Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-07-2011, 16:11   #11
 
Piszący z Bykami's Avatar
 
Reputacja: 1 Piszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znany
Kaesh Olderra; hen, „Bogini mórz”

Wyszło ostatecznie na to, że Pierwszym Sternikiem został najmłodszy członek załogi, liczący sobie może jakieś trzynaście lat chłopiec, imieniem David. Chętny wszak był do tego zajęcia bardzo, pojętny, z bystrymi oczyma i chyżym spojrzeniem. Bardzo też przejął się swą nową rolą, co pozwalało mieć nadzieję, że podejdzie doń z należytą kompetencją. Reszta załogi była rozleniwiona. Zalany słońcem pokład statku szybko opustoszał, piraci wcale się do roboty nie palili. Kilku delikwentów zostało, przechylając się przez burtę wymiotowali obficie wspomnieniem wczorajszej popijawy. To mogło być nawet krzepiące uczucie, że takie moczymordy gorzej niż ty znoszą dzisiejszego kaca. Był wśród nich również wspomniany wcześniej przez Rumochłona Buckley zarzekający się, że to nieświeże ryby stanowią przyczynę jego rozstroju żołądka. Nikt nie wydawał się go słuchać. Nieco dalej, na uboczu, stał pirat o młodych oczach lecz sterany życiem, tęsknie wpatrujący się w dal horyzontu. Nazywał się Hoyt i był typem raczej małomównym, zdecydowałeś się posłać go na bocianie gniazdo, w efekcie czego rzucił ci się do stóp i jął dziękować gorąco, dotąd wszak zajmował się szorowaniem pokładowych desek i pochłanianiem resztek, których nikt nie chciał już jeść. Schodząc pod pokład, napotkałeś na swej drodze postać przedstawiającą się jako Ariel; wyjątkowo paskudną kobiecinę, która okazała się być facetem w damskich fatałaszkach. Lat miał pewnie ze czterdzieści, szczękę kwadratową i pokrytą szorstkim zarostem, włosy czarne jak smoła i długie do łopatek. Stanowił główną atrakcję wśród samotnych, pirackich nocy i zdawał się do swojej roli podchodzić z jak najbardziej profesjonalną powagą. Nie omieszkał podkreślić, że z dumą spełni każde życzenie kapitana.

Pod pokładem ruch był większy. Załoga „Bogini mórz” snuła się w tę i z powrotem, szukając dogodnym miejsc na zalegnięcie i zażycie snu. Choć byli i bardziej pracowici; kilku młodzików z zapałem szorowało bowiem armaty, jakiś młody chłoptaś posłusznie zajmował się zaś delikatnym bujaniem hamaka rozpiętego pomiędzy belkami, na którym drzemał brzuchaty brodacz. Większe zgromadzenie brodaczy skupiało się zaś w oddalonym kącie, na twój widok ustawili się ciaśniej, zasłaniając tajemnicze coś, czym właśnie się zajmowali. Podszedłszy bliżej odkryłeś zaś, że pędzą oto tajemniczy jakiś, ziołowy wywar mający być świetnym lekarstwem na kaca. Strzelisty kuchta z cienkim wąsem, którego tu wołali Duduś, z dumą oświadczył, że jest to specyfik jego własnej roboty, że smakuje ohydnie ale działa znakomicie, i że osobiście dopilnuje by w możliwe najboleśniejszy sposób obdarto cię ze skóry, jeśli wygadasz się Broddemu, że załoga jego leczy kaca ziołami miast klinem. Proceder taki był tu bowiem zakazany pod karą skoku z deski. Padło przy tej okazji imię niejakiego Veliusa; tutejszego jakiegoś ciemnego typa specjalizującego się w wymyślnych torturach, który pomachał ci z jednego z kątów, zajmując się właśnie ostrzeniem złowrogo powykrzywianego noża. Był to młody chłopak, na oko w twoim mniej więcej wieku, poważny, ciemnowłosy, o srogim spojrzeniu.
Przeszedłeś następnie do ładowni, gdzie znalazłeś całe mnóstwo piratów śpiących między beczkami z rumem i z prochem. Walały się też tutaj przeróżne rupiecie, a także cały twój dobytek. Bez wahania pozwoliłeś sobie go z powrotem przywłaszczyć, (odzyskałeś między innymi swój kompas, dzięki któremu dowiedziałeś się, że statek płynie w stronę południa) na co nikt nie protestował. Zresztą jedynym tutaj przytomnym osobnikiem był niejaki Kanuth; kolejny tutejszy dziwak zajmujący się kolekcjonowaniem damskiej bielizny, z drugiej strony uważający się za jednego z najlepszych na statku szermierzy. Nie wiadomo, czy osobnikowi temu można było dawać wiarę. Opowiadając ci o najciekawszych nabytkach swojej kolekcji wspomniał coś o majtkach kapitańskiej żoneczki, toteż szybko udało się rozmowie nadać odpowiedni tor. Dowiedziałeś się dzięki temu, że rzeczonej kobieciny szukać należy na jeszcze niższym pokładzie statku. Tam też więc postanowiłeś się udać.
Tutaj było ciasno i nieprzyjemnie, rupieci walało się jeszcze więcej, a po kątach poutykane były armatnie kule. Dno po kostki spowite było wodą, pomieszczenia cuchnęło mieszanką zapachów zgnilizny, stęchlizny, moczu, potu i rozgrzanych ciał desperacko potrzebujących kąpieli. Okien nie było tu wcale, w pomieszczeniu było więc gorąco i nieprzyjemnie duszno. Większość miejsca zajmowały wysokie na półtora metra klatki. Łącznie było ich pięć. Dwie wypchane były po brzegi armatnimi kulami, w jednej znajdowało się jakieś kolorowe ptaszysko posępnie zwieszające główkę w bezruchu, w następnej gnieździło się dwóch mężczyzn, z których jeden jęczał coś nieprzytomnie, a drugi wyciągał pomarszczone ręce, próbując dosięgnąć dziewczyny kulącej się w rogu klatki numer pięć. Była ona drobna, straszliwie wychudzona, włosy miała jasne a wzrok zupełnie nieobecny, wpatrujący się w jakąś nieistniejącą dal. Oczy zaczerwienione, mokre, napuchnięte od płaczu. Siedziała w bezruchu, nogi podkuliwszy pod brodę, kolana oplotła rękami. Bosa, odziana w jakieś łachmany skąpo okrywające jej blade ciało, wynędzniała i brudna, o włosach blond. Lat mogła mieć co najwyżej szesnaście. Na ten widok aż człowieka dreszcz przechodził, o ile nie miał akurat serca z kamienia. Przeniosłeś wzrok na drewnianą tabliczkę zawieszoną na drzwiach piątej klatki, w której wyryty napis oznajmiał: KAPITAŃSKA DZIEWKA. Ktoś przekreślił jedną z samogłosek drugiego wyrazu, najpewniej dla żartu.

- Kapitanie, kapitanie! – do pomieszczenia wpadł nagle niewysoki facet o krótkiej brodzie i spojrzeniu doświadczonego żeglarza - Statek na horyzoncie! – wykrzyknął, a za jego plecami pojawił się zaraz Rumochłon z szerokim uśmiechem na facjacie – To co, panie kapitanie?! – zawołał zadowolony – Grabimy?!


Alexander Sunrise oraz Reihl (NPC); Thedas, Wolne Marchie, Kirkwall, „u szalonego Joe”

Przekroczyłeś próg karczmy niemal niezauważony. Kilka par oczu spojrzało w twoją stronę, szybko jednak wracając do swych zajęć, kilka innych przypatrywało ci się zaczepnie. Nie brakowało tutaj chętnych do bitki. Ty jednak na żadne zaczepne spojrzenia nie reagowałeś. Jeden z pijanych tubylców wstał za to i rzekł do ciebie nader niewyraźnym od alkoholu głosem:
- Wyglondaszsz mi na kogośś… kto, hyp, szszuka guza!
Odgoniłeś faceta jakimś ciepłym słowem i odmaszerował on do swego stolika. Następnie rozejrzałeś się po oberży. Było tu tłoczno i duszno jak diabli, czoło natychmiast pokrywało się perlistym potem, a koszula poczynała lepić do ciała. Gwar rozmów zdawał się wypełniać każdą szczelinę, przesiąkać przez deski i kamienie. Szuranie krzeseł, stukot odstawianych kubków, wrzaski kłócących się hazardzistów i głośne opowieści wojaków. Tyle na pierwszy rzut oka. Na drugi zaś, cała masa szemranych typów gaworzących cichcem o swoich jakiś sprawunkach, kilka par zwinnych rączek buszujących po kieszeniach niczego nieświadomych bywalców, wielodzietna rodzinka myszy buszująca gdzieś po kątach, dwie karczmareczki przy szynkwasie, obie słodkie, jedna tylko pracująca w pocie czoła przy wydawaniu posiłków i napoju, podczas gdy druga zezwalała bezwstydnie by jakiś obleśny typ miętosił jej piersi, co robił z zapałem starego dziadygi. Nad tym wszystkim niosła się jeszcze ochrypła, zagłuszana przez biesiadników przyśpiewka, pochodząca z ust siedzącego gdzieś w kącie samotnie krasnoluda, którego wokalnych popisów nikt nie chciał słuchać. Słowem; dzień jak co dzień u Szalonego Joe.
Popatrzyłeś po stolikach i nie dostrzegłeś nikogo szczególnego. W zasadzie to zanim tu wszedłeś zdążyło już zaświtać ci w myślach pytanie, jak ty właściwie masz rozpoznać grupę, do której zostaniesz przydzielony? Co to za jedni? Rycerze? Łowcy? …Wybrańcy? Żywiłeś chyba jakąś skrytą nadzieję, że po przekroczeniu progu od razu ich rozpoznasz, choć nie wiedziałeś po czym. Być może oni rozpoznają ciebie i poproszą do stolika, czy innym jakimś tajemniczym znakiem postanowią się objawić. A tu nie. Nikt nie wołał, nikt nawet na ciebie nie patrzył. No, nie licząc może kilku par podejrzliwych oczu, które to zastanawiały się właśnie, czy to aby nie cenna głowa Alexandra Sunris’a weszła właśnie do karczmy, o czym ty jednak nie mogłeś mieć pojęcia. Po krótkim namyśle, ruszyłeś przed siebie, by dokładniej się rozejrzeć. Kto wie, może jednak jakoś ich rozpoznasz, może oni rozpoznają ciebie, a może warto kogoś zapytać? Ktoś z stałych bywalców mógłby coś wiedzieć, ewentualnie ktoś zza szynkwasu potrafiłby ci może pomóc. W grę wchodziło też oznajmienie wszem i wobec, że oto przybył Alexander Jan Sunrise III i chciałby wiedzieć, kto z obecnych planuje w najbliższym czasie poszukiwanie potężnego artefaktu. Lecz czy to był aby dobry pomysł?

- Spadająca Gwiazda – usłyszałeś nagle gdzieś wśród zgiełku rozmów. A może ci się przesłyszało? Może ktoś powiedział ”Śmierdząca miazga”?

*

- Muszę dorwać pewnego kolesia; Norh D’evielle, nazywa się Norh D’evielle, co ty na to…? – zapytał Berg The Pale.
- Co to za jeden? – odpowiedział pytaniem Reihl, przełknąwszy kolejny kęs swego jadła.
- Taki dziwak… – odpowiedział wymijająco Berg, po czym dodał - No to co, dorwiesz go dla mnie?
- Czym ci zawinił?
Berg westchnął z niechęcią, nie przywykł widocznie do takich ciekawskich najemników, zwykle pytali o zysk i brali robotę, jak popadnie. Ale z drugiej strony, potrzebował kogoś specjalnego do tej roboty, a nie byle zabijaki. Taki natychmiast uciekłby z kasą…
- Słuchaj no, jego matka była wiedźmą, rozumiesz? I pomyleńcem! A on sam nie jest lepszy. Nie lubię gościa i tyle! I mam z nim pewne porachunki. Po prostu dorwij gada i zabij.
- No nie wiem…
- Zresztą, jak wolisz. Możesz mu też poucinać nóżki i przywlec do mnie żywego. A ja już się resztą zajmę.

Reihl popatrzył na faceta bez słowa, właściwie to nie był szczególnie zadowolony, że przeszkadza mu się w posiłku.
- Ile? – zapytał w końcu, a Berg uśmiechnął się w odpowiedzi. Wreszcie przeszli do istotnych kwestii.
- Dziesięć srebrników, na początek.
- Na początek?
- Dziesięć teraz, drugie tyle jak wrócisz tu z jego truchłem. Albo z żywym, to akurat wszystko jedno
– rzekł Berg i rzucił mieszek z pieniędzmi na stół.
- To jak, umowa stoi? – zapytał, a Reihl znów spojrzał na niego w milczeniu. Nie był przekonany, co do tej roboty, za którą grubas płacił tak obwicie. Uznał jednak, że w najgorszym przypadku dowie się czegoś więcej od rzeczonego Norha.
- Jak go znajdę? – zapytał, wracając do swego mozolnie zjadanego posiłku.
- W Tevinterze
- To kupa drogi!
- Dlatego dostajesz kupę kasy – uśmiechnął się Berg ponownie. – Idź do Tevinteru i tam o niego wypytaj. To młody chłopak, dziwak, zboczeniec i czarnoksiężnik! Więc uważaj na siebie.
Reihl nie odpowiedział, zleceniodawca jego zawołał natomiast uradowany.
- No, to umowa stoi! – po czym zawahał się i dodał – Słuchaj, jest jeszcze coś…
- Co takiego?
- Pewien artefakt, taka cholerna drobnostka, którą bardzo chciałbym mieć
- I mam mu ją odebrać, tak?
- Tak, tak, bardzo mi na tym zależy.
- A jak to cacko wygląda.
– zapytał Reihl, a Berg zmieszał się na chwilę i zawahał. - A cholera wie. Musisz się dowiedzieć, jak to wygląda i gdzie to schował. Ja wiem tylko, jak się nazywa.
- Jak?
- Spadająca Gwiazda
- Yhm…
- mruknął Reihl, a grubas przypomniał sobie nagle o czymś
- Och, zaczekaj tu chwilę, młody, przyślę ci zaraz kogoś, kto się zna na artefaktach! Weźmiesz go, to ci będzie łatwiej. – uśmiechnął się raz jeszcze, po czym wstał i pośpiesznie począł przeciskać się przez tłum w stronę drzwi. Reihl powrócił tymczasem do swego posiłku.


