Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-07-2011, 16:11   #11
Piszący z Bykami
 
Piszący z Bykami's Avatar
 
Reputacja: 1 Piszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znany
Kaesh Olderra; hen, „Bogini mórz”

Wyszło ostatecznie na to, że Pierwszym Sternikiem został najmłodszy członek załogi, liczący sobie może jakieś trzynaście lat chłopiec, imieniem David. Chętny wszak był do tego zajęcia bardzo, pojętny, z bystrymi oczyma i chyżym spojrzeniem. Bardzo też przejął się swą nową rolą, co pozwalało mieć nadzieję, że podejdzie doń z należytą kompetencją. Reszta załogi była rozleniwiona. Zalany słońcem pokład statku szybko opustoszał, piraci wcale się do roboty nie palili. Kilku delikwentów zostało, przechylając się przez burtę wymiotowali obficie wspomnieniem wczorajszej popijawy. To mogło być nawet krzepiące uczucie, że takie moczymordy gorzej niż ty znoszą dzisiejszego kaca. Był wśród nich również wspomniany wcześniej przez Rumochłona Buckley zarzekający się, że to nieświeże ryby stanowią przyczynę jego rozstroju żołądka. Nikt nie wydawał się go słuchać. Nieco dalej, na uboczu, stał pirat o młodych oczach lecz sterany życiem, tęsknie wpatrujący się w dal horyzontu. Nazywał się Hoyt i był typem raczej małomównym, zdecydowałeś się posłać go na bocianie gniazdo, w efekcie czego rzucił ci się do stóp i jął dziękować gorąco, dotąd wszak zajmował się szorowaniem pokładowych desek i pochłanianiem resztek, których nikt nie chciał już jeść. Schodząc pod pokład, napotkałeś na swej drodze postać przedstawiającą się jako Ariel; wyjątkowo paskudną kobiecinę, która okazała się być facetem w damskich fatałaszkach. Lat miał pewnie ze czterdzieści, szczękę kwadratową i pokrytą szorstkim zarostem, włosy czarne jak smoła i długie do łopatek. Stanowił główną atrakcję wśród samotnych, pirackich nocy i zdawał się do swojej roli podchodzić z jak najbardziej profesjonalną powagą. Nie omieszkał podkreślić, że z dumą spełni każde życzenie kapitana.

