram nadal oczu. Ten sen. Niezwykły sen o kryształach lodu, odbijających słoneczne promienie miriadami iskier. Ten sam sen, który śniłem od kiedy stało się to, co dzieje się teraz. Sen, po którym zawsze budziłem się z uczuciem tęsknoty. Tajemniczy sen budził we mnie wspomnienie czegoś, czego nie doświadczę, nie dane mi będzie zrobić, zobaczyć, poczuć na własnej skórze. Owoc zakazany. Śnię o zakazanym owocu. Nigdy nie ważyłem się go zerwać. Ale przecież, dotarłem do Samaris, a więc w końcu chyba to zrobiłem. Skoro tak, dlaczego boję się go obejrzeć? Skonsumować?

Winda zatrzymuje się. Trąbki grają, odległe skrzypce brzmią świetnie ale orkiestra nadal fałszuje - wszystko to słychać zza ścian windy. Sam nie wiem który to ja podejmuje wreszcie decyzję. Chciałbym. Chciałbym być tam.... nawet zamiast nich.

Zamiast nich. Wiesz, że to niemożliwe. Stało się. Przyczyna i skutek, nawet tam gdzie nie ma czasu. Nawet tam?

Pokaż mi więc, jak to się stało.

Nareszcie. W końcu.

Otwieram oczy. W pierwszej chwili nie na wiele to się zdaje. Jestem oślepiony przez skrzenie się promieni światła w miliardach kryształów lodu, są wszędzie wokół, jak gwiazdy. Płyną obok mnie, a może to ja płynę. Unoszę się w przestrzeni, zimnej ale pięknej grą nieprzeliczonych iskier. Dziś jednak to się tak nie zakończy. Uderzam zaciśniętą dłonią przed siebie, napotykając twardą ścianę. To chyba jednak drzwi. Uderzam znowu, po raz kolejny i kolejny. Czuję w sobie moc by się przebić. Pięści biją. Kryształy płyną coraz szybciej i szybciej.

I nagle to się staje. Nie ma już odwrotu. Zaczynam widzieć, deszcz iskier kończy się, lód puszcza. Słyszę syk, to drzwi windy rozsuwają się przede mną...Kolory.. Barwnie ubrani ludzie, niczym wirujące w godowym tańcu motyle. Wstążki na rombach kapeluszy, na ramionach mężczyzn i kobiet. Wychodzę prosto na ulicę Xhystos a hałas ulicznej parady uderza mnie z całą mocą, teraz już nie przytłumiony...Blask. Zimny blask ostatnich opadających wolno jak bańki mydlane kryształów ustępuje ciepłu słońca. Czuję słońce na mojej twarzy, łagodnie pieści moją twarz, jak w Samaris...Uśmiechy ludzi przepływają obok mnie jak statki...To już było, jestem teraz aktorem, wiem już że nie mogę zmienić tego, co się stało. Ale mogę zobaczyć. Zrozumieć. Iść dalej. Idę, tam gdzie stoją. Podbiega do mnie, znowu...

- Cóż to za warkot, kochanie?
- To paramobil. Zobacz, jak lśni w słońcu. - mówię.

Rzeczywiście, lśni. Pycha postępu, przyobleczona we wspaniałe kształty pojazdu, który ma odmienić oblicze całej cywilizacji. Symbol tryumfu Rady, owoc kosztownego programu naukowego. Prototyp maszyny nowej ery. Pod olbrzymim gmachem szkoły muzycznej Xhystos, porozstawiane stalowe barierki wydzielają wielką przestrzeń. Gwarny zwykle plac Akademii jest dziś prawie pusty, przecinają go tylko tramwajowe tory - nawet po nich nic dziś nie jeździ, odpowiedni papier Rady ma moc zatrzymać ruch miasta. Siły porządkowe pilnują, by zafascynowany tłum nie wszedł tam, gdzie na placu szkoły muzycznej szczęśliwcy odbywają przejażdżki. Dzieci zasłużonych, wiernych Radzie.

- Mogę iść go zobaczyć, tato?
- Oczywiście. - uśmiecham się. Dawno już wszystko załatwione. Jestem przecież zasłużony. Jestem człowiekiem Rady. Inne dzieci, synowie i córki zwykłych zjadaczy chleba, będą mogli tylko popatrzeć jak razem z mamą jedziecie, jak na paradzie, w najnowszym wynalazku. Całkowicie bezpiecznym, jak sam uprzednio sprawdziłem.
- Idź z Kristofem, kochanie... – wypowiadam moje ostatnie słowa do Judith. Teraz przypominają mi się chwile, gdy ją poznałem. I te późniejsze, gdy o tym myślę jestem pewien, że moje przeświadczenie że Ona chowa jakąś tajemnicę z dawnego życia, tego zanim się poznaliśmy... że przeczucie to mnie nie myliło. Ale nie pytałem nigdy. Są tajemnice, które powinny zostać tajemnicami, dla dobra przyszłości.
Uśmiecha się, najpiękniej na świecie. Idą za rękę. Ja nie mogę iść z nimi, choć też miałem przecież odbyć przejażdżkę paramobilem. Sprawy Rady, dostałem wiadomość przed chwilą. Ferguson już tam czeka, a nie jest to człowiek który powinien czekać. Jeszcze raz patrzę jak odchodzą, znikają w kolorowym tłumie tworzącym kordon przed placem Akademii Muzycznej.