Ibraheem Shakeel; na wschód od Thedas, Aksum, oaza Tranea

Nadjechał w końcu biały, bogato zdobiony powóz, otoczony obowiązkowym orszakiem. Ludzie Harima zastygli w bezruchu, ich twarze bardzo starały się by przybrać minę najlepiej się prezentującą. Nie każdemu to jednak wychodziło. Powóz nie był szczególnie wielki, ale piękny. Wyglądał na taki, co to pomieścić może jakieś cztery osoby, byłeś pewien jednak, że znajdują się w nim dwie: Alan z rodu Gweng klanu architektów oraz jego piękna córka. Tak przynajmniej zakładałeś, że jest piękna, bo przecież nigdy nie dane ci było jej zobaczyć. Mimo usilnego, acz dyskretnego wyciągania szyi i lawirowania wzrokiem, nie udało ci się dojrzej jej i teraz, gdyż okna powozu były zasłonięte, a Alan wysiadł z pojazdu szybko i uchylając drzwiczki jego na tyle tylko, na ile to było konieczne. A właściwie to nie tyle je otworzył, co przytrzymał, by właśnie zbyt szeroko się nie otwarły, otwieraniem drzwi zajął się szybko bowiem jakiś jego służący. Tak więc stanął oto przed tobą twój dawny wybawca i przyszły teść, rozejrzał się po twych włościach i uśmiechnął do ciebie.
- Witaj, przyjacielu! – zawołał staruszek i podszedł blisko ciebie – Wybacz, proszę, mej rozkapryszonej córce, która postanowiła, że nie pokaże ci się na oczy, dopóki nie doprowadzi się do porządku po podróży. – rzekł, spoglądając na swój powóz – Próbowałem ją przekonać, ale sam wiesz, jak uparte w niektórych sprawach potrafią być kobiety. Mnie też zresztą zależy by zaprezentowała się tobie z jak najlepszej strony, ale słowo daję, że nigdy nie widziałem jej chyba piękniejszej niż dzisiaj… – i westchnął. Ty natomiast wydałeś natychmiast swym ludziom stosowne dyspozycje, kazałeś wskazać panience jej komnatę i łaźnie, zaprowadzić gości do ich siedzib, pokazać wszystko, co pokazane być musi i zaprowadzić wszędzie tam, gdzie zaprowadzeni być sobie zażyczą. Słowem; ugościłeś ich najlepiej jak potrafiłeś, głosem stanowczym, choć nieznacznie drżącym w jakichś ułamkach chwil, w których stres związany z obecnymi wydarzeniami napływał jakąś większą falą.
Zrobił się więc ruch, gości zaczęto odprowadzać w odpowiednie miejsca, powóz wraz z orszakiem ruszył za służbą, wszystko działało sprawnie i bez zarzutu. Prowizoryczne wojsko Harima wydawało się być w tym całym zamieszaniu nieco zagubione, z powodzeniem jednak dbało by nie popełnić żadnej gafy. Nikt z przybyłych nie zwracał na nich zresztą jakiejś szczególnej uwagi, co było im akurat na rękę.
Alan został z tobą, choć spodziewałeś się, że popędzi zaraz za swymi ludźmi. Ten wolał chyba jednak twoje towarzystwo niż zwiedzanie oazy, a kto wie, może jakaś nie cierpiąca zwłoki sprawa chodziła mu po głowie. Nic jednak na to nie wskazywało.
Starzec wyglądał rześko. Podróż, która musiała być długa i męcząca, niezależnie od jakości powozu, wydawała się nie pozostawić na Alanie żadnego piętna. Wciąż prezentował się świetnie i dostojnie, jakby dopiero co wyszedł z kąpieli i został przyodziany z dbałością przez najbardziej wykwintne służki. Nawet pot nie męczył jego czoła.
- Moja droga Villemo wypytywała o ciebie przez całą drogę – zaśmiał się GwengCieszę się, że wreszcie tu dotarliśmy. I że wreszcie się poznacie. – rzekł. Później wdaliście się w pogawędkę na jakieś błahe tematy, możliwe, że staruszek uznał pogawędkę o pogodzie i uprawach za odpowiedniejszą dla kogoś tak zestresowanego jak ty. Bo faktycznie jakoś nie mogłeś skupić się w pełni na rozmowie.

Tak przepędziliście dzień. Na pogawędkach, czynionych naprędce przygotowaniach i wydawaniu odpowiednich poleceń służbie. Właściwie, to tym zajmowałeś się ty, Gweng a to przyglądał się twym zabiegom, a to chwalił wino daktylowe, którym go poczęstowałeś, a to podziwiał twoje włości z grzecznościowym zachwytem, a to znikał na długie chwile by zajrzeć do swej córki. Zastanawiałeś się trochę nad nią. Siedziała wciąż w swej komnacie, przygotowując się do wieczornej wieczerzy. Przygotowania te musiały być bardzo staranne, wszakoż panienka uparła się, że przed kolacją się z swego pokoju nie ruszy. Czasem widywałeś tylko jej służki (wiedziałeś, że jej bo Gweng ci to powiedział) biegające w te i z powrotem z jakimiś zapewne sprawunkami młodej Gwengowej. Parę razy spotkałeś też i swoich znajomych, a to matkę, a to siostrę, czy Hassana, a nawet i Harima, którzy z życzliwością wypytywali, jak się miewasz, czy wszystko dobrze i czy nie trzeba ci w czymś pomóc lub podpowiedzieć. Szczególnie ten ostatni chętny był do udzielania jednoznacznych damsko-męskich porad. Kochana była ta ich troska, choć możliwe, że chwilami nieco już upierdliwa. Generalnie, wraz z przybyciem gości zrobił się niezły kocioł (choć jako taki, całkiem nieźle też sobie on z zamieszaniem radził), który nie ustawał aż do wczesnego wieczora, kiedy to nadszedł czas wieczerzy.

Wystrojeni odświętnie biesiadnicy zebrali się przy kolacji, w powietrzu unosił się uroczysty nastrój. Nie przybył jednak twój ojciec Murad, co specjalnie cię nie zdziwiło. Matka zapewniła cię jednak, że siedzi u siebie i dąsa się na cały świat, poza tym jednak mając się dobrze. Gwenga nie opuszczał dobry nastrój, zajął on miejsce po twej lewicy i rzucił jakąś uwagę w stronę człowieka siedzącego po jego lewej, która musiała być niezwykle śmiesznym żartem, bo oboje roześmiali się gromko. Ty wpatrywałeś się wciąż w drzwi, wyczekując przybycia ostatniego gościa. Wciąż bowiem puste było krzesło po twej prawej strony, wciąż brakowało tajemniczej Villemu z rodu Gweng klanu architektów. Wielokrotnie zastanawiałeś się, jak będzie owa panienka wyglądać, w twej wyobraźni malował się po wielokroć różnoraki jej obraz. Z jednej strony spodziewałeś się, że będzie niezwykle piękna, z drugiej jednak, nigdy nic nie wiadomo. Czy rzeczywiście będzie to niesamowitej urody panna zdolna rozpalić najskrytsze żądze, czy może jedynie marna namiastka powyższej zjawiskowości. Miało się właśnie okazać.

I oto weszła! Młode dziewczę o steranej już pracą cerze, o zmęczonych oczach i niedługich włosach, którym należało się solidne czesanie. Nie wyglądała najlepiej. I z tej odległości trudno było też mieć pewność, ale nos wydał ci się jakiś krzywy. Nie poruszała się jak dama ani tak nie wyglądała. Aż cię gorąc mimowolnie uderzył z tego rozczarowania. Dziewczyna popatrzyła po sali spłoszonym wzrokiem, spuściła spojrzenie i ruszyła pośpiesznie przed siebie. Nie, chwilę, czekaj! To nie jest Gwengowa, tylko jedna z jej służek, tak, teraz poznawałeś. Podeszła do Alana i dyskretnie szepnęła mu, że panienka nie chce zejść na wieczerzę. Na tyle dyskretnie, że usłyszałeś. Gweng westchnął jakby takie zachowanie nie było dlań wcale nowością. Przeprosił cię, wstał i wyszedł, za nim wyszła też służąca. Zaczynało się robić niezręcznie, oczy wszystkich gości podążyły bowiem za wychodzącym, potem spoczęły na tobie. Po chwili powróciły do swoich zajęć, udając, że niczego nie widziały. Wstał jednak Hassan, podszedł do ciebie i zapytał:
- Wszystko w porządku? – no i co ty niby miałeś mu odpowiedzieć? Alan powrócił po krótkiej chwili, zniecierpliwiony i już bez uśmiechu. Zasiadł na swoim miejscu i westchnął, po chwili zwrócił się do ciebie:
- Wybacz mi i jej, Ibraheemie, ostatnio tak dziwnie się zachowuje. Zapewniam cię, że to minie, to nerwy podróży i całej tej sytuacji tak na nią wpływają, tak, to na pewno to. Słuchaj, może udałbyś się do niej i spróbował namówić, by do nas zeszła, co? Przełamiecie szybko pierwsze lody i od razu zrobi się pewniejsza. Hm?
Cóż było robić. Sam niemało tym zdenerwowany, przytaknąłeś Alanowi i ruszyłeś w stronę komnaty, w której ulokowano Villemo. Nie byłeś specjalnie pewien, jak powinieneś to rozegrać, co powiedzieć, od czego zacząć, a na czym skończyć. Miałeś na szczęście krótką drogę, by się nad tym zastanowić. Niepotrzebnie, jak miało się po chwili okazać, ale począłeś coś tam obmyślać w głowie. Niewiele z tego wyszło.

Stanąłeś przed drzwiami jej komnaty. Serce waliło ci jak oszalałe. Zapukałeś, słabiej i delikatniej niż zamierzałeś. Przez moment nie byłeś pewny, czy pukanie to dobiegło w ogóle czyichkolwiek uszu, po chwili jednak odezwał się ciepły, melodyjny głos zza drzwi. Pozwolono ci wejść. Otworzyłeś drzwi.

Oto stanęła przed tobą istota znamienitej urody. O twarzy okrągłej i szczupłej, o cerze nienaznaczonej żadną, najmniejszą nawet skazą. Skórę miała jasną, co było iście egzotycznym zjawiskiem na tych terenach pełnych słońca. Jej usta, delikatne niczym płatki róż, nieśmiałe i z pewnością słodkawe, oczy koloru niebios i tak samo nieprzeniknione, a takie niewinne. I włosy, czarne i gęste, o objętości puszystej od niedawnego ich umycia. Byłeś niemal pewny, że to od nich dobiegł cię słodkawy zapach kwiatów, jakich nigdy jeszcze nie wąchałeś.


Piękna Villemo z rodu Gweng z klanu architektów; córka Alana Gwenga, odwróciła się od okna i spojrzała na ciebie. Ubrana była jedynie w zwiewny przyodziewek niezwykłej lekkości, przez który promienie zachodzącego słońca przenikały bez trudu, ukazując twym oczom nieskrępowane zarysy kształtnego jej ciała.
- Ty jesteś Ibraheem z rodu Shakeel, syn Ziyada, z klanu piasków? – zapytała ciepłym, choć zdecydowanym głosem. Przytaknąłeś, wciąż oniemiały. Dziewczyna w odpowiedzi zrzuciła z siebie delikatne odzienie, które bezszelestnie opadło na dywan. Stanęła oto przed tobą zupełnie naga, piękna i bezbronna. Spojrzała na łóżko, następnie prosto w twoje oczy i odezwała się pewnie:
- Bierzmy się do roboty.
 

Ostatnio edytowane przez Piszący z Bykami : 15-07-2011 o 19:35. Powód: kosmetyczne korekty (literówki, błędy, przecinki, odstępy itp.)
Piszący z Bykami jest offline  
Stary 20-07-2011, 12:52   #12
 
Eyriashka's Avatar
 
Reputacja: 1 Eyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumny
Ara’assan; Thedas, wyspa Par Vollen, wioska Sanshibas
Łowcy..
Słowo dźwięczało echem w uszach Ary. Zerwała się z łóżka i szybko odnalazła swoje ubranie oraz łuk ze strzałami. Walcząc w roztargnieniu z guzikami kurtki wybiegła z domu i ogarnęła zgiełk krótkim spojrzeniem. Uciekinierów nie było wiele, w większości były to kobiety z dziećmi - opieka była ich obowiązkiem. Ara’assan spojrzała na dziewczynkę. Jej własnym obowiązkiem była opieka nad Małą A. Tylko *jak?*.

Usłyszała zagłuszone przez odległość i gwar komendy wydawane przez Stenów na nabrzeżu. Możliwe, że nawet sam Arishok był w tamtej okolicy i kierował ruchami obrońców. Tłum statków tłoczył się na mieliźnie okalającej wybrzeże. Szczęśliwie Sanshibas nigdy nie prowadziło handlu morskiego, jako całkowicie samodostarczalne zadowoliło się płycizną wystarczająco głęboką by łodzie rybackie mogły przepłynąć nad nią i jednocześnie na tyle płytką, by uniemożliwić żaglowcom zacumowanie do brzegu. W szczególności te żaglowce, które były obciążone machinami wojennymi, wojskiem, uzbrojeniem i innymi ciężkimi przedmiotami niemiłym oku Qunari. Aktualnie potężne szalupy wiosłowe niosły po falach pojedyncze oddziały. Pierwsza salwa qunaryjskich strzał wzbiła się w powietrze i opadła deszczem na dwie pierwsze ludzkie łodzie. Zatrzymały się na jakiś czas, jednak nie zniechęciło to kolejnych. Parły one ze wściekłą zaciętością naprzód. Z dwóch innych wzniosły się błękitne obłoki magii, a po chwili dało się słyszeć krzyk bólu na nabrzeżu.

- Na co czekacie? Uciekajcie! - podniesiony w zdenerwowaniu głos przyciągnął uwagę trójki na Tamassran, która przystanęła wyczekująco wraz z piątką dzieci. Wiek maluchów wahał się pomiędzy 4, a 10 latami. Ara spojrzała na przerażoną szajkę, szeroko otwarte oczy, buzia wykrzywiona w usilnie powstrzymywanym płaczu. Widziała to spojrzenie nie raz u Małej Ary Po raz pierwszy na brzegu, gdy przybyła z Seheronu, i niezliczoną ilość razy kiedy przybiegała do niej w nocy z powodu koszmarów.
Odpowiedź na pytanie “jak?” sama wskoczyła na właściwe miejsce. Plugawa rasa, która tak dotkliwie skrzywdziła Małą A. i wiele innych osób właśnie pukała do jej drzwi. Nie ma mowy o odwrocie. Nie odda im ani jednej istoty do nękania, ani skrawka ziemi Sanshibas. Nie póki żyje.
- Jeśli ich nie zatrzymamy to was dogonią. Tamassran, zaopiekuj się moją podopieczną - położyła delikatnie dłoń na ramieniu dziewczynki.
- Nie! – warknął Trask i uspokoił się natychmiast. Podszedł bliżej do Ary i popatrzył jej prosto w oczy – Nie możesz tam iść, Kadan. Gdyby coś ci się… wam się stało… Nie! Uciekaj z innymi, ja się tym zajmę, zrozumiano? – po czym wzrok przeniósł na TamassranZabierz ją ze sobą, w żadnym wypadku nie pozwól, by wmieszała się w walkę! Ona nosi nasze dziecko! – poczuł się w obowiązku poinformowania qunaryjki, po czym pomknął w stronę plaży. Tamassran popatrzyła na ciebie zagubiona, błagalnym wzrokiem dając do zrozumienia, że wolałaby by Ara poszła z nią dobrowolnie. Bądź co bądź, jaka była szansa, że uda jej się siłą ją zatrzymać…?
- Meravas. W takim razie wezmę jeszcze coś... do ubrania - mruknęła spokojnie i wróciła do izby, by czym prędzej pobiec za Traskiem wydostając się przez boczne okno.
Tamassran odetchnęła z ulgą i postanowiła poczekać tu, gdzie stoi, skąd wszak miała wiedzieć, że Ara postanowi akurat wymknąć się chyłkiem. Ta zaś, zebrawszy z sobą niezbędny ekwipunek, wydostała się rzeczonym oknem i po chwili już, nieskrępowana niczyimi zakazami, mogła mknąć w stronę walczących.
 