Pod pokładem ruch był większy. Załoga „Bogini mórz” snuła się w tę i z powrotem, szukając dogodnym miejsc na zalegnięcie i zażycie snu. Choć byli i bardziej pracowici; kilku młodzików z zapałem szorowało bowiem armaty, jakiś młody chłoptaś posłusznie zajmował się zaś delikatnym bujaniem hamaka rozpiętego pomiędzy belkami, na którym drzemał brzuchaty brodacz. Większe zgromadzenie brodaczy skupiało się zaś w oddalonym kącie, na twój widok ustawili się ciaśniej, zasłaniając tajemnicze coś, czym właśnie się zajmowali. Podszedłszy bliżej odkryłeś zaś, że pędzą oto tajemniczy jakiś, ziołowy wywar mający być świetnym lekarstwem na kaca. Strzelisty kuchta z cienkim wąsem, którego tu wołali Duduś, z dumą oświadczył, że jest to specyfik jego własnej roboty, że smakuje ohydnie ale działa znakomicie, i że osobiście dopilnuje by w możliwe najboleśniejszy sposób obdarto cię ze skóry, jeśli wygadasz się Broddemu, że załoga jego leczy kaca ziołami miast klinem. Proceder taki był tu bowiem zakazany pod karą skoku z deski. Padło przy tej okazji imię niejakiego Veliusa; tutejszego jakiegoś ciemnego typa specjalizującego się w wymyślnych torturach, który pomachał ci z jednego z kątów, zajmując się właśnie ostrzeniem złowrogo powykrzywianego noża. Był to młody chłopak, na oko w twoim mniej więcej wieku, poważny, ciemnowłosy, o srogim spojrzeniu.
Przeszedłeś następnie do ładowni, gdzie znalazłeś całe mnóstwo piratów śpiących między beczkami z rumem i z prochem. Walały się też tutaj przeróżne rupiecie, a także cały twój dobytek. Bez wahania pozwoliłeś sobie go z powrotem przywłaszczyć, (odzyskałeś między innymi swój kompas, dzięki któremu dowiedziałeś się, że statek płynie w stronę południa) na co nikt nie protestował. Zresztą jedynym tutaj przytomnym osobnikiem był niejaki Kanuth; kolejny tutejszy dziwak zajmujący się kolekcjonowaniem damskiej bielizny, z drugiej strony uważający się za jednego z najlepszych na statku szermierzy. Nie wiadomo, czy osobnikowi temu można było dawać wiarę. Opowiadając ci o najciekawszych nabytkach swojej kolekcji wspomniał coś o majtkach kapitańskiej żoneczki, toteż szybko udało się rozmowie nadać odpowiedni tor. Dowiedziałeś się dzięki temu, że rzeczonej kobieciny szukać należy na jeszcze niższym pokładzie statku. Tam też więc postanowiłeś się udać.
Tutaj było ciasno i nieprzyjemnie, rupieci walało się jeszcze więcej, a po kątach poutykane były armatnie kule. Dno po kostki spowite było wodą, pomieszczenia cuchnęło mieszanką zapachów zgnilizny, stęchlizny, moczu, potu i rozgrzanych ciał desperacko potrzebujących kąpieli. Okien nie było tu wcale, w pomieszczeniu było więc gorąco i nieprzyjemnie duszno. Większość miejsca zajmowały wysokie na półtora metra klatki. Łącznie było ich pięć. Dwie wypchane były po brzegi armatnimi kulami, w jednej znajdowało się jakieś kolorowe ptaszysko posępnie zwieszające główkę w bezruchu, w następnej gnieździło się dwóch mężczyzn, z których jeden jęczał coś nieprzytomnie, a drugi wyciągał pomarszczone ręce, próbując dosięgnąć dziewczyny kulącej się w rogu klatki numer pięć. Była ona drobna, straszliwie wychudzona, włosy miała jasne a wzrok zupełnie nieobecny, wpatrujący się w jakąś nieistniejącą dal. Oczy zaczerwienione, mokre, napuchnięte od płaczu. Siedziała w bezruchu, nogi podkuliwszy pod brodę, kolana oplotła rękami. Bosa, odziana w jakieś łachmany skąpo okrywające jej blade ciało, wynędzniała i brudna, o włosach blond. Lat mogła mieć co najwyżej szesnaście. Na ten widok aż człowieka dreszcz przechodził, o ile nie miał akurat serca z kamienia. Przeniosłeś wzrok na drewnianą tabliczkę zawieszoną na drzwiach piątej klatki, w której wyryty napis oznajmiał: KAPITAŃSKA DZIEWKA. Ktoś przekreślił jedną z samogłosek drugiego wyrazu, najpewniej dla żartu.

- Kapitanie, kapitanie! – do pomieszczenia wpadł nagle niewysoki facet o krótkiej brodzie i spojrzeniu doświadczonego żeglarza - Statek na horyzoncie! – wykrzyknął, a za jego plecami pojawił się zaraz Rumochłon z szerokim uśmiechem na facjacie – To co, panie kapitanie?! – zawołał zadowolony – Grabimy?!


Alexander Sunrise oraz Reihl (NPC); Thedas, Wolne Marchie, Kirkwall, „u szalonego Joe”