Przeżywam to jeszcze raz. To przeżycie mnie zmienia, istotnie. Czuję to, pytanie tylko jaki się okażę, gdy to wszystko jeszcze raz się skończy...

- I tyle chciałeś zapamiętać. - mówię. Widzę znowu sam siebie, jak przekrzykuję uliczny gwar, dęcie przechodzących obok ludzi z puzonami. - Ale dziś to nie wystarczy. Skorzystajmy teraz z tego, że jest nas dwóch. Bądźmy i tam, i tu. W Samaris czas biegnie przecież inaczej, to już wiesz. Jeden pójdzie karnie do Fergusona, a drugi raz w życiu będzie miał gdzieś ważne sprawy Rady i ruszy w ślad za swoją rodziną.
- Ale kto pójdzie gdzie. - pytam.
- Ważne, gdzie TY poszedłeś. - uśmiecham się do samego siebie - Skoro nie pamiętasz, co się działo dalej...Dziś musisz dowiedzieć się, jak było naprawdę. Potem sam będziesz musiał sobie odpowiedzieć na pytanie, co się wydarzyło.

Wrrrrrrrrruuuuuuuuuuuuu Wruuuuuuuuuuummmmmmmmmm


- Spóźniłeś się. Powinieneś już tu dawno być. - mówi Ferguson. Gdy używa takiego tonu, to że grywam z nim czasem w squasha przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.
- Proszę wybaczyć. Ja...Byłem z rodziną, obiecałem im... - odzywam się, ale on przerywa mi.
- Dość, Rastchell. Nie ma na to czasu. Potrzebujemy cię. Pojazd zaraz tu będzie.
- Kryzys?
- Tak. Terrorysta, wysoko postawiony człowiek ruchu oporu. Nasze psy dopadły go i osaczyły, ale ma zakładnika. Kogoś, kto nie może zginąć. Na miejscu jest Lantier.
- Oczywiście...- przełykam ślinę i zbieram się w sobie. - Jestem gotów. Co wiemy o terroryście?
- Niewiele. Wydział dopiero przed chwilą ustalił jego prawdziwe personalia. Jeśli nam nic nie mówią, nie powiedzą też i tobie. Ale nazywa się...
Ferguson milknie na moment, gdy rozmowę przerywa szum nadjeżdżającego pojazdu. Jego asystenci i rozglądająca się uważnie ochrona rozstępują się. Rosły byk w szarym garniturze i nasuniętym nisko kapeluszu otwiera nam usłużnie drzwi.
- Ten człowiek nazywa się Nathan Clark. - Ferguson już znika wewnątrz maszyny - W drodze dowiemy się więcej.
- Clark. Rzeczywiście, nie znam. - mówię i wsiadam do środka w ślad za nim.
Nie znałem. Ani wcześniej, ani później, gdy umysł litościwie wyparł to nazwisko razem ze wszystkim innym co się zdarzyło...


Idę, przepychając się przez tłum. Trąbki piszczą jak szalone. Konfetti sypie się na mnie, odgarniam je z twarzy z trudem. Hałas jest coraz większy, jestem już prawie u barierek. Widzę ich, są już w paramobilu. Wyglądają na szczęśliwych, ich uśmiechy są prawdziwe w przeciwieństwie do służbowego uśmiechu kierowcy który pomaga im dopiąć pasy. Zatrzymuje mnie funkcjonariusz, chwilę zajmuje pokazywanie dokumentów i salutowanie. Para bucha, gawiedź odsuwa się i klaszcze, gdy wóz rusza znowu powoli, po łuku tak aby wszyscy mogli podziwiać maszynę i pasażerów. Wiwaty, zbiorowe szaleństwo. Oni nie czują tego co ja, nie wiedzą że za chwilę...Burczę niecierpliwie do funkcjonariusza, który w końcu odpina łańcuch i pokazuje gest pozwolenia. I wtedy, nad wiwatującymi głowami, zauważam chyba jako pierwszy pędzącą śmierć. Śmierć, której nikt nie widzi...Tramwaj nabiera rozpędu...Z oddali rozbrzmiewają pierwsze krzyki, ale tutaj parada jest zbyt głośna by tak szybko to zauważyć...Przez zgiełk przebija się dźwięk skrzypiec z wysokich okien Akademii...Brzmią jak znajomy zgrzyt...Krzyczę po raz pierwszy...