__________________
Life is a bitch. Sometimes I think it even might be a redhead with a bad case of short temper.
Eyriashka jest offline  
Stary 21-07-2011, 18:35   #13
 
K.I.T.A's Avatar
 
Reputacja: 1 K.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znany
Nicolas Silverblade; Thedas, szlak

Słoneczko świeciło, ptaszki śpiewały, a Nicolas jechał na wozie. Wóz, jak to wóz, podskakiwał co chwila, a razem z nim wszystko co na nim było. Wszystko to jest: Nicolas, baba, jej syn i siano. Baba okazała się osobą co najmniej dziwną - ględziła bez skrępowania na każdy temat. Nicolas nawet nie udawał, że słucha, ale jej to nie przeszkadzało. Dowiedział się wielu ciekawych rzeczy. Na przykład, że przyjaciólka rzeczonej baby ma świerżba i dzięki temu została jedynie okradziona, a nie jak planowali bandyci, okradziona i zgwałcona; że każdy mag to tak naprawdę demon w ludzkiej skórze; że elfy powinny znaleźć się w rezerwatachl; i wiele, wiele innych. Syn baby był za to cichy i zamknięty w sobie. Podobno stracił oczy, ale nie sposób było to sprawdzić - nosił na nich czarną opaskę.
Wkrótce do podskakujących na wozie dołączyło kilka osób. Kilka innych zaczęło zaś jechać przy nim. Wszyscy, jak zauważył Nicolas, byli uzbrojeni, widocznie baba liczyła na darmową ochronę w razie napadu bandytów, o których już kilka razy wspominała. Nicolas śmiał jednak wątpić czy ktokolwiek zostanie przy niej, jeśli napad faktycznie będzie miał miejsce. Z oddali wyglądali zapewne jak kupiec i jego eskorta. Nicolasa zaczynała już boleć głowa od ciągłego gadania babki, teraz dyskutowała z jakimś mężczyzną na temat codziennego zmieniania bielizny. Oboje uważali to za strarte czasu. To tłumaczyło nieprzyjemny zapach jaki Nicolas poczuł na początku podróży.
Postanowił się zdrzemnąć, ale okazało się to niemożliwe, baba prowadziła właśnie rekolekcje dla któregoś ze swoich ochroniarzy, bo ten oświadczył, że nie wierzy w Stwórce. Nicolas zaczynał mieć tego dość, gdy na jednym z ogromnych głazów otaczających drogę pojawił się mężczyzna ubrany w skóry i kapelusz z mieczem u boku. Nioclas już wiedział, że spokojna podróż się skończyła. Na dodatek okazało się, że mężczyzna i baba dobrze się “znają”. Wyszło na to, że baba wykorzystała innych podróżnych by ją bronili dobrze wiedząc, że zostaną napadnięci. Właśnie do ucieczki rzucił się drugi mężczyzna (o dziwo przeżył), a pozostała “eskorta” została wybita. Nicolas spokojnie zszedł z wozu wyciągając miecz i tarczę. Stanął plecami do wozu i powiedział:
- Nie mam zamiaru was atakować, ale mojej sakiewki nie oddam. A jeśli spróbujecie ją odebrać siłą wiedzcie, że wygrałem turniej denerimski i jestem rekrutem Szarej Straży.
- Doprawdy? - herszt zbójeckiej bandy uniósł wysoko brwi, zmierzył Nicolasa wzrokiem, a następnie spojrzenie przeniósł na łucznika - Te, i co o tym myślisz? Rozwalimy go?
- Ku**a.
- zaklął tamten leniwie w odpowiedzi - Jeśli to prawda, to się nad nim napocimy. Ciepło jest, nie chce mi się z nim męczyć. Znowu cały się krwią uflagam!
- To co? Mam go tak puścić?!
- Nie, nie...
- odpowiedział znów łucznik, po czym zakrzyknął do Nicolasa - Słuchaj! Pomóż nam z tym wozem, to darujemy ci sakwę. Hm, co ty na to?!
- Nie. Nie mogę tego zrobić. To jest wasza sprawa i mnie nie dotyczy. I zapewniam, że moja sakiewka nie jest warta życia. A możecie być pewni, że kilku z was zabije. Więc prościej będzie, jeśli mnie puścicie. - Nicolas nie chciał mieszać się w nieswoje sprawy, jego jedynym celem było dotarcie do twierdzy Kinloch.
- No tak, tak... - mruknął herszt - Ale wiesz, tak się akurat składa, że my żyjemy z zabierania sakiewek, a utrata życia jest, hmm... wpisana w ryzyko zawodowe. Zresztą, jak dobrze pójdzie, to może uda się nikomu z nas nie zginąć. A ty zginiesz na pewno. Chyba, że przemyślisz naszą ofertę. Albo oddasz swoją sakwę...
- Radze to przemyśleć. Jak mówiłem jestem Szarym Strażnikiem. Na pewno chcecie podpaść najlepszym wojownikom Thedas? I nie łudźcie się, że moi towarzysze się nie dowiedzą. Zakon ma swoje sposoby.
- Możesz sobie być i samym Stwórcą, my mamy przewagę liczebną! I wątpię by Twoja śmierć przysporzyła nam jakichś kłopotów...
- Nie mieszaj w to Stwórcy, podły szubrawcze! - włączyła się nagle baba.
- Zamknij się głupia babo i ciesz, że cały czas jesteś żywa! - następnie herszt znów zwrócił się do Nicolasa - Dobra, dosyć pogaduszek, chłopcze. Żyjesz, czy giniesz?!
- Dobra, pomogę wam. Ale jeśli później będziecie chcieli mnie oszukać to pożałujecie. -Nicolas znał swoje obowiązki: był Strażnikiem, a Strażnik zrobi wszystko by bronić świata przed mrocznymi pomiotami.
- Oszukać?! Chłopcze, ja jestem honorowy człowiek! Nigdy nikogo nie oszukałem! - zakrzyknął, po czym gwizdnął przeciągle i zeskoczył z swego głazu. Z trawy wyrosły naraz postaci, których było aż cztery. Łącznie więc siedmiu zbójów podeszło pewnie do wozu wyładowanego sianem, baba klęła siarczyście, grożąc każdemu z kolei, a Nicolasowi najbardziej.
- Zobaczysz! Jeszcze tego pożałujesz, jeszcze pożałujesz! - wygrażała, podczas gdy jej syn siedział skulony i przerażony na wozie.
- Zamknij się, jędzo! - wykrzyknął znów zbój, po czym zwrócił się do Nicolasa - miej na nią oko, i na jej synalka, czy czegoś nie kombinują. My zabierzemy, co nasze i tyle. - i uśmiechnął się, zadowolony.
Nicolas nie przejmował się groźbami baby. Zrobił to co musiał. Jego misja jest ważniejsza niż ta stara baba. Jest przecież Szarym Strażnikiem.
 
K.I.T.A jest offline  
Stary 21-07-2011, 18:40   #14
 
Delta's Avatar
 
Reputacja: 1 Delta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znany
Kaesh Olderra, cholera-wie-gdzie, „Bogini Mórz”

Zwiedzenia statku z jednej strony zadowoliło Kaesha, ale z drugiej wprawiło go w nieco mieszany nastrój. Z pewnością cała załoga Bogini Mórz składała się z wyjątkowych osobowości, które były… specyficzne. Delikatnie mówiąc. Szczęśliwie jednak poza Arielem, którego Riv ominął szerokim łukiem, nie przytrafiło mu się nic gorszego, bo chyba by wtedy zwątpił w sens istnienia.

Po tym jak pirat zwany Dudusiem przedstawił mu swój specyfik, Kaesh nie wahał się zbyt długo. Przystanął tuż za grupką mężczyzn okupujących kociołek i spoglądał im nad ramieniem z ciekawością przez kilka minut, przyglądając się jak „cudowne lekarstwo” bulgoce w żelaznym garze.
- I mówicie, że to działa? – zapytał z mieszanymi uczuciami. Zapach nie był zbyt zachęcający. – Polejcie mi trochę. Sam się przekonam.
Piraci spoglądali na Olderrę podejrzliwie, żaden się jednak nie odzywał.
- Oczywiście, że działa! Oczywiście! - naburmuszył się ten, co to akurat wywar pichcił, po chwili jednak twarz mu pojaśniała, gdy dowiedział się, że ‘Nowy Kapitan’ sam chce napoju spróbować. Obwiesie polali więc lekarstwo obwicie, zadowoleni najwyraźniej z tej formy bratania się z ludem, i podali kubek Kaeshowi. Trzeba jednak przyznać, że przełknięcie tegoż cholerstwa, wymagało nie lada siły woli. Specyfik przypominał trochę glony w galarecie, zapachem zaś przywodził na myśl ser zawinięty w znoszone skarpety. Całość okraszona była delikatną nutą ziołowego smaku. Patrząc więc w czeluść naczynia, człowieka musiała przejść wątpliwość, czy aby ten wywar nie pogorszy tylko skacowanego stanu.
- Chyba nie chcę wiedzieć z czego to robicie, mam rację? – zapytał niemrawo Kaesh, gdy dostał kubeczek. Powąchał ostrożnie napar i wzdrygnął się wyraźnie; wszystkie nudności, które ominęły go do tej pory, właśnie postanowiły wrócić i ujawnić swoją obecność.
Pies to jebał, piłem gorsze rzeczy – mruknął w końcu i wychylił naczynie do dna. Odkrył przy tym, że całe to paskudztwo robione jest chyba na bazie alkoholu, bo smak miało mocny i ognisty. Naraz przeszło mu przez myśl, że było to posunięcie samobójcze, mdłości bowiem jeszcze się umocniły, w głowie zakręciło a w oczach zajaśniało. Aż dziw, że nogi się pod nim nie ugięły, a szemrzące w brzuchu konwulsje nie ekslodowały cuchnącymi wnętrznościami. Czyżby to był środek przeczyszczający? Otóż nie. Po krótkiej chwili dolegliwości wszystkie poczęły bowiem zanikać, aż w końcu wyparowały, zabierając z sobą nieprzyjemnego kaca. Teraz Kaesh mógł czuć się co najwyżej zmęczony.
Przymknął oczy, pozwalając sobie na chwilę odsapnięcia i koncentracji, na wypadek gdyby nudności zaczęły powracać. Nic takiego się jednak nie wydarzyło, więc mężczyzna spojrzał na puste naczynie, które trzymał w dłoni, po czym przeniósł wzrok na piratów.
- Gdyby to ode mnie zależało to kazałbym to produkować masowo… – powiedział w końcu, nie kryjąc zaskoczenia i konsternacji. – Smakuje jak trzytygodniowa ryba, ale niech mnie szlag, jeżeli nie działa…
- A, mówiłem, mówiłem! - odezwał się pichcik z dumą - No tak, możnaby na tym i nieźle zarobić, ale po pierwsze, to nie każdy wierzy na słowo, że to paskudztwo działa, a po drugie... - i tutaj ściszył głos do szeptu - Kapitan zabrania produkowania i spożywania tego!
- No tak. Piracka reputacja mogłaby ucierpieć, gdyby ktoś z lądu usłyszał, że zamiast leczyć kaca rumem, korzysta się z ziołowych specyfików – Riv parsknął krótko, po czym oddał kubek. – To lepiej, żeby was z tym nie namierzył. Morze mi świadkiem, że będę z tego w przyszłości korzystał. Z chęcią.
- Uch, z tego, co wiem, to pańska przyszłość już nie taka długa, kapitanie. - odpowiedział kuchta, z miną kogoś, kto niebardzo wie, czy powinien ośmielać się na takie uwagi - A w tajemnicy kapitanowi powiem, że przepis na to ustrojstwo dostałem z innego statku pirackiego. Mało kto się przyznaje, ale większość piratów zna ten specyfik. Hehe.
- Jaka jest szansa, że też go poznam? Czy to tajemnica pirackich kucharzy, Duduś?Kaesh wyszczerzył zęby. – Bo coś w tym jest co mówisz, że moja przyszłość niedaleka stoi pod znakiem zapytania. Ale jeżeli bym przeżył to z pewnością będę potrzebował tego specyfiku w przyszłości. Wielokrotnie.
- Haha. Jak kapitan przeżyje, to wtedy pogadamy. Myśli kapitan, że ja tanio ten przepis wykupiłem?
Kaesh machnął ręką.
- Co racja to racja. Ale liczę, że chociaż dostanę coś odrobinę w butelce na drogę.
- To kapitan się dokądś wybiera?
- O ile Rumochłon nie każe mnie utopić – odparł, wzruszając ramionami. Machnął ręką, dając znać piratom, że mogą wrócić do swoich zajęć, a samemu kontynuował swoją przechadzkę po okręcie.
Słowa Dudusia jednak sprawiły, że zaczął się nad nimi dokładniej zastanawiać. Tak naprawdę nie miał żadnej gwarancji, że Brodd go zwyczajnie nie pośle do rekinów, gdy cały ten dzień dobiegnie do końca. Tak naprawdę to nie miał żadnej gwarancji na nic.
Może pora zapytać o to samego kapitana?