Przekroczyłeś próg karczmy niemal niezauważony. Kilka par oczu spojrzało w twoją stronę, szybko jednak wracając do swych zajęć, kilka innych przypatrywało ci się zaczepnie. Nie brakowało tutaj chętnych do bitki. Ty jednak na żadne zaczepne spojrzenia nie reagowałeś. Jeden z pijanych tubylców wstał za to i rzekł do ciebie nader niewyraźnym od alkoholu głosem:
- Wyglondaszsz mi na kogośś… kto, hyp, szszuka guza!
Odgoniłeś faceta jakimś ciepłym słowem i odmaszerował on do swego stolika. Następnie rozejrzałeś się po oberży. Było tu tłoczno i duszno jak diabli, czoło natychmiast pokrywało się perlistym potem, a koszula poczynała lepić do ciała. Gwar rozmów zdawał się wypełniać każdą szczelinę, przesiąkać przez deski i kamienie. Szuranie krzeseł, stukot odstawianych kubków, wrzaski kłócących się hazardzistów i głośne opowieści wojaków. Tyle na pierwszy rzut oka. Na drugi zaś, cała masa szemranych typów gaworzących cichcem o swoich jakiś sprawunkach, kilka par zwinnych rączek buszujących po kieszeniach niczego nieświadomych bywalców, wielodzietna rodzinka myszy buszująca gdzieś po kątach, dwie karczmareczki przy szynkwasie, obie słodkie, jedna tylko pracująca w pocie czoła przy wydawaniu posiłków i napoju, podczas gdy druga zezwalała bezwstydnie by jakiś obleśny typ miętosił jej piersi, co robił z zapałem starego dziadygi. Nad tym wszystkim niosła się jeszcze ochrypła, zagłuszana przez biesiadników przyśpiewka, pochodząca z ust siedzącego gdzieś w kącie samotnie krasnoluda, którego wokalnych popisów nikt nie chciał słuchać. Słowem; dzień jak co dzień u Szalonego Joe.
Popatrzyłeś po stolikach i nie dostrzegłeś nikogo szczególnego. W zasadzie to zanim tu wszedłeś zdążyło już zaświtać ci w myślach pytanie, jak ty właściwie masz rozpoznać grupę, do której zostaniesz przydzielony? Co to za jedni? Rycerze? Łowcy? …Wybrańcy? Żywiłeś chyba jakąś skrytą nadzieję, że po przekroczeniu progu od razu ich rozpoznasz, choć nie wiedziałeś po czym. Być może oni rozpoznają ciebie i poproszą do stolika, czy innym jakimś tajemniczym znakiem postanowią się objawić. A tu nie. Nikt nie wołał, nikt nawet na ciebie nie patrzył. No, nie licząc może kilku par podejrzliwych oczu, które to zastanawiały się właśnie, czy to aby nie cenna głowa Alexandra Sunris’a weszła właśnie do karczmy, o czym ty jednak nie mogłeś mieć pojęcia. Po krótkim namyśle, ruszyłeś przed siebie, by dokładniej się rozejrzeć. Kto wie, może jednak jakoś ich rozpoznasz, może oni rozpoznają ciebie, a może warto kogoś zapytać? Ktoś z stałych bywalców mógłby coś wiedzieć, ewentualnie ktoś zza szynkwasu potrafiłby ci może pomóc. W grę wchodziło też oznajmienie wszem i wobec, że oto przybył Alexander Jan Sunrise III i chciałby wiedzieć, kto z obecnych planuje w najbliższym czasie poszukiwanie potężnego artefaktu. Lecz czy to był aby dobry pomysł?

- Spadająca Gwiazda – usłyszałeś nagle gdzieś wśród zgiełku rozmów. A może ci się przesłyszało? Może ktoś powiedział ”Śmierdząca miazga”?

*

- Muszę dorwać pewnego kolesia; Norh D’evielle, nazywa się Norh D’evielle, co ty na to…? – zapytał Berg The Pale.
- Co to za jeden? – odpowiedział pytaniem Reihl, przełknąwszy kolejny kęs swego jadła.
- Taki dziwak… – odpowiedział wymijająco Berg, po czym dodał - No to co, dorwiesz go dla mnie?
- Czym ci zawinił?
Berg westchnął z niechęcią, nie przywykł widocznie do takich ciekawskich najemników, zwykle pytali o zysk i brali robotę, jak popadnie. Ale z drugiej strony, potrzebował kogoś specjalnego do tej roboty, a nie byle zabijaki. Taki natychmiast uciekłby z kasą…
- Słuchaj no, jego matka była wiedźmą, rozumiesz? I pomyleńcem! A on sam nie jest lepszy. Nie lubię gościa i tyle! I mam z nim pewne porachunki. Po prostu dorwij gada i zabij.
- No nie wiem…
- Zresztą, jak wolisz. Możesz mu też poucinać nóżki i przywlec do mnie żywego. A ja już się resztą zajmę.