- Dlaczego stoimy, panie Ferguson? - denerwuję się. - Każda minuta może mieć znaczenie dla powodzenia negocjacji!
Powstrzymuje mnie niecierpliwym gestem. Już widzę. Za oknem, na ulicy, jeden z ludzi Wydziału X słucha uważnie przyklejony do słuchawki w jednej z ulicznych budek, ale tych - do których dostęp mają tylko funkcjonariusze. Wraca. Zimny jak oni wszyscy. Nachyla się do okna. Chłodny wzrok prześlizguje się na mnie, a potem pytająco na szefa.
- Możesz przy nim. Streszczaj się. - syczy Ferguson.
- Lantier melduje. Terrorysta się wymknął.
- Co ty pieprzysz? - Ferguson zamienia się w groźne zwierzę - Jak to możliwe?
- To była rzeźnia. Clark miał swoich ludzi w oddziale szturmowym. Lantier uszedł cudem. Zakładnik nie żyje. Wszystkie oddziały: kod czerwony.
- Gdzie Clark?! - ryczy, już bez opamiętania się Ferguson.
- Ukrył się w ulicznej paradzie. Zacieśniamy pętlę. Nie wymknie się.
- Jesteś trupem. Wszyscy jesteście. - wycelowany palec Fergusona i zimny ton, zastępujący ten rozgorączkowany, są jak wyrok. Człowiek za oknem blednie.
- Zawracaj. - Ferguson opada na siedzenie - Pod Akademię. Nie chcę żadnej paniki, tłum nie może się o niczym dowiedzieć!

Wszystko jest chaosem. Biegnę przez plac. Rzeczy dzieją się wolno, coraz wolniej, jakby tylko po to by ukazać mi całą okropność i grozę sytuacji w pełnej krasie. Krzyk tłumu wybucha niczym wielki pożar, co chwila powstaje nowe ognisko, łączą się w jeden opętańczy zgiełk. Tam, ludzka fala rozstępuje się, rozdziela na dwie rozbiegające się w popłochu. Wielotonowe, rozpędzone monstrum na szynach wypada na plac. Ten, kto nim steruje, musi być straceńcem bo tramwaj jest rozpędzony do prędkości do jakiej nie powienien nawet się zbliżać. Mimo to biegnąc widzę przerażone twarze ludzi za szybami...Biegnę z całych sił, ale bezsilnie widzę jak los nieubłaganie kieruje stalowego potwora właśnie tam, gdzie rozpędzony również paramobil usiłuje się zatrzymać. Twarze moich bliskich, takie jakich nie chcę pamiętać. Ale w ostatnich chwilach Oni dostrzegają mnie, widzą jak ku nim biegnę. Krzyczę razem z innymi. Jest za późno. Zawsze było za późno. Nie zdążyłbym, i tak. Padam na kolana i wyję, wyję jak wilk, gdy przede mną rozgrywa się straszliwy spektakl. Tramwaj powoli, nieubłaganie uderza najpierw w paramobil, a potem w ścianę Akademii, zgniatając prototyp jak papierową zabawkę i wbijając się w mur. Podrywam się z kolan. Dalej widzę już tylko urywanymi obrazami, jakby ktoś posiekał moje oczy i każda z części przekazywała mi inne wizje.

Krótka droga przez piekło. Powykrzywiane w grymasie bólu zakrwawione twarze, połamane kończyny. To, co zostało z prototypu, czyli nic. Nic, widziane z kabiny kierującego trawmajem. Znad trupa, ciała stopionego w jedność ze stalą, na której zakończyło swój żywot... Pośmiertna jedność człowieka i maszyny... Twarz, która praktycznie już nie istniała... Okrwawiony tył głowy, zlepione juchą strąki włosów... i dźwięk, dźwięk skrzypiec wydobywający się z okna budynku. Obok straceńca, drugie ciało ubrane w mundur motorniczego, przebite na wylot ostrzem laski o zdobnym uchwycie. Szczegóły są tak ostre... Łeb konia w galopie szykującego się do skoku. Przy nodze szaleńca, który to wszystko uczynił,a teraz był martwy jak inni pasażerowie i moja rodzina, leży czarny melonik z kolorową przepaską...


Otwieram oczy w hotelowym pokoju w Samaris.

Nie ma uczucia tęsknoty.


Kim teraz jestem? Zanim tu przybyłem, wierzyłem że rządzi nami Los i Przypadek. Ślepi na ludzka krzywdę bliźniaczy bracia. Jednych obdarują hojnie, innym zabiorą jeszcze chętniej. Tak zawsze myślałem. Czy nadal byłem tego taki pewien? Wszystko, co się dzieje ma swoją przyczynę. Każde nasze działanie powoduje coś, co dotyka w taki lub inny sposób innych. Nie tylko nas samych. No i jest jeszcze Samaris. Nie było już drugiego mnie. Byłem jeden, z jedną wersją tego co się zdarzyło. Z wiedzą, co było po drugiej stronie snu. Musiałem jeszcze raz to wszystko przemyśleć. Jedno było pewne, Samaris odmieniło mnie. Ale to nie wszystko - czułem, że to jeszcze nie koniec.

- Kim jesteś, Vincencie Rastchell?
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 15-07-2011 o 13:56.
arm1tage jest offline