Poszukiwania dziewczyny z wczorajszego wieczoru doprowadziły go aż na najniższy pokład.
Kaesh zdecydowanie nie miał serca z kamienia, chociaż chciał być za takiego uważany. W życiu by nie przyznał przed nikim, że zrobiło mu się żal dziewczyny, gdy dostrzegł w jakich warunkach jest trzymana, czy że wręcz poczuł niesmak do brodatego kapitana „Bogini Morz”, ale jego ręka zamarła w połowie drogi do kłódki klatki, gdy usłyszał ciężkie kroki na schodach. Cofnął się o krok od krat i wsadził dłonie do kieszeni, wyczekując aż piraci zejdą do niego i starając się nie oddychać przez nos. Bogowie, jak tu capiło…
Gdy usłyszał nowe wieści zamilkł na kilka sekund. W myślach zrobił szybki rachunek sumienia, ten jednak nie wypadł zbyt pozytywnie na korzyść dawnego żołnierskiego obowiązku, którym się kierował pływając po przeciwnej stronie barykady.
Teraz był przecież piratem! Prawda…?
- To zależy od tego jaki statek – odparł przezornie, odwracając się do Rumochłona i zwracając się do towarzyszącego mu mężczyzny, próbując przypomnieć sobie jego imię. – Wypatrzyliście jakąś flagę, albo oznaczenia?
Dziewczyna nie poruszyła się, nawet nie drgnęła, gdy Kaesh wyciągnął rękę w stronę jej klatki. No, może odrobinę głośniej wciągnęła powietrze, jeśli ktoś miał świetny słuch. Brodd popatrzył na Olderra, następnie na klatkę, zmarszczył czoło, ale nie odezwał się. Z kolei towarzyszący mu mężczyzna, któremu na imię było Nigel Bloodgut, odpowiedział natychmiast na zadane pytanie:
- A tak, jest flaga, ale bo ja wiem, co to za jedni. Na pewno nikt z Thedas, to chyba jakiś statek handlowy z południa.
- Dopóki to nie jest żadna z wojskowych kryp to… grabimy – odparł Kaesh, podejmując decyzję. W końcu miał pokazać jakim to jest świetnym kapitanem, psia jego mać. – Przekaż załodze, żeby ładowali armaty i cały sprzęt jaki posiada „Bogini”, oraz żeby przyszykowali swoją broń i liny z hakami. Zaraz do nich dołączę, chcę jeszcze zamienić z tobą słowo, Rumochłonie.
- Tak jest! - wykrzyknął zadowolony Nigel i ruszył pędem w górę, wykrzykując rozkazy z miną kogoś, kto cieszy się, że przynieść może dobre wieści - Grabimy! Ładować armaty, szykować sprzęt, objąć kurs, dobyć broni, aj-waj! Szykować się do ataku!... - wykrzykiwał. Rumochłon zmierzył tymczasem Kaesha badawczym spojrzeniem i odezwał się wolno.
- Tak? O co chodzi?
Kaesh odczekał aż pirat niższy rangą pójdzie przekazać rozkazy i wsadził ręce z powrotem do kieszeni, wzruszając ramionami na pytanie Brodd’ego.
Nic groźnego – zapewnił uspokajająco i odchrząknął cicho. – Po prostu zastanawiałem się... Widzisz, kapitanie, trochę już otrzeźwiałem i tak mi przyszło do głowy… Co zamierzasz ze mną zrobić, gdy ten dzień dobiegnie końca?
- No... - chrząknął Brodd - To zależy, jak dobrze się spiszesz...
- Przypuśćmy – czysto teoretycznie naturalnie – że spisałem się dobrze. I wtedy… – Riv zachęcił kapitana gestem, żeby sam dokończył.
- Wtedy, zgodnie z umową, pozwolę wam opuścić statek w nienaruszonym stanie.
- Wam? – podchwycił pytająco, przez chwilę zastanawiając się czy kapitan nie ma przypadkiem na myśli także kobiety w klatce obok.
- No wam, wam. Tobie i tej chędożonej dziewce. - Tu podbródkiem wskazał na rzeczoną klatkę.
- O – skwitował mądrze Kaesh, milknąc. Kilka sekund upłynęło mu na ponownym poukładaniu sobie planów, którymi planował się podzielić z Rumochłonem. W końcu dziewczyna niczego nie zmieniała, ale…
Zerknął przelotnie w jej kierunku, po czym pokazał kapitanowi, żeby ruszył z nim na pokład.
- Bo widzisz, wpadłem na taki pomysł… Jakbyśmy mieli drugi statek – taki handlowy na przykład, na początek – i zwerbowali drugą załogę… Bogini mogła by mieć towarzyszkę. Pomyśl tylko, Rumochłonie. Kapitan Brodd… Nie, *admirał* Brodd, na czele swojej własnej, pirackiej floty. Jak to brzmi?
- Cała flota? - jęknął Brodd jak ktoś, kogo akurat tak wielkie przedsięwzięcia nie obchodzą. - No nie wiem, kupa z tym roboty...
- Ano, pewno takKaesh kiwnął głową, ruszając po schodach niespiesznie. – Ale jakbyś miał na drugim okręcie zaufanego kapitana… Co dwa okręty to nie jeden, a z pewnością rozeszłoby się to szerokim echem po morzach i okolicznych portach. Może nawet wojskowe okręty by uciekały przed Flotą Rumochłona.
- A tak, tak, tylko widzisz, he-he. Tak się składa, że nie znam żadnego zaufanego kapitana, a poza tym... - tu przystanął i popatrzył na rozmówcę dobitnie - Im więcej ludzi, tym trudniej stłumić bunt - po czym ruszył dalej, pomiędzy ludźmi biegającymi w te i we wte, szykując statek do ataku. Kaesh zrobił buzię w niezadowolone ciup, po czym ruszył za nim, zamierzając wyczekać na abordaż na górnym pokładzie.
 
__________________
"I would say that was the cavalry, but I've never seen a line of horses crash into the battle field from outer space before."

Ostatnio edytowane przez Delta : 21-07-2011 o 18:41. Powód: Nie powiem.
Delta jest offline  
Stary 28-07-2011, 12:48   #15
 
Matyjasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Matyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemu
Dzień jakoś minął. Co prawda nie tak jakby on chciał ale minął. Organizowanie czegoś na ostatnią chwilę powodowało niemały chaos, który przy bardzo małych zasobach ludzkich był jeszcze bardziej niebezpieczny. Dlatego wędrował i upewniał się, że wszyscy robią tylko to co jest potrzebne. Jednak dopiero gdy wszystko się skończyło, zaczęło się robić źle. Choć spodziewał się, że po dokonaniu tego będzie mógł się cieszyć tym osiągnięciem okazało się, że zwyczajnie jest zmęczony. Zamiast rozmawiać i jeść najchętniej zdrzemnął by się. Nastrój jeszcze pogorszyły mu dwa puste krzesła, dla córki Alana i jego ojca, który „zaniemógł”. Co oznaczało przyszłą rozmowę. Z pewnością mało przyjemną. Widmo tej rozmowy wisiało nad nim cały wieczór.
W końcu poirytowany senior zasugerował odwiedzenie swojej córki. Chcąc nie chcąc przystąpił na tą propozycję. W końcu znów wrócił do jakiegoś działania, adrenalina zadziałała i był znów silny na umyśle gdy stał pod drzwiami.
Wchodząc do pomieszczenia poczuł prawdziwą ulgę. Autentyczny uśmiech spowodowany odejściem stresu pojawił się na jego twarzy. Ale chwilę później zniknął zastąpiony zdziwieniem wywołanym słowami. Rozumiał kontekst, jednak postanowił przyjść w innym celu, skupienie się na celu pomagało organizować życie. Także chciał całość spraw załatwić właściwie. Właściwie w sposób jaki literatura nabiła mu do głowy. Choć życie jakoś nie chciało odzwierciedlać dzieł wielkich pisarzy to wizja przez nich tworzona była ciekawa. Więc czemu nie próbować by jej osiągnąć? Zwłaszcza gdy oferta wydawała się w pewien subtelny sposób wymuszona. Wolałby w taki sposób nie zaczynać znajomości.
Szybkim ruchem postawił sobie krzesło naprzeciwko jej.
-Wybacz, że nie usiądę przy tobie ale wolę widzieć rozmówcę. Szczególnie w takiej sytuacji gdy mogę patrzeć na stworzone przez naturę piękno. Tym bardziej, że nie ma powodu by się śpieszyć. Miałem nadzieję zaproponować ci kolację. Kuchnia świetni się spisała. A szybko powiem, że takich potraw jak na moim stole próżno szukać na innych.- Tu prawdopodobnie mówił prawdę, dania były przyrządzane jak na innych dworach lecz też jak w domach ludzi pospolitych oraz dysponował przyprawami z dalekich krain.- Jednak chyba ciebie rozumiem. Twój strój mógłby spowodować zamieszanie, wzbudzić zazdrość w mojej siostrze, nie aż tak czyste myśli u brata, nie mówiąc już o dowódcy straży. Co to jest za człowiek... Bredzę prawda? Wracając do rzeczywistości proponuje zjeść tutaj. A tak właściwie to jakie jest twoje zdanie?
Dziewczyna uśmiechnęła się, nawet wesoło.
- Poeta z pana, panie Shakeel. – stwierdziła, nie ruszając się z miejsca, wzrokiem zaś śledząc rozmówcę. W ogóle nie wykonywała żadnych niepotrzebnych ruchów.
- W świetność tutejszych potraw nie śmiem wątpić i cieszę się, że dane mi będzie ich spróbować. – powiedziała – Ale ja przyjemności zostawiać wolę na później, a obowiązki wykonywać od razu. Im szybciej się z TYM… – tu głową wskazała znów w stronę łóżka – …uporamy, tym szybciej obowiązki będą z głowy. Wtedy możemy zająć się jedzeniem i innymi przyjemnościami, i wmawiać sobie dalej, że nasze życie jest szczęśliwe.
-Nie przepadam za obowiązkami. I nie chciałbym na nikim ich wymuszać. Bo choć wolą sądu były bym na tą ugodę przystał to jest ona sformułowana luźno, bez terminu. Więc nic nie musimy. A nawet jeżeli taka byłaby twoja wola, mogę kłamać co do tego co się tu działo. Bo powiem szczerze, wolałbym by to było zgodne z wolą moją niż twoją niż wymuszone przez obowiązek. Także tak długo jak jesteś moim gościem proszę o nie wmawianie sobie, że życie jest szczęśliwe. Albo jest albo nie. Jak nie to trzeba działać by było.
- Idealista. – uśmiechnęła się Villemo w stronę rozmówcy, po czym postanowiła nie zgodzić się z jego zdaniem – Ale życie chyba nie jest takie czarno-białe. I chyba źle mnie pan zrozumiał, panie Shakeel, to nie jest narzucony obowiązek. Memu ojcu wszak też się nie śpieszy, on chce mieć po prostu swego wnuka. A ja chcę mieć to już za sobą.
-Idealista? Ja? Nie. Doświadczenie empiryczne pokazuje, że to działa. Gdyby nie determinacja i dążenie do lepszego losu bardzo prawdopodobne, że ni byłoby mnie już pośród żywych. A cała obecna sytuacja też by się nie zdążyła. Dlatego nie widzę powodu by przestać. Oraz jak chce się już mieć coś za sobą to z reguły nie jest to coś czego chcemy. Tym bardziej, że kiedyś tak naprawdę nie musi nastąpić. Zawsze jest droga inna od oczywistej choć czasem jej nie widać. Tak właściwie to mi cała sytuacja też średnio jest na rękę. Na umowę zgodziłem się myśląc o odległej przyszłości a to proszę efekt moich działań siedzi przede mną. Chciałem doprowadzić miejsce do porządku i wyruszyć zwiedzać świat. Zawsze mogę zaginąć na pewien czas. Dość długi by twój ojciec zapomniał o umowie. Z drugiej strony nawet jeżeli do nie musi się doczekać potomka. Przecież ile to rodów wymarło z braku kolejnego pokolenia. O ile wy nie macie sposoby by mieć pewność, że całe przedsięwzięcie się powiedzie.
Villemo zaśmiała się wesoło.
- Twój syn, panie Shakeel, to jedyne, na co memu ojcu zależy. Ukręci ci łeb jeśli mu go nie spłodzisz, i w tym przypadku jesteś nawet w gorszej sytuacji niż ja. Mnie, co najwyżej, wydziedziczy. – oznajmiła z uśmiechem, przez który trudno było orzec, jak poważnie winno traktować się te słowa.
Magister powoli liczył na palcach.
-Obawiam się, że to niemożliwe. Do ukrecenia mi łba istnieje kolejka. Nie wiem czy zdąży się przepchać na jej początek. Zresztą, do ukręcania trzeba być w pobliżu. Ile on może żyć? Ucieknę i jak w końcu dołączy do przodków wrócę.
- Ciekawy plan, panie Shakeel. A co będzie ze mną?
-To zależy od aspiracji. Mogę uciekając zostawić dyspozycję byś tutaj sobie żyła jeżeli ojciec cię wydziedziczy. Wielkich zbytków tu nie ma, ale źle nie jest. Umowa z kupcem podpisana, zbyt na towary jest. Albo możesz jak chcesz uciec ze mną. Mam szybkiego konia. Karawana wyruszyła dziś rano. Drogą przez wydmy dogonimy ich i odpłyniemy nim ktokolwiek się dowie. Także możemy udawać, że wszystko jest na dobrej drodze i przeczekać do pełnej wolności.
- Nie odzyskałeś aby swej oazy dzięki memu ojcu? Nie boisz się, że zrówna on ją z ziemią, gdy porwiesz jego jedyny skarb?
-Zawiłości procesu nie mam sił tłumaczyć chyba, że będziesz nalegać, ale raczej nie. Co do zrównania oazy z ziemią. O ile moja śmierć skończyłaby się na zapłacie główszczyzny to śmierć mojego brata już nie. Rodzonego lub przybranego. Zwłaszcza tego drugiego. Starszy rodu po jego śmierci niebo i ziemie by poruszył. Choć potęgą nie dysponuje to siatka jego znajomości jest imponująca.
- Wywołasz więc wojnę, panie Shakeel, jeśli odpłyniesz ze mną.
-Czy byłby to pierwszy konflikt z takiego powodu? Z reguły to wielcy tego świata próbują go spalić. Czemu nie my? W naszej naiwnej fantazji i marzeniu o lepszym jutrze.
Villemo znów roześmiała się wesoło.
- Wolisz więc zajmować się paleniem tego świata i wywoływaniem wojen, niż zwyczajnie pójść ze mną do łóżka? Jesteś tak szlachetny, czy tak szalony?
-Szlachetny chciałbym być, szalonym raczej nie. Choć przypuszczam i na ogół tak jest, że istnieje trzecia droga. Tylko czasu trzeba by ją odkryć.