Reihl popatrzył na faceta bez słowa, właściwie to nie był szczególnie zadowolony, że przeszkadza mu się w posiłku.
- Ile? – zapytał w końcu, a Berg uśmiechnął się w odpowiedzi. Wreszcie przeszli do istotnych kwestii.
- Dziesięć srebrników, na początek.
- Na początek?
- Dziesięć teraz, drugie tyle jak wrócisz tu z jego truchłem. Albo z żywym, to akurat wszystko jedno
– rzekł Berg i rzucił mieszek z pieniędzmi na stół.
- To jak, umowa stoi? – zapytał, a Reihl znów spojrzał na niego w milczeniu. Nie był przekonany, co do tej roboty, za którą grubas płacił tak obwicie. Uznał jednak, że w najgorszym przypadku dowie się czegoś więcej od rzeczonego Norha.
- Jak go znajdę? – zapytał, wracając do swego mozolnie zjadanego posiłku.
- W Tevinterze
- To kupa drogi!
- Dlatego dostajesz kupę kasy – uśmiechnął się Berg ponownie. – Idź do Tevinteru i tam o niego wypytaj. To młody chłopak, dziwak, zboczeniec i czarnoksiężnik! Więc uważaj na siebie.
Reihl nie odpowiedział, zleceniodawca jego zawołał natomiast uradowany.
- No, to umowa stoi! – po czym zawahał się i dodał – Słuchaj, jest jeszcze coś…
- Co takiego?
- Pewien artefakt, taka cholerna drobnostka, którą bardzo chciałbym mieć
- I mam mu ją odebrać, tak?
- Tak, tak, bardzo mi na tym zależy.
- A jak to cacko wygląda.
– zapytał Reihl, a Berg zmieszał się na chwilę i zawahał. - A cholera wie. Musisz się dowiedzieć, jak to wygląda i gdzie to schował. Ja wiem tylko, jak się nazywa.
- Jak?
- Spadająca Gwiazda
- Yhm…
- mruknął Reihl, a grubas przypomniał sobie nagle o czymś
- Och, zaczekaj tu chwilę, młody, przyślę ci zaraz kogoś, kto się zna na artefaktach! Weźmiesz go, to ci będzie łatwiej. – uśmiechnął się raz jeszcze, po czym wstał i pośpiesznie począł przeciskać się przez tłum w stronę drzwi. Reihl powrócił tymczasem do swego posiłku.


Ibraheem Shakeel; na wschód od Thedas, Aksum, oaza Tranea

Nadjechał w końcu biały, bogato zdobiony powóz, otoczony obowiązkowym orszakiem. Ludzie Harima zastygli w bezruchu, ich twarze bardzo starały się by przybrać minę najlepiej się prezentującą. Nie każdemu to jednak wychodziło. Powóz nie był szczególnie wielki, ale piękny. Wyglądał na taki, co to pomieścić może jakieś cztery osoby, byłeś pewien jednak, że znajdują się w nim dwie: Alan z rodu Gweng klanu architektów oraz jego piękna córka. Tak przynajmniej zakładałeś, że jest piękna, bo przecież nigdy nie dane ci było jej zobaczyć. Mimo usilnego, acz dyskretnego wyciągania szyi i lawirowania wzrokiem, nie udało ci się dojrzej jej i teraz, gdyż okna powozu były zasłonięte, a Alan wysiadł z pojazdu szybko i uchylając drzwiczki jego na tyle tylko, na ile to było konieczne. A właściwie to nie tyle je otworzył, co przytrzymał, by właśnie zbyt szeroko się nie otwarły, otwieraniem drzwi zajął się szybko bowiem jakiś jego służący. Tak więc stanął oto przed tobą twój dawny wybawca i przyszły teść, rozejrzał się po twych włościach i uśmiechnął do ciebie.
- Witaj, przyjacielu! – zawołał staruszek i podszedł blisko ciebie – Wybacz, proszę, mej rozkapryszonej córce, która postanowiła, że nie pokaże ci się na oczy, dopóki nie doprowadzi się do porządku po podróży. – rzekł, spoglądając na swój powóz – Próbowałem ją przekonać, ale sam wiesz, jak uparte w niektórych sprawach potrafią być kobiety. Mnie też zresztą zależy by zaprezentowała się tobie z jak najlepszej strony, ale słowo daję, że nigdy nie widziałem jej chyba piękniejszej niż dzisiaj… – i westchnął. Ty natomiast wydałeś natychmiast swym ludziom stosowne dyspozycje, kazałeś wskazać panience jej komnatę i łaźnie, zaprowadzić gości do ich siedzib, pokazać wszystko, co pokazane być musi i zaprowadzić wszędzie tam, gdzie zaprowadzeni być sobie zażyczą. Słowem; ugościłeś ich najlepiej jak potrafiłeś, głosem stanowczym, choć nieznacznie drżącym w jakichś ułamkach chwil, w których stres związany z obecnymi wydarzeniami napływał jakąś większą falą.
Zrobił się więc ruch, gości zaczęto odprowadzać w odpowiednie miejsca, powóz wraz z orszakiem ruszył za służbą, wszystko działało sprawnie i bez zarzutu. Prowizoryczne wojsko Harima wydawało się być w tym całym zamieszaniu nieco zagubione, z powodzeniem jednak dbało by nie popełnić żadnej gafy. Nikt z przybyłych nie zwracał na nich zresztą jakiejś szczególnej uwagi, co było im akurat na rękę.
Alan został z tobą, choć spodziewałeś się, że popędzi zaraz za swymi ludźmi. Ten wolał chyba jednak twoje towarzystwo niż zwiedzanie oazy, a kto wie, może jakaś nie cierpiąca zwłoki sprawa chodziła mu po głowie. Nic jednak na to nie wskazywało.
Starzec wyglądał rześko. Podróż, która musiała być długa i męcząca, niezależnie od jakości powozu, wydawała się nie pozostawić na Alanie żadnego piętna. Wciąż prezentował się świetnie i dostojnie, jakby dopiero co wyszedł z kąpieli i został przyodziany z dbałością przez najbardziej wykwintne służki. Nawet pot nie męczył jego czoła.
- Moja droga Villemo wypytywała o ciebie przez całą drogę – zaśmiał się GwengCieszę się, że wreszcie tu dotarliśmy. I że wreszcie się poznacie. – rzekł. Później wdaliście się w pogawędkę na jakieś błahe tematy, możliwe, że staruszek uznał pogawędkę o pogodzie i uprawach za odpowiedniejszą dla kogoś tak zestresowanego jak ty. Bo faktycznie jakoś nie mogłeś skupić się w pełni na rozmowie.