- Pokaż mi więc tę trzecią drogę - powiedziała, z miną sugerującą rzucenie nie lada wyzwania. - Zabierz mnie na ten statek i popłyńmy w świat. - znów uśmiechnęła się z przekorą, nie do końca chyba wierząc, że jej rozmówca zdolny byłby rzeczywiście to uczynić.
-Popłyniemy i pokaże. Gdy znajdę sposób, a w końcu znajdę. Na dziś bym mógł dalej być szlachetny i gdy twój ojciec w końcu łeb mi ukręci z honorem mógł stanąć przed przodkami, radzę czekać. Albo powiedzieć, że wszystko poszło zgodnie z planem albo stwierdzić, że z powodu jaki na poczekaniu wymyśle ja sam zawiodłem. Przy pierwszym przecież sam akt nie oznacza poczęcia. Przynajmniej tak twierdzili profesorowie akademii na jakimś wykładzie, lub wy w swoim klanie nie macie sposobu by to zagwarantować.
- Zgodnie z planem mego ojca, najpierw odbędzie się ślub, a później reszta ceregieli, przy których najpewniej potowarzyszy nam jedna ze służek, by pilnować, czy wszystko robisz dobrze. Oni mają fioła na punkcie tego swojego idealnego potomka. Zgodnie z moim planem, będzie zrobić to teraz i to najlepiej z sukcesem. Twój plan, panie
Shakeel, nie wiem, jaki jest. Wygląda jednak na to, że wracamy do punktu wyjścia. Niech więc pan tu wróci, gdy zdecyduje się, co począć. - zakończyła i, skrzyżowawszy ręce, wciąż naga, usiadła na łóżku tyłem do rozmówcy.
-Zdecydowałem się
.- Powiedział lecz się nie ruszył. Zamknął oczy i skoncentrował się na obrazie jaki chciał teraz zobaczyć, a było to trudne zadanie po tym co widział kilka chwil temu. Wolą sięgnął do pustki i przywołał zaklęcie. Naprzeciwko niego stał drugi on.
-Służka nie będzie problemem. W końcu magistrem nie zostaje się za nic.- Iluzjia rozpłynęła się po tych słowach. Podszedł do Vilemy i pocałował ją w policzek.
-Mam plan.-Wyszeptał.- Potrzebuje trochę czasu na jego realizację. Zapewniam cię, że nie zrobię nic co byłoby wbrew tobie. Zaufaj mi.
-Szkoda, że nie zamierzasz mi towarzyszyć.-Powiedział już normalnie stojąc przy drzwiach. Rzucił w jej kierunku jeszcze uśmiech i wyszedł. Teraz trzeba będzie wymyślić szczegóły, znaleźć Corina i Hassana. Zamiary Alana nie podobały mu się. Jeżeli ma przysłać służkę to może też podejrzewać użycie magii. Ta dwójka będzie musiała coś zrobić by uniemożliwić wykrycie jej.
Jednak najpierw wpadł na obowiązkowego członka każdego spisku, swojego służącego Irysa.
-Dobrze, że cię znalazłem.- Upewnił się, że są sami.-Mam dla ciebie dwa zadania. Weźmiesz posiłek i zaniesiesz do kwatery naszego gościa. Ale teraz, jak go zaniesiesz. Masz sobie zawiązać oczy, możesz widzieć ale dla odpowiedniego efektu scenicznego masz je mieć zawiązane. Poradzisz sobie z odpowiednią tkaniną. Jeszcze ważna są słowa. Oczy będziesz miał zawiązane, z obawy czy jej piękno nie wypali ci ich jak na nią spojrzysz. I i i... Zaraz... Powiesz, że przysyłam jej pozdrowienia i wyrażam nadzieję, że posiłek będzie choć w połowie tak dobry jak ona piękna i inteligentna. Nie. Coś nie jestem w formie. Mimo wszystko idź, jeżeli wymyślisz coś lepszego i odpowiedniego to nie krępuj się. Tylko żebym się potem nie wstydził. Druga kwestia.-Znów się rozejrzał- Znajdź jednego z moich dobrych przyjaciół niech mnie za jakieś pół godziny wyratują z wieczerzy. Niech wymyślą jakiś sensowny powód. Mają mnie ściągnąć najlepiej na szczyt wieży strażniczej. Przy wejściu niech ustawią strażnika. Chce z nimi porozmawiać sam na sam.
 
Matyjasz jest offline  
Stary 04-08-2011, 20:12   #16
 
Tohma's Avatar
 
Reputacja: 1 Tohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie coś
Alo; Thedas, Tevinter, Minrathous


Czasami Norh zastanawiał się czy tak naprawdę dobrze zrobił przyłączając się do Cieni.
Ta ruda cipa, Ronald, nie dość, że była ruda to jeszcze cipa! A do kompanii tłusty Batsalel, imię oczywiście zmyślone, no ale który szanujący się złodziej, przyznałby się do imienia Florency. Kąciki ust siedzącego uniosły się delikatnie w górę. Przypomniał sobie tę pamiętną popijawkę, kiedy to tłuścioch zdradził mu swoje prawdziwe miano. Nie miał przez to życia w gildii przez bity miesiąc. Dobre czasy.
Zaraz jednak twarz Norha przybrała zwyczajowy, obojętny wyraz, gdy doszło do niego, że ta dwójka przestała szczekać. Spojrzał to na rudego, to na grubego aż w końcu usłyszał.
- Cisza, cisza, co tu się wyprawia? – Włosy na karku Norha podniosły się w niewidocznym wyrazie zdenerwowania. Rozpozna ten głos wszędzie. Początkujący Edwid. Tak na niego mówiono wśród Cieni. Mimo, że przydomek ten był oczywiście oksymoronem, bo mężczyzna był w gildii wcześniej, niż którykolwiek z mężczyzn znajdujących się teraz w budynku. Jednak zasłynął sobie na niego tym, iż to on zawsze przyjmował nowicjuszy i zajmował się nimi do czasu, aż byli już wyszkolonymi, gotowymi do działań w pojedynkę łotrami. Plotka niosła, że Edwin uwielbiał poczucie dominacji i górowania nad kimś, także w seksie. A jak można okazać większą władzę niż zarządzając bandą laików, których można traktować jak psie szczochy.
Miał na sobie dość dziwaczny, skórzany strój, którego spodnie podkreślały ogromne przyrodzenie. Jakby widząc spojrzenie Norha, podrapał się po kroczu i począł schodzić ze schodów leniwym krokiem, dając jasno do zrozumienia, że właśnie odbył udany stosunek z dziwką, która mieniła się gdzieś za jego plecami. Czarnowłosego aż odrzuciło go tyłu. Spojrzał niemrawo na leżącego obok Krakersa i westchnął cicho.
Gdy podniósł wzrok Edwin nadal wpatrywał się w niego z uśmiechem. Nagle wskazał dłonią gdzieś za swoimi plecami, nie odwracając głowy i rzekł:
– Hej, masz chwilkę czasu jak tu skończymy? Bo mam tam na górze naprawdę smakowity kąsek! – Dosiadł się do drewnianego stołu i złożył umięśnione ręce na piersi, nie oczekując odpowiedzi.
Nie minęło pięć minut, a wątpliwości związane z Cieniami powróciły. Czy ci skończeni kretyni nie potrafią robić nic, tylko się kłócić. Po jaki chuj wysłali całą trójkę. Wystarczył jeden, przynajmniej nie miałby na kim drzeć papy. Pesymistyczne myśli towarzyszyły mu w trakcie rozmowy do czasu gdy Batsalel podsunął mu przed nos kawałek płótna, na którym ktoś umiejętnie naszkicował naszyjnik w kształcie łba smoka.
Wymiana zdań między trójką Cieni trwała w najlepsze. Tym razem zamiast się kłócić każdy wydawał mu polecenia i nagle stali się diabelsko poważni. Krakers spojrzał z zapytaniem na swojego nowego pana, notując zmianę nastroju. Ramiona Norha zaczęły trząść się, okazując zdenerwowanie, które zaraz miało ulecieć. Lecz nagle, ku zdziwieniu siedzącego, wymiana zdań ucichła i trzy pary oczu spoczęły na ciemnowłosej postaci. Więcej mu nie było trzeba:
- No i kurwa nagle sobie przypomnieliście, że umiem mówić! Ja pierdolę z kim ja pracuję. – Wstał szybko od stołu i zagarnął ręką malunek. – Krakers, idziemy. – zarządził do psa, który od razu podniósł się i zaczął machać kudłatym ogonem. W dwóch krokach znalazł się przy drzwiach, lecz nim je uchylił, odwrócił się jeszcze, nadal czując spojrzenia pozostałych.
- Ty jesteś cipa, ty jesteś cipa, a ty wracaj do swojej dziwki. – wysyczał i wymknął się z budynku kątem oka dostrzegając jeszcze szeroki uśmiech wpływający na lico Edwida:
- Czyli nici z trójkąta?! – zawołał tamten, ale Norh już nie słyszał. Podążał krętymi uliczkami w stroną swojego zakładu, raz po raz przeczesując włosy dłonią, by pozbyć się nagromadzonej złości. Drepczący za nim pies szczeknął głośno, zwracając na siebie uwagę mężczyzny. Cichy śmiech wypełnił opuszczoną aleję, gdy to właściciel oglądał swojego zwierzaka goniącego własny ogon.

***

Humor dopisywał mu przez całą drogę do domu. Krakers, rozpoznając wcześniejsze zdenerwowanie swojego pana, postanowił rozśmieszyć go jakkolwiek się dało. Podskakiwał, ganiał niewidzialne myszy, a nawet czołgał się, zbierając kudłatym ciałkiem cały brud ulicy. Wizja kąpieli psa nie należała do najlepszych, ale to i tak nie popsuło humoru czarnowłosego. Co z tego, że musiał wyruszyć na misję, która zajmie miesiące. Przynajmniej będzie miał szansę uciec od tego wszechobecnego idiotyzmu.
Mina mu zrzedła, gdy zastał przed drzwiami zakładu niskiego chłopca z zalatanymi oczami. Głowa obracała mu się to w tą, to w drugą. Norh dziwił się, że jeszcze nie skręcił sobie nieumyślnie karku. Odgarnął kosmyk włosów z twarzy i zapytał:
- No i co, Zavier, wiadomość do Alo, czy też… - nie dokończył rzucając chłopcu wyraźne spojrzenie. Tamten szybko pokręcił głową i zaskakująco cichym głosem powiedział:
- Wiadomość od Początkującego. – Podał mu zawinięty świstek papieru po czym wyciągnął drugą rękę. Alo pokiwał głową i z uśmiechem wręczył tamtemu parę monet. – No, zmykaj stąd mały.- Zavier przeliczył szybko monety, wrzucił je do sakiewki przewieszonej przez szyję i już go nie było. Ślusarz zagapił się za nim chwilkę aż zniknął mu z oczu, wbiegając do kuźni. Chłopiec był najmłodszym synem miejscowego kowala. Wszyscy go znali i uwielbiali jego wszędobylskość. Czego prawie nikt nie wiedział to to, że chłopiec biegał na posyłki dla Cieni. I mimo swojego wieku był cholernie szybki i dobry w tym, co robił.
Alo ostatni raz rozejrzał się po okolicy, lecz nie zauważył nic wartego wglądu, tak więc skierował się do domu, otwierając skomplikowany zamek kilkoma kluczami.
Od progu rozwiązał włosy i wysunął stopy ze skórzanych butów. Zrobił parę kroków w kierunku stołu i opadł na najbliższe krzesło. Nie wiedział czemu, ale spotkania z gildią zawsze kończyły się dla niego skrajnym zmęczeniem psychicznym. Krakers zaraz znalazł się obok i oparł kudłaty pyszczek o nogę właściciela, domagając się pieszczot. Dłoń Alo mimowolnie znalazła się na głowie psa i rozpoczął leniwe wodzenie dłonią po aksamitnej sierści.
Druga ręką rozwinął liścik, który okazał się dużo dłuższy niż można to było wywnioskować po wielkości karteczki. Wszędzie rozpoznałby te pełne zawijasów, nierozczytywalne pismo:

Norh,
Tak szybko spieprzyłes, że nie zdążyłem przekazać ci szczegółów misji! A więc tak…


List Edwina nie zawierał ani jednej kwestii wartej uwagi. Nie wyjaśnił nic poza to, co sam Norh wywnioskował. Zamiast tego, po jednym, krótkim akapicie „szczegółów misji”, Początkujący zaczął rozpisywać się o swoich seksualnych fantazjach. Ślusarz przedarł szybko list, gdy zobaczył zdanie „przywiązałbym cię do łoża i podczas, gdy tamta dziwka…”. Ugh. Głęboki rumieniec pokrył jego blade policzki i nie zniknął nawet wtedy, gdy spalił resztki listu w małym piecyku. Ten człowiek głęboko go przerażał.
Rozejrzał się po małej izbie i zrelaksował, gdy zobaczył Krakersa zwiniętego w kłębek pod krzesłem, gdzie jeszcze przed chwilą siedział Alo. Ten to ma dobrze. Cóż, pora zmyć z siebie dzisiejszy okropny dzień – pomyślał i udał się na piętro, uszykować misę z ciepłą wodą do kąpieli.

***

Stuk, stuk, stuk.
Znowu nic mu się nie śniło. Przetarł oczy, by przywrócić wyraźne widzenie. Przyzwyczaił się do tego. Od czasu, kiedy był naocznym świadkiem pamiętnych wydarzeń w Kirkwall, sny przychodziły niepokojąco rzadko. Westchnął i przewrócił się na plecy, wpatrując się w drewniany, niski sufit swojej sypialni.
Stuk, stuk, stuk, stuk.
Nie to, żeby czegoś żałował. Jakoś nie tęsknił specjalnie do koszmarów, ani nawet do tych przyjemnych snów. Jednak budzenie się z poczuciem pustki i zapomnienia nie należało do najbardziej komfortowych.
Stuk, stuk, stuk, stuk, stuk.
Krakers zaczął nagle głośno ujadać, na dolę, w izbie głównej, tam, gdzie zasnął wczoraj. Alo niechętnie przyznał, że ktoś dobija się do jego zakładu z rana i nie ma zamiaru odpuścić. Takie wczesne odwiedziny nigdy nie były pożądane i zawsze zapowiadały kłopoty. Kto normalny nie spał o tej godzinie? Cóż, on sam. Ale do normalnych przestał należeć już kilka lat temu.
Podniósł się z łóżka i owinął wokół siebie długi koc, pod którym zazwyczaj spał, jak togę. Nie śpiesząc się zszedł na parter, przejrzał się dokładnie w lustrze i doprowadził włosy do jako takiego ładu po czym wyjrzał przez okienko, które wychodziło dokładnie na centrum dzielnicy kupieckiej. Wzdrygnął się mimowolnie, gdy ujrzał kto stoi na wycieraczce i wywarza drzwi.
Szybko otworzył je na oścież i obrzucił szerokim uśmiechem stojącą przed nim Gwen.
- Czym zawdzięczam tę wczesną wizytę, Gwen? – powiedział dając opaść lekko kocu tak, by odkrył kawałek brzucha. Wzrok kobiety od razu powędrował w to miejsce, a na twarz Alo wstąpił kpiący uśmieszek, który zaraz jednak nakrył maską zdziwienia. – Czyżby twej matce coś się stało?
- Och, Alo… - wyjęczała przekraczając nieproszona próg domu i zbliżając się do ślusarza. – Mamusi nic nie jest, to takie słodkie, że tak o nas dbasz! – Nadal pożerała wzrokiem odkryty skrawek ciała. – Ale nie dlatego jestem tutaj – mieliśmy się wczoraj spotkać! O północy, pamiętasz? Obiecałeś, że przyjdziesz! Czekałam tam sama, w nocy, przerażona… i gotowa… - ostatnie słowa starała się wypowiedzieć jak najbardziej kokieteryjnym tonem, wpatrując się w oczy Alo świdrującym spojrzeniem. Ten uśmiechnął się tylko przepraszająco i podrapał się w tył głowy, aby ukryć udawane zażenowanie.
- Gwen, posłuchaj… chciałem do ciebie przyjść, naprawdę, ale… - rozejrzał się szukając wzrokiem puchatego kłębka na nogach, lecz jak na złość, Krakers zniknął. – Widzisz, gdy wychodziłem do ciebie natknąłem się na zbłąkane zwierze, głodne, brudne i wyraźnie bezpańskie. Okazało się, że był to słodki piesek, którego nie mogłem przecież porzucić na ulicy! – Wyraz jego głosy zmieniał się w coraz bardziej dramatyczny, gdy mówił. W końcu złapał dłoń kobiety i przyciągnął ją lekko do siebie. – Gwen! Musisz coś dla mnie zrobić…
- Tak? Tak! Zróbmy to teraz!
- Nie! Stwórco, nie!
– Mimowolnie odszedł dwa kroki od swej dręczycielki i odchrząknął głośno. – Nie mam na to sposobności… bo widzisz… wczoraj wieczorem doszła do mnie wiadomość, iż moja babka – Brunchilda, zmarła w Kirkwall pozostawiając mi jakieś dobra doczesne! Jestem w rozsypce! Lecz muszę przemóc swą rozpacz i ruszyć bez zwłoki, by zdążyć na odczyt testamentu. Wyruszam dziś, kiedy słońce zajdzie. – rzekł i opuścił ręce wzdłuż tułowia, nadając swej postawie wyraz dogłębnej rozpaczy. Chwila ciszy została przerwana, gdy Gwen postanowiła dać ujście swym emocjom:
- Och, Alo! Nigdy nie spotkałam mężczyzny tak prawego i dobrego! Rozumiem, wszystko rozumiem i będę czekała tak długo, jak będzie trzeba! – Znowu zbliżyła się do niego na niebezpieczną odległość tak, że mógł wyczuć na swojej skórze jej obfity biust, który ledwo mieścił się w skromnym gorsecie. – Ale… mówiłeś, że mam dla ciebie coś zrobić?
- Ach, tak. Chciałbym, byś przekazała wszystkim iż wyjechałem i nie wiem kiedy wrócę. Jak widzisz jestem w wielkim pośpiechu i nie mam czasu sam pukać od drzwi do drzwi, by uprzedzić sąsiadów. Zrobisz to dla mnie, Gwen? – Głębokie spojrzenie jakie jej zaserwował zaowocowało cichym jękiem i nie minęła sekunda, a musiał odciągać ją z siebie ramieniem, bo rzuciła się na niego w pożądaniu. – Proszę, uspokój się! To nie odpowiednia pora! – Jego słowa przebiły się widocznie przez lekki obłęd kobiety, gdyż przestała się wiercić w jego uścisku i spłonęła różanym rumieńcem. Wyglądała prawie słodko.
- Wybacz… nie wiem co we mnie wstąpiło… to po prostu… - przerwała i spojrzała w zawstydzeniu na swoje buty. – Oczywiście powiadomię wszystkich znajomych o twojej nieobecności. Postaram się także odbiera każde wiadomości, jakie by przyszły pod zakład!
- Och, to nie będzie konieczne. Naprawdę nie przewiduję żadnych… - nie dane mu było jednak dokończyć do Gwen odwróciła się już i skierowała w stronę wyjścia z zakładu, nadal zaczerwieniona, wyszeptując tylko:
- Do zobaczenia, kochany! – I już jej nie było. Wybrała sobie dobry czas, ponieważ koc, który jak dotąd utrzymywał się na ramieniu ślusarza, odwiązał się i opadł na podłogę, zostawiając go nagiego i wpatrującego się w drzwi. Dreszcz chłodu przeszedł go po plecach, więc szybko skierował się w stronę łóżka. Miał zamiar pospać jeszcze z godzinę, dwie, a potem zacząć pakowanie i ukrywanie swego dobytku. Przecież nie zostawi wszystkiego pod swą nieobecność w tym nędznym zakładzie. Miał swoje skrytki w mieście.
- A więc tu jesteś, maluchu – powiedział, widząc Krakersa rozłożonego na poduszce w swoim łóżku. Pies uchylił jedno oko i widząc, że to tylko właściciel, wrócił do spania.: – No tak, żadnego szacunku. Czego ja się spodziewam. –Z tymi słowami rzucił się w zbieraninę poduszek i pościeli, zapadając szybko w bezsenny sen.
 
__________________
There is no room for '2' in the world of 1's and 0's, no place for 'mayhap' in a house of trues and falses, and no 'green with envy' in a black and white world.

Ostatnio edytowane przez Tohma : 04-08-2011 o 22:08.
Tohma jest offline  
Stary 05-08-2011, 20:34   #17
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Alexander Sunrise ; Thedas, Wolne Marchie, Kirkwall, „u szalonego Joe”

"Mąż który podróżował zna wiele rzeczy.
Kto podróżował wzbogacił swoją sprawność
Wiele widziałem w moich podróżach i więcej rozumiem niż wypowiedzieć potrafię."
Opowieści Pielgrzyma; Księga adeptów Zakonu siedmiu Wielkich Krzyży

Alexander siedział przy jednym ze stolików, pilnując swych rzeczy, w takim miejscu wiele osób ma lepkie palce. Lewą dłoń, ukrytą miał pod swą szatą, co chwile obracał w palcach złoty krzyży. Nie za bardzo wiedział co teraz robić, miał się tu z kimś spotkać, a zdawać by się mogło że to zwykła, pachnąca szczynami karczma. Spodziewał się jakiegoś bardziej wysublimowanego miejsca na spotkanie, osób które miały zająć się poszukiwaniami spadającej gwiazdy. Kapłan westchnął ciężko i powstał z miejsca, miał zamiar wypytać karczmarza o kilka spraw. Wtedy jednak do jego uszu, dobiegł niewyraźny głos, który zdawać by się mogło mówił coś o artefakcie, którego duchowny szukał. Alexander wyprostował się tym samym przerastając większą część bywalców tego przybytku. Ruszył w stronę z której usłyszał głos bacznie się rozglądając, oraz zważając by żadne ręce po drodze nie spróbowały odebrać mu jego mienia. Złodziejaszków przeto nie brakowało, ich lepkie paluszki wędrowały chyżo pomiędzy kieszeniami. Alexandra jednak nie tykały, widząc jego czujność, wolały nie ryzykować. Niejeden wszak stracił już tutaj rączki przy podobnym procederze, zresztą w razie podniesienia alarmu, można było pożegnać się nie tylko z łupem, ale i z życiem. Okradać należało tych mniej uważnych, nowych bywalców, albo zbyt pewnych siebie weteranów karczmiennego życia.
Przeciskając tak się między ludźmi, Sunrise minął również Berga the Pale, nie zdając sobie pewnie sprawy z tego, że to jego głos usłyszał przed chwilą. Teraz jednak stanął przed jednym ze stolików, przy którym siedział samotnie najemnik imieniem Reihl i przyglądał się kapłanowi z pytającym wyrazem twarzy.
Alexander spojrzał z góry na osobnika, który to mógł przypadkiem jednym z członków grupy której szukał. Kapłan, poprawił jeden z guzików w kształcie krzyża i zapytał z ciepłym uśmiechem na twarzy. - Pozwolisz iż się przysiądę?
Reihl spojrzał na wysokiego kapłana i, przerywając na chwilę mozolne przeżuwanie kolejnego z kęsów, odpowiedział markotnie: - Ta, jasne, siadaj. - Nie był to ani ton przyjazny, ani nieprzyjazny, świadczył raczej o tym, że jego właścicielowi aż nadto jest towarzystwa na dziś. Nie przewidywał też jednak, że ów nowy towarzysz, to ktoś szczególny, uznał po prostu, że to jeden z bywalców upatrzył sobie obok niego wolne miejsce. Postanowił więc być gościnnym i pozwolić mu się przysiąść, więcej jednak do osobnika się nie odzywał. Zajął się spijaniem piwa, bo ostatni kęs posiłku akurat właśnie połknął.
Jak rozpoznać, grupę? Skąd wiedzieć czy ten osobnik też na niego nie poluje? Jednocześnie nie mogąc zdradzić celu poszukiwań?” - te pytania kłębiły się w głowie blondynowłosego kapłana, który też zamówił sobie piwo od przechodzącej dziewki karczmianej. Zakon siedmiu wielkich krzyży dawał sporą swobodę jeżeli chodzi o alkohol, oraz nie było trzeba przestrzegać w nim celibatu, tak więc dla Alexandra normalnym było takie trunki spożywać. Jednak złocisty napój mnie był w tym przybytku najlepszy, cóż czego można było się spodziewać po takiej zasikanej karczmie, dobrze że przynajmniej zachował jakąś cząstkę smaku piwa. Kapłan poprawił okulary i odchrząknął dając tym samym do zrozumienia, żeby Reihl posłuchał jego wypowiedzi. - Co Cię tu sprowadza? Jakoś tak nie wyglądasz na “stałego” bywalca. -powiedział dyskretnie wskazując głową na zapijaczony motłoch.
Najemnik uniósł w odpowiedzi głowę, z uwagą przyglądając się kapłanowi. Cóż, faktycznie stałym bywalcem nie był, ale też żaden szczególny powód go tu nie ściągnął.
- Wstąpiłem po drodze, żeby coś zjeść. Ot i tyle. No a teraz przyszło mi czekać na... ekhm, na takiego jednego. - dokończył, ponownie spoglądając na rozmówcę - Hm, a ty? Coś ty za jeden? Też nie wyglądasz na miłośnika podobnych przybytków.
- Też tu na kogoś czekam... -odparł mężczyzna splatając ze sobą palce i zerkając znad kufla na rozmówcę. - Znasz to miasto? -zapytał by na chwile zmienić temat,nie chciał być zbyt natarczywy, by nie spłoszyć rozmówcy.
- O tak, tak. Całkiem dobrze. Mieszkam tu od dawna. Ale ty nie wyglądasz mi na tubylca. - Reihl uśmiechnął się sponad swojego piwa, bacznie oglądając Alexandra. Najwyraźniej też zastanawiał się nad czymś, o co wolał narazie, dla bezpieczeństwa, nie pytać.
- Tak przybyłem tu nie dawno. -odparł spokojnie kapłan upijając łyk ze swego kufla. - Jest tu jakieś miejsce warte zobaczenia? -zapytał jak gdyby od niechcenia.
- Raczej nie ma tu nic ciekawego. - odparł najemnik - Ale ja nie zajmuję się zwiedzaniem. Więc co ja tam mogę wiedzieć... - i zaśmiał się, dopijając ostatni łyk piwa.
Kapłan przytaknął umaczając usta w piwie rozmyślał jak podejść rozmówce by dowiedzieć się czy trafił na właściwą osobę. - Lubisz gwiazdy?-zapytał tajemniczo ciekaw reakcji najemnika.
Reihl popatrzył na rozmówcę badawczo, milczał przez chwilę zastanawiając się nad odpowiedzią, po czym odezwał się ściszonym głosem - Ty jesteś tym gościem od Spadającej Gwiazdy?
- Tu jest chyba zbyt gwarno by o tym rozmawiać. -stwierdził Alexander - Masz tu pokój?
- Nie - odparł najemnik - Tutejsze pokoje są chyba ostatnim miejscem, w którym można bezpiecznie rozmawiać. Wyjdźmy na zewnątrz. - postanowił, po czym powstał i ruszył w stronę drzwi.
- Nie miało być was kilku? -zapytał podejrzliwie kapłan i ruszył za najemnikiem, jedno rękę trzymając na rękojeści ukrytego pod szatą ostrza.
- Chyba nie. - zdziwił się Reihl - Powiedziano mi, żeby czekać na kogoś, kto wie coś o tym artefakcie. I oto jesteś. O nikim innym nic mi nie wiadomo.
Alexander przytaknął i nie spuszczając wzroku z rozmówcy a dłoni z rękojeści broni ruszył za nim na zewnątrz. Po chwili obaj znaleźli się na ulicach Kirkwall, objęci przez chłodne, nocne powietrze.
- To co ci wiadomo na temat naszego zadania? - zapytał najemnik, pragnąc wreszcie uporządkować sytuację, w której się znaleźli.
- Niewiele, tutaj miałem dowiedzieć się szczegółow, wiadomo jedynie iż gwiazda pojawiła się gdzieś na tych ziemiach.- odparł Alexander.
- Ach tak - Reihl zamyślił się na chwilę, po czym odezwał się znowu - Powiedziano mi, że mam udać się do Tevinteru i znaleźć tam gościa, imieniem Norh Devielle - poinformował. Miał pamięć do imion, to dobra cecha dla najemnika - I zrobić mu krzywdę. A przy okazji odebrać ten cały artefakt.
- Uważam, że jeżeli odda Gwiazdę po dobroci nie będzie koniecznością by go krzywdzi. -odparł kapłan przyglądając się najemikowi. - Jak wszak jest napisane, wybaczenie to najtrudniejsza ale i najzacniejsza ze wszystkich sztuk. -mówiąc to ucałował swój krzyżyk wiszący na łańcuszku.- Kiedy wyruszamy... Panie...?- tu zamilkł czekając na to aż jego nowy towarzysz się przedstawi.
- Reihl, nazywam się Reihl... - odparł, przyglądając się kapłanowi z niejakim zdziwieniem - I nie jestem specjalnie religijny. A ten koleś niczym mi nie zawinił, po prostu... - nagle urwał i skręcił gwałtownie w jedną z uliczke, po czym dopiero kontynuował, jak gdyby nigdy nic - Po prostu takie dostałem zadanie. A wyruszyć możemy o świcie.
- Ja zaś jak sługa wszechmocnego Elazora, najpierw wysłucham go a potem opowiem się po której stronie są moje względy. Nie chce by krew niewinnych była przelewana. -odparł spokojnie. - Gdzie można spędzić tu noc, w godziwych warunkach?
- A tak, sam też chętnie dowiedziałbym się więcej szczegółów. Niemniej, zapłacono mi za wykonanie roboty i niewiele jest rzeczy, które mogłyby zmienić moje zdanie. - najemnik uśmiechnął się niemrawo - A co do noclegu, to niełatwo tu o godziwe warunki, z pewnością nie polecam Szalonego Joe, chyba, że chcesz się obudzić oskubany ze wszystkiego, nagi i zgwałcony. Niedaleko samej bramy jest pewien przyjemny lokal, tam warto spróbować.
- Prowadź więc, zbliża się czas wieczornej modlitwy więc chciałbym być tam jak najszybciej. -odparł krótko Sunrise uśmiechając się ciepło i poprawiając okulary.
- Niestety nie mogę ci towarzyszyć, muszę... - zawahał się na moment - Muszę pozałatwiać jeszcze to i owo nim opuszczę miasto. Spotkamy się rankiem przy bramie miasta.
Kapłan przytaknął. - A więc do ranka.- po czym ruszył we wskazanym wcześniej kierunku jednocześnie dyskretnie sprawdzając czy cały dobytek wciąż jest tam gdzie powinien.
Najemnik mruknął coś na pożegnanie i pośpiesznie zniknął wśród ciemnych uliczek.
Alexander przemierzając ciemne uliczki zaczął zaś cicho modlić się pod nosem.