Tak przepędziliście dzień. Na pogawędkach, czynionych naprędce przygotowaniach i wydawaniu odpowiednich poleceń służbie. Właściwie, to tym zajmowałeś się ty, Gweng a to przyglądał się twym zabiegom, a to chwalił wino daktylowe, którym go poczęstowałeś, a to podziwiał twoje włości z grzecznościowym zachwytem, a to znikał na długie chwile by zajrzeć do swej córki. Zastanawiałeś się trochę nad nią. Siedziała wciąż w swej komnacie, przygotowując się do wieczornej wieczerzy. Przygotowania te musiały być bardzo staranne, wszakoż panienka uparła się, że przed kolacją się z swego pokoju nie ruszy. Czasem widywałeś tylko jej służki (wiedziałeś, że jej bo Gweng ci to powiedział) biegające w te i z powrotem z jakimiś zapewne sprawunkami młodej Gwengowej. Parę razy spotkałeś też i swoich znajomych, a to matkę, a to siostrę, czy Hassana, a nawet i Harima, którzy z życzliwością wypytywali, jak się miewasz, czy wszystko dobrze i czy nie trzeba ci w czymś pomóc lub podpowiedzieć. Szczególnie ten ostatni chętny był do udzielania jednoznacznych damsko-męskich porad. Kochana była ta ich troska, choć możliwe, że chwilami nieco już upierdliwa. Generalnie, wraz z przybyciem gości zrobił się niezły kocioł (choć jako taki, całkiem nieźle też sobie on z zamieszaniem radził), który nie ustawał aż do wczesnego wieczora, kiedy to nadszedł czas wieczerzy.

Wystrojeni odświętnie biesiadnicy zebrali się przy kolacji, w powietrzu unosił się uroczysty nastrój. Nie przybył jednak twój ojciec Murad, co specjalnie cię nie zdziwiło. Matka zapewniła cię jednak, że siedzi u siebie i dąsa się na cały świat, poza tym jednak mając się dobrze. Gwenga nie opuszczał dobry nastrój, zajął on miejsce po twej lewicy i rzucił jakąś uwagę w stronę człowieka siedzącego po jego lewej, która musiała być niezwykle śmiesznym żartem, bo oboje roześmiali się gromko. Ty wpatrywałeś się wciąż w drzwi, wyczekując przybycia ostatniego gościa. Wciąż bowiem puste było krzesło po twej prawej strony, wciąż brakowało tajemniczej Villemu z rodu Gweng klanu architektów. Wielokrotnie zastanawiałeś się, jak będzie owa panienka wyglądać, w twej wyobraźni malował się po wielokroć różnoraki jej obraz. Z jednej strony spodziewałeś się, że będzie niezwykle piękna, z drugiej jednak, nigdy nic nie wiadomo. Czy rzeczywiście będzie to niesamowitej urody panna zdolna rozpalić najskrytsze żądze, czy może jedynie marna namiastka powyższej zjawiskowości. Miało się właśnie okazać.