Chwalić Cię będę, Panie całym sercem moim,

opowiem wszystkie cudowne twe dzieła.

Cieszyć się będę i radować Tobą,

Psalm będę śpiewać na cześć Twego imienia, o wielki Elazorze.

Bo wrogowie moi się cofają,

Padają i giną przed twym blaskiem.

Lecz ty ich umiłuj i przyjmij do siebie.

Niech wiedza że są tylko ludźmi.

Amen
 
__________________
It's so easy when you are evil.
Ajas jest offline  
Stary 09-08-2011, 17:38   #18
 
Piszący z Bykami's Avatar
 
Reputacja: 1 Piszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znany
Kaesh Olderra, hen, „Bogini Mórz”

Znalazłeś się więc na górnym pokładzie, wyczekując właściwej akcji. Piraci szykowali się do ataku i aż ślinka im po brodach ciekła na myśl o nadchodzącej bitce, jedynie na twarzy Brodd’ego malowało się nieco napięte wyczekiwanie. Z uwagą wpatrywał się we flagę handlowego okrętu, następnie wzrok przeniósł na ciebie. Ale ty tego widzieć nie mogłeś, bo Rumochłon stał za twymi plecami, zresztą ciekawszym zjawiskiem był Ariel uparcie grzebiący sobie pod sukienką. Widocznie wyszukiwał tam broni schowanej na tyle dobrze, że sam nie mógł jej znaleźć. A zaiste niezwykły był to widok; pirat w sukience szykujący się do walki. W ogóle powietrze było dość niezwykłe, wilgotne i słone, zwiastujące nadchodzący pojedynek. Pojedynek? Czy tego można spodziewać się po zwykłych handlarzach? Skoro zapuszczają się samotnie przez tutejsze wody, to zapewne nie są żadną zorganizowaną gildią kupiecką czy czymś w tym rodzaju, ot pewno banda jakichś obszarpańców handlująca akurat tym, co im się pod rękę nawinie. Kto to zresztą wie. Do bitki na pewno nie byli chętni, co poznaliście po tym, że ruszyli do ucieczki, gdy tylko spostrzegli zbliżającą się do nich „Boginię mórz”. Niestety ich powolny statek nie miał szans z waszym szybkim okrętem, a wam nie w głowie były litościwe odwroty. Płynęliście z wiatrem, z – trzeba przyznać – imponującą prędkością, żagle prężyły się radośnie. Statki zrównały się, wyraźnie mogłeś dostrzec stadko ciemno opalonych mężczyzn krzątających się na handlowym okręcie w panice, szykujących się do kontrataku. Wytoczyli działa, obowiązkowe wyposażenie każdego szanującego się okrętu, wyście wytoczyli swoje. Złowroga cisza wisiała krótko pomiędzy okrętami rozbijającymi dumnie szumiące fale, naraz poniosły się krzyki… i poszedł w niebo huk pierwszych salw.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=mUnrWo6z9WY&feature=related[/MEDIA]

Grzmotnęło jak grom z jasnego nieba, wszystkie działa niemal jednocześnie, piraci wykrzyknęli radośnie, ty stałeś spokojnie. Nie pierwszy to już raz słyszałeś huk armatnich wystrzałów. Nie wszystkie kule dosięgły jednak celu, tylko nieliczne roztrzaskały drewno, nie czyniąc jednak wielce poważnych szkód. Zbliżaliście się do handlowego okrętu, nadszedł czas abordażu, który wobec wciąż niedoskonałego wynalazku jakim były armaty, stanowił jedyny słuszny sposób walki morskiej. Poza tym, był ulubioną rozrywką piratów, według niektórych bardziej nawet atrakcyjną niż spożywanie rumu.
Zetknęły się okręty, świsnęły w niebie liny z hakami i w jednej chwili zaczęła się jatka. Trzy dziesiątki piratów rzuciły się do abordażu, a ty wraz z nim, w jednej chwili znalazłeś się na obcym okręcie, pośród wrzasków, okrzyków i szczęku krzyżujących się ostrzy, handlarze nie zamierzali bowiem poddać się bez walki. Jakiś trup spadł z nieba, prosto pod twoje nogi, to ichni majtek strącony został z bocianiego gniazda. Przeskoczyłeś nad truchłem, kontynuując walkę z jakimś osiłkiem, z którym akurat skrzyżowało się twe ostrze, następnie odwróciłeś się do kolejnego przeciwnika, ostrzem z lewa na prawo, ciach-ciach, luchnęła czyjaś krew, ale tyle tutaj bałaganu, że trudno powiedzieć czyja. Grunt, że nie twoja. Wpakowałeś jakiemuś gościowi ostrze pod żebro przeskoczyłeś do następnego, omal nie przekroił cię na pół, w ostatniej chwili zdołałeś odparować atak. Przeciwnik naparł na ciebie, musiałeś się więc wycofać, aż zostałeś przyparty do ściany. Szczęśliwie ta okazała się być drzwiami, przez które dostałeś się do jakiejś kabiny, najpewniej kapitańskiej, nie przerywając przy tym odbijania spadających na ciebie ciosów. Po odparciu kolejnego, przeciwnik sprzedał ci solidnego kopniaka w środek klatki piersiowej, od którego aż upadłeś na podłogę. A właściwie to nie na podłogę, tylko na otwartą klapę w podłodze, prowadzącą do ładowni, co było chyba zgodne z zamiarem samego kopiącego. Nieźle się więc poobijałeś spadając po wąskich schodkach, nim gruchnąłeś w końcu o ziemię. Po drodze wypadła ci z ręki broń, co definitywnie było ci nie na rękę, zwłaszcza, że osiłek zbiegał już po stopniach, przygotowując się do kolejnego ataku. Rzuciłeś więc weń nożem, co nie było wcale łatwe w tej pozycji, i trafiłeś nieszczęśnika w nogę. Niezmiernie go to rozsierdziło. Stanął nagle nad tobą i wydzierając się złowieszczo, zapewne z bólu, uniósł miecz, gotów w jednej chwili pozbawić cię życia. I to by mu się pewnie udało, gdyby nie kolejny delikwent zrzucony do ładowni ze schodów, tym razem jeden z tutejszych, a walczący z nikim innym jak z Athym Broddem Rumochłonem. Jeden osiłek wpadł więc na drugiego, ty szybko przetoczyłeś się po ziemi, w ostatniej chwili umknąwszy spod dwóch spadających cielsk. Dorwałeś swój miecz, a Rumochłon tymczasem wpadł na dół i zaatakował swego przeciwnika, który zdążył już jednak wstać na nogi i odparować cios. Ty zająłeś się swoim osiłkiem, który też podniósł się właśnie i ponownie ruszył do ataku, utykając na jedną nogę. Pomieszczenie było dość spore, panował w nim półmrok. Poustawiano tu ze dwa tuziny beczek, pomiędzy którymi musiałeś kluczyć w trakcie walki. Poczułeś wyraźną woń rumu.
- Tyś się chyba pod szczęśliwą gwiazdą urodził, Olderra! – wykrzyknął Rumochłon, któremu wtórował szczęk krzyżujących się zaciekle ostrzy. Nagle dostrzegłeś kątem oka błysk po swojej prawej i w ostatniej chwili zablokowałeś atak osiłka2, z którym walczył Rumochłon, a który postanowił wykorzystać najwyraźniej element zaskoczenia i bardzo niehonorowo zaatakować cię bez uprzedzenia. Rumochłon pchnął więc ostrzem by pozbyć się swego przeciwnika, przeszkodził mu jednak osiłek1, który dotąd walczył z tobą. W ten sposób zamieniliście się przeciwnikami i nauczyliście, że nigdy z nimi nic nie wiadomo. Walczyliście więc ramię w ramię z Rumochłonem, co kilka chwil krzyżując ostrze z tym akurat osiłkiem, który znalazł się bliżej lub w dogodniejszej pozycji, tworząc swoisty, waleczny misz-masz, który stał się jeszcze ciekawszy, gdy w całym tym zamieszaniu skrzyżowały się ostrza twoje i Rumochłona.
- Statek handlowy wyładowany rumem! Abordaż i popijawa w jednym, ale ci się trafiło, co?! – zakrzyknął Rumochłon odpierając atak osiłka1, po czym ostrze jego powędrowało z powrotem ku tobie. Chyba tylko przypadkiem udało ci się tego ataku uniknąć, szczególnie, że akurat zajęty byłeś osiłkiem2.
- Niech cię psia mać, Olderra! Gdybyś wyszedł cało z tego, z takim łupem, chyba faktycznie musiałbym ogłosić cię zwycięzcą naszego zakładu! Sam więc rozumiesz, że nie możesz tej bitki przeżyć…! – poinformował, ponownie krzyżując swoje ostrze z twoim. Tak oto wylądowałeś w tym złożonym pojedynku: ty kontra Rumochłon, a przeciw wam obojgu jeszcze dwóch osiłków. I jak tu wyjść z czegoś takiego cało…?


Nicolas Silverbade, Thedas, szlak

Podjąłeś więc decyzję. Nie była ona szczególnie rycerska, czy honorowa, ale z pewnością rozsądna. Bezpieczna. Wziąwszy pod uwagę całość zaistniałych okoliczności, słuszniejszej podjąć nie mogłeś. No, w zasadzie nie całość, bo o pewnych faktach nie mogłeś mieć pojęcia, a szkoda, bo gdybyś wcześniej wiedział, co się wydarzy, zapewne poddałbyś swoją decyzję ponownej weryfikacji. Ale niespodzianki na później, teraz fakty: miałeś po swojej stronie siedmiu zbójów, waszych przeciwników stanowiła zaś stara baba, jej ślepy syn i stóg siana, który miał w chwili obecnej znaczenie kluczowe. Kiedy bowiem zbójecka banda zbliżyła się do wozu, okrążając go ze wszech stron (jedynie herszt stał w odległości, nadzorując postęp prac), baba-Godryka krzyknęła dziarsko i siano podskoczyło w górę. A ściślej mówiąc, zostało w górę wyrzucone przez kilku młodych mężczyzn, którzy spod niego wyskoczyli. Nim którykolwiek ze zbójów zdołał się w tej sytuacji odnaleźć, dwójka z mężczyzn posłała świszczące strzały w stronę przeciwników, jeden zaś wyskoczył z wozu, wbijając ostrze swego miecza w osłupiałego przeciwnika. Oto padły więc trzy zbójeckie trupy, a nie był to jeszcze koniec niespodzianek. W momencie bowiem, gdy siano wyskoczyło ku niebu, ślepy synalek baby zeskoczył chyżym krokiem z wozu, zdjął opaskę z oczu i z uśmiechem poderżnął najbliżej stojącemu przeciwnikowi gardło, następnie ostrze posyłając w stronę kolejnego lotem błyskawicy. Nie trafił, ale nie zraziło go to. Zaskoczony herszt zbójeckiej bandy wykrzyknął: - Cholera, to pułapka! – po czym rzucił się do ucieczki. Najwyższy więc czas na uaktualnienie przedstawionych wcześniej faktów: miałeś po swojej stronie siedmiu zbójów, z czego czterech martwych, a jednego uciekającego. Pozostała dwójka nie rzucała się do ucieczki tylko dlatego, że została okrążona. Waszych przeciwników stanowiło zaś czterech smukłych młodzieńców, w tym jeden, który przed chwilą odzyskał wzrok, oraz stara, uśmiechająca się perfidnie baba, będąca zapewne ich matką. Sytuacja była więc nieciekawa, szczególnie, że Godryka spojrzał na ciebie i zwróciła się do synów:
- A tego to mi proszę ładnie wypatroszyć. – na co jeden z młodzieńców, ruszył od razu w twoją stronę spokojnym krokiem. Pozostała trójka zacieśniała krąg wokół pozostałych zbójców, szykując się do ataku.
- Tylko szybko, bo musimy jeszcze tamtego skurczybyka dorwać. – dodała baba, spoglądając w stronę herszta, który znikał właśnie w mrokach otwierającego się nieopodal gęstego lasu.
- Dorwę go! – oznajmił syn wyglądający na najmłodszego, ten, który przed chwilą jeszcze nosił czarną opaskę na oczach, i ruszył natychmiast za uciekinierem. Zostało więc was trzech na trzech, zakładając, że baba nie włączy się do walki, a na to wyglądało, bo wciąż siedziała wygodnie na swym wozie. Być może więc przeszło ci przez myśl, że sytuacja nie jest aż tak zupełnie beznadziejna, niemniej nie pozostawała ona taką za długo. Dwóch synów rzuciło się bowiem na dwóch zbójców, natychmiast zabijając jednego z nich. Trzeci syn, długowłosy i barczysty, wyciągnął zaś ostrze w twoją stronę i powiedział:
- Jakieś ostatnie słowo?


Ara’assan; Thedas, wyspa Par Vollen, wioska Sanshibas

Jako żywe zaprzeczenie macierzyńskiego instynktu, pomknęłaś w stronę pogrążonej w walce plaży. Ludzie i qunaryjczycy, znów przeciwko sobie, parę trupów wbitych w piach, krew sącząca się z wolna w stronę morza, zbierająca po drodze piaskowe ziarna, ledwie słyszalny w tym zgiełku szum fal, które muskały delikatnie brzeg, pieniąc się krwisto różowymi bałwanami. Nawet ciekawy pejzaż, dla jakiegoś malarza w sam raz. No ale malarzy tu raczej nie było, miast tego toczyła się miniaturka wojny, będąca wciąż w początkowym stadium. Krzyżowały się mięśnie, rogi, miecze i topory, świszczały naokoło ostre jak śmierć strzały. Qunari byli szybsi, silniejsi, ale najeźdźcy wciąż mieli przewagę liczebną, bo nie wszyscy mieszkańcy wioski już nadbiegli. Huki i grzmoty roziskrzonych zaklęć były wszędzie, kilku qunari padło już, oszołomionych tymi atakami. Ruszyłaś do walki. A konkretnie to przyczaiłaś się za jakimś rosłym krzakiem i sięgnęłaś po swoje strzały, dobrze, że jakieś ich zapasy jeszcze walały się po twojej chatce.
Zauważyłaś nieprzytomnych qunari, ciągnionych przez najeźdźców po piachu w stronę zakotwiczonych okrętów. Dwóch ciągnęło cielsko, czterech osłaniało za pomocą ostrzy i zaklęć. Chcieli więc wyłapać was żywcem, zapewne nie wszystkich, bo to byłoby niemożliwe, ale choćby kilku. Kilkunastu. Kilkudziesięciu. Głównie zainteresowani byli młodszymi okazami, a tych tu nie brakowało, młodociani biegali od wioski do łuczników, przynosząc nowe zapasy strzał, które w całej tej jatce szybko się kończyli. Zauważyłaś młodego qunaryjczyka, biegnącego z pękiem strzał w stronę jednego z łuczników, ukrytego pomiędzy zaroślami. Nie dobiegł, siekło go jakieś zaklęcie i zwalił się z nóg. Nie żeby było to takie proste, zaraz bowiem się chłopczyna podniósł, nagle wyskoczył na niego jednak jakiś dryblas z całkiem niemałym toporem, qunaryjczyk niechybnie zostałby mocno poturbowany gdyby nie twoja strzała, która trafiła właśnie osiłka w ramię, sprawiając, że upuścił swą broń. Młody qunari dokonał reszty. Przez chwilę mogło ci się wydawać nawet, że to istotna przewaga, że oni chcą was żywcem, a wy nie cofniecie się przed zabiciem ich. Co zresztą wyjaśniało przewagę trupów ludzkich nad qunaryjskim, które uściełały plażę. Zrazu dostrzegłaś jednak, jak jeden z najeźdźców ciągnie ciało pozbawionego głowy rogacza, definitywnie nie będącego już żywym. Martwe, qunaryjskie mięso widocznie też ich zadowalało. Na głębsze wnikanie w całą tą sprawę nie miałaś jednak akurat czasu. Zajęta byłaś posyłaniem śmiercionośnych strzał w stronę krzątających się tu ludzi. A było ich co nie miara.

Oto dostrzegłaś ukrytego wśród drzew Traska, który miotał szaleńczo strzałami w przeciwników, ani razu nie chybiając celu. Przy okazji dostrzegłaś też czającego się nań mężczyznę, potężnego i barczystego, szykującego się do przebicia Traska na wylot. Przez chwilę straciłaś ich z oczu, bo mignęła ci przed oczami jakaś grupa walczących, szybko jednak udało ci się znów ukochanego odnaleźć. On nie widział niebezpieczeństwa, pochłonięty wystrzeliwaniem ostatnich strzał. Sięgnęłaś po własne strzały, by odkryć z przerażeniem, że została ci dokładnie jedna. Nałożyłaś ją czym prędzej na cięciwę, skupiłaś się na tyle, na ile mogłaś w tym krótkim ułamku chwili, wycelowałaś prosto w głowę niedoszłego oprawcy Traska i w tej samej chwili wyczułaś, że ciebie też ktoś obserwuje, że czai się za tobą śmiercionośne niebezpieczeństwo…
 
Piszący z Bykami jest offline  
Stary 09-08-2011, 17:40   #19
 
Piszący z Bykami's Avatar
 
Reputacja: 1 Piszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znany
Alo; Thedas, Tevinter

Ze snu wybudził cię pocałunek tak namiętny, jak może być tylko w sennych marach. Choć ten nie należał do świata snu, zawisł raczej gdzieś pomiędzy rzeczywistością oniryczną a jawą, w tej wątłej chwili istnienia, w której już się obudziłeś, ale jeszcze nie otworzyłeś oczu. Gdy zaś to zrobiłeś, odkryłeś z przerażeniem, że cuchnący ozór, który penetruje uparcie twoje ucho nie należy do Początkującego, czy nawet Gwen, ale to twego nowego druha – Krakersa. Ostatecznie, było to może jednak mniej straszne niż spotkanie pierwszego stopnia z Gwen, cóż kwestia perspektywy. Nie mogłeś wszak wiedzieć przecież, że tym samym ozorem pies wylizał sobie przed chwilą jaja, co z pewnością obu wam wyszło na dobre.

Słońce zawisło ponad horyzontem, wygramoliłeś się z swego legowiska i stanąłeś na nogi. Natychmiast poczułeś też dojmujący głód, nie dziwota zresztą, bo najwyższy był czas już na śniadanie. Kwestia ta musiała jednak zająć drugie miejsce w hierarchii priorytetów, ustępując naglącej potrzebie opróżnienia pełnego pęcherza, co też nie doszło zresztą do skutku gdy rozległo się nagle pukanie do drzwi. No cóż, dzień był już w pełni, trochę sobie dziś pospałeś, to trzeba przyznać, zapewne jakiś zniecierpliwiony klient postanowił spróbować szczęścia mimo zamkniętych drzwi. O dziwo, nie walił w drzwi jakby się paliło, a zastukał spokojnie, wyczekując gospodarza, co więcej; gdy już drzwi otworzyłeś, odkryłeś z zaskoczeniem, że to wcale nie klient a młoda, urodziwa panienka Gwen. Ostatnio miałeś z nią nader często do czynienia. Zmierzyłeś ją sennym wzrokiem, w którym mieszała się tęsknota za talerzem pełnym jadła przepleciona ze zniecierpliwieniem, jakie może czuć tylko ktoś przyjmujący nieproszonych gości z pełnym pęcherzem.
- Cześć. – odezwała się nieśmiało Gwen, przyglądając się twym stopom, ty zaś odkryłeś – a nie było to z pewnością odkrycie napawające dobrymi przeczuciami – że dziewczyna dzierży w ręce niewielką walizeczkę.
- Rozmawiałam ze Stephanie – wyznała nagle Gwen – Wiesz, on tyle podróżuje, i ona mi powiedziała, że nie ma nic gorszego niż daleka, samotna podróż w smutku, bo wiesz, człowiek czuje się wtedy taki samotny. I opuszczony. Gdy nie ma się do kogo odezwać w drodze, i do kogo przytulić w ciemną noc. – urwała, nieco zmieszana i spojrzała ci w oczy, szybko się reflektując – Ja oczywiście niż zdrożnego nie mam na myśli, wiem, że jesteś pogrążony w rozpaczy! Ale… postanowiłam, że pójdę z tobą, żebyś nie czuł się taki samotny. Żebyś nie został z tą rozpaczą sam. No i… no i… żeby miał kto o ciebie zadbać w drodze!...
- Ale… – próbowałeś oponować, zupełnie tą propozycją zaskoczony, a Stwórca jeden raczy wiedzieć, coś sobie na tę sposobność pomyślał. Gwen przerwała ci jednak, nim zdołałeś powiedzieć cokolwiek więcej.
- Obiecuję, że nie będę opóźniać marszu! Ani sprawiać żadnych kłopotów! Ani w ogóle… nie będę ci ciężarem! Może nie umiem walczyć i polować… – załkała, jakby miała się rozpłakać – Ale… ale mogę przyrządzać posiłki! I prać! I c-cokolwiek zechcesz…! – oczy zaszkliły jej się łzami, widocznie cała ta wyprawa stanowiła dla niej sprawę wagi najwyższej, a myśl, że mógłbyś jej odmówić napawała rozpaczą.
- Och, i nic się nie martw! – zawołała nagle – Stephanie obiecała, że powiadomi wszystkich o twojej nieobecności, i będzie odbierała wiadomości, i… no, i zadba o wszystko…

A ty stałeś tak przed nią, z żołądkiem ściśniętym głodem i nogami ściśniętymi naglącą potrzebą, z pewnością nie mając akurat sposobności na ckliwe pogaduchy, nie mówiąc już o mozolnym wyperswadowywaniu jej tego pomysłu. Gwen potrafiła być przecież taka uparta. I cóż miałeś począć? Merdający wesoło ogonem Krakers, który usiadł w progu, obok ciebie też nie wyglądał, jakby miał na całą tę sytuację pomysł. W brzuchu mu zaburczało, nóg nie ściskał jednak tak kurczowo jak ty, należało więc przypuszczać, że swoje potrzeby załatwił, w którymś z kątów twego zacnego mieszkanka. Słowem, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że to będzie ciekawy dzień…


Ibraheem Shakeel; na wschód od Thedas, Aksum, oaza Tranea

Irys, jak przystało na profesjonalistę, wysłuchał poleceń, nie zadając żadnych pytań. Z miny jego trudno było nawet wywnioskować, co sobie na ten temat pomyślał i czy pomyślał coś konkretnego w ogóle. Może przyjął tylko do wiadomości polecenia i nie wdawał się w żadne dodatkowe nad nimi rozmyślania. Mało to jednak istotne. Grunt, że zgodnie z poleceniem, wziął posiłek i ruszył następnie do komnaty Villemo, by przed samymi drzwiami zawiązać sobie jeszcze oczy. Wyraz jego twarzy nie zmienił się przy tym ani o jotę, jakby takie zabiegi były dlań codziennością. Ułożył sobie następnie jakiś wykwintny komplement, dużo lepiej brzmiący niż ten wymyślony przez ciebie, a utkany z wielu wieczorów spędzonych na czytaniu poezji, którą twój służący tak uwielbiał. Wszystko to jednak trafił szlak, gdy tylko przekroczył on próg komnaty panienki, która – wciąż naga – zrobiła na nim wrażenie tak silne, że upuścił niesiony talerz, wybałuszył przesłonięte opaską oczy i powiedział:
- Teraz rozumiem trudność panicza w dobraniu odpowiedniego komplementu…
Villemo popatrzyła zaskoczona na nieboraka, po czym zaśmiała się słodko. Irysowi twarz wykrzywiła się jednak w grymasie bólu, a serce, które poczęło łomotać szaleńczo na widok pięknej panny nie wytrzymało. Służący jęknął, upadł na framugę i osunął się na ziemię.

Podczas gdy Irys przygotowywał posiłek dla panny Villemo, ty wracałeś na wieczerzę, dopracowując ostatnie elementy swego planu i rozmyślając o całej tej dziwacznej sytuacji. A było ona dość delikatna. Alan należał bowiem do klanu architektów, którego głównym zajęciem było kojarzenie małżeństw w taki sposób, aby uzyskać idealnego potomka. Ot, taki cel, nie poparty chyba nawet żadną światłą ideą. I oto elementem tej układanki stałeś się ty, który spłodzić miałeś alanowego wnuka, dla którego swoistą przechowalnie stanowić miał brzuch pięknej panny Villemo z rodu Gweng. Zaiste, mało to było romantyczne, z pewnością nie przystawało do literackich wizji miłości. Panienka jednak zdawała się być z swoją instrumentalną rolą pogodzona, towarzyszyła jej chyba nadzieją, że gdy zrobi swoje – urodzi syna/córkę i odda go/ją na wychowanie swemu ojcu – będzie mogła cieszyć się wreszcie świętym spokojem i, w miarę możliwości, układać sobie życie po swojemu. Ty byłeś dla niej raczej przelotną częścią tego upierdliwego planu, a z racji roli jaką miałeś w nim odegrać, uważała cię za kogoś, z kim jedzie na tym samym wózku. Chyba nawet cię polubiła, a to już nieźle wróżyło waszemu zbliżającemu się wielkimi krokami małżeństwu, niewykluczone jednak, że jej serce należało do kogoś innego. Któż to jednak mógł wiedzieć…

Wróciłeś na wieczerzę, nie zabawiłeś tam jednak długo. Irys oczywiście świetnie się z swej roli wywiązał, dokładnie po pół godzinie bowiem zjawił się Corin, by poinformować, że Elena przybyła po ostatnie dyspozycje i za chwilę, wraz z Khalimem wyruszy w drogę. W rzeczywistości, Eleny dawno nie było już w pobliżu, któż z obecnych mógł jednak o tym wiedzieć. Corin nie wspomniał, co prawda, że ta rzekoma Elena czeka na ciebie na szczycie strażniczej wieży, przeszło ci jednak przez myśl, że taki kaprys byłby w jej stylu. Ponownie jednak: któż z obecnych mógł o tym wiedzieć. To jednak nic nie szkodziło. Otrzymałeś pretekst, dzięki któremu mogłeś przeprosić gości i udać się do swych, tak zwanych, obowiązków. Tak więc w chwili, w której Irys schodził na zawał na oczach Villemo, ty docierałeś właśnie na strażniczą wieżę, by móc kontynuować swoje knowania…


Alexander Sunrise; Thedas, Wolne Marchie, Kirkwall

Noc była spokojna.

Rankiem stawiłeś się w umówionym miejscu i bez szczególnego przejęcia stwierdziłeś, że twój kompan jeszcze się nie zjawił. Wzruszyłeś ramionami i postanowiłeś zaczekać, oddając się przy tym z zaangażowaniem modlitwie, prosząc swego wszechmocnego Elazora o pomyślną podróż i powodzenie misji. Takich modlitw znałeś zresztą na pęczki, jak przystało na kapłana, zdecydowałeś się jednak wybrać tę wcale nie najkrótszą. Niemniej, gdy skończyłeś to pokorne wkradanie się w boże łaski, Reihl wciąż nie nadchodził. Czy to był już powód do niepokoju? Chyba nie. Miałeś tylko nadzieję, że to on się spóźnia, a nie ty, bo to znaczyłoby, że wyruszył w drogę bez ciebie. Ostatecznie jednak wydało ci się to mało prawdopodobne, dla żadnego z was nie byłoby to przecież na rękę. Chyba. Czekałeś więc dalej, a słońce wznosiło się leniwie ponad linią horyzontu. Dostrzegłeś jego blask, blado przebijający się przez zasłonę szaro-białych chmur. Poranek był ładny, przyjemnie chłodny. Ale zanosiło się na deszcz.

Po niecałej godzinie bezowocnego oczekiwania, zdecydowałeś się na zmianę taktyki i ruszyłeś w stronę miasta. Kto wie, może jesteś nie pod tą bramą, co trzeba, a może w ogóle źle coś wczoraj zrozumiałeś. A może jeszcze jakieś inne wyjaśnienie przyszło ci do głowy? Tak czy inaczej, miałeś zgryz, bo nie wiedziałeś, gdzie szukać zaginionego towarzysza. Wczoraj problem był podobny, dopisało ci jednak szczęście. Czy tak będzie i tym razem? Cóż, najwyższy może już czas, by wyciągnąć z tego jakąś naukę.
Postanowiłeś szczęścia spróbować „u Szalonego Joe”. Bądź, co bądź, Reihl był przecież najemnikiem, w miejscowej spelunie powinni więc wiedzieć, jak go znaleźć. Był to wszak najpowszechniejszy sposób na odnajdywanie ludzi parających się taką profesją jak on; wypytywanie w miejscowych karczmach. Tyle akurat wiedziałeś. Możliwe, że będą chcieli za taką pomoc jakiejś zapłaty, ale tym akurat się nie martwiłeś. Pieniędzy ci nie brakowało. Szczęśliwie jednak dla twej sakwy, nikt u Szalonego Joe nie miał akurat głowy do finansów. Z wczorajszego tłumu ostała się jedynie garstka bywalców, i to w całości kompletnie pijana. Tak, że nikt nawet nie poruszył się na dźwięk skrzypiących drzwi. Leżeli tylko, pouwalani na krzesłach, stołach lub pod nimi, często chrapiąc we własnych wymiocinach lub jęcząc pod okrutnym jarzmem morderczego kaca.

Zapytany o najemnika Reihla karczmarz, który w stanie był wcale nie lepszym niż reszta obecnych, zaśmiał się niemrawo i wymamrotał, że najlepiej zrobisz, jeśli poszukasz „tego nieszczęsnego idioty” na placu głównym. ”Kto wie, może jeszcze tam jest… hehe”. Tak też więc zrobiłeś. Nadzieje na szybkie odnalezienie młodzieńca opuściły cię jednak, gdy dostrzegłeś zgromadzone na placu głównym tłumy