I oto weszła! Młode dziewczę o steranej już pracą cerze, o zmęczonych oczach i niedługich włosach, którym należało się solidne czesanie. Nie wyglądała najlepiej. I z tej odległości trudno było też mieć pewność, ale nos wydał ci się jakiś krzywy. Nie poruszała się jak dama ani tak nie wyglądała. Aż cię gorąc mimowolnie uderzył z tego rozczarowania. Dziewczyna popatrzyła po sali spłoszonym wzrokiem, spuściła spojrzenie i ruszyła pośpiesznie przed siebie. Nie, chwilę, czekaj! To nie jest Gwengowa, tylko jedna z jej służek, tak, teraz poznawałeś. Podeszła do Alana i dyskretnie szepnęła mu, że panienka nie chce zejść na wieczerzę. Na tyle dyskretnie, że usłyszałeś. Gweng westchnął jakby takie zachowanie nie było dlań wcale nowością. Przeprosił cię, wstał i wyszedł, za nim wyszła też służąca. Zaczynało się robić niezręcznie, oczy wszystkich gości podążyły bowiem za wychodzącym, potem spoczęły na tobie. Po chwili powróciły do swoich zajęć, udając, że niczego nie widziały. Wstał jednak Hassan, podszedł do ciebie i zapytał:
- Wszystko w porządku? – no i co ty niby miałeś mu odpowiedzieć? Alan powrócił po krótkiej chwili, zniecierpliwiony i już bez uśmiechu. Zasiadł na swoim miejscu i westchnął, po chwili zwrócił się do ciebie:
- Wybacz mi i jej, Ibraheemie, ostatnio tak dziwnie się zachowuje. Zapewniam cię, że to minie, to nerwy podróży i całej tej sytuacji tak na nią wpływają, tak, to na pewno to. Słuchaj, może udałbyś się do niej i spróbował namówić, by do nas zeszła, co? Przełamiecie szybko pierwsze lody i od razu zrobi się pewniejsza. Hm?
Cóż było robić. Sam niemało tym zdenerwowany, przytaknąłeś Alanowi i ruszyłeś w stronę komnaty, w której ulokowano Villemo. Nie byłeś specjalnie pewien, jak powinieneś to rozegrać, co powiedzieć, od czego zacząć, a na czym skończyć. Miałeś na szczęście krótką drogę, by się nad tym zastanowić. Niepotrzebnie, jak miało się po chwili okazać, ale począłeś coś tam obmyślać w głowie. Niewiele z tego wyszło.

Stanąłeś przed drzwiami jej komnaty. Serce waliło ci jak oszalałe. Zapukałeś, słabiej i delikatniej niż zamierzałeś. Przez moment nie byłeś pewny, czy pukanie to dobiegło w ogóle czyichkolwiek uszu, po chwili jednak odezwał się ciepły, melodyjny głos zza drzwi. Pozwolono ci wejść. Otworzyłeś drzwi.

Oto stanęła przed tobą istota znamienitej urody. O twarzy okrągłej i szczupłej, o cerze nienaznaczonej żadną, najmniejszą nawet skazą. Skórę miała jasną, co było iście egzotycznym zjawiskiem na tych terenach pełnych słońca. Jej usta, delikatne niczym płatki róż, nieśmiałe i z pewnością słodkawe, oczy koloru niebios i tak samo nieprzeniknione, a takie niewinne. I włosy, czarne i gęste, o objętości puszystej od niedawnego ich umycia. Byłeś niemal pewny, że to od nich dobiegł cię słodkawy zapach kwiatów, jakich nigdy jeszcze nie wąchałeś.


Piękna Villemo z rodu Gweng z klanu architektów; córka Alana Gwenga, odwróciła się od okna i spojrzała na ciebie. Ubrana była jedynie w zwiewny przyodziewek niezwykłej lekkości, przez który promienie zachodzącego słońca przenikały bez trudu, ukazując twym oczom nieskrępowane zarysy kształtnego jej ciała.
- Ty jesteś Ibraheem z rodu Shakeel, syn Ziyada, z klanu piasków? – zapytała ciepłym, choć zdecydowanym głosem. Przytaknąłeś, wciąż oniemiały. Dziewczyna w odpowiedzi zrzuciła z siebie delikatne odzienie, które bezszelestnie opadło na dywan. Stanęła oto przed tobą zupełnie naga, piękna i bezbronna. Spojrzała na łóżko, następnie prosto w twoje oczy i odezwała się pewnie:
- Bierzmy się do roboty.
 

Ostatnio edytowane przez Piszący z Bykami : 15-07-2011 o 19:35. Powód: kosmetyczne korekty (literówki, błędy, przecinki, odstępy itp.)
Piszący z Bykami jest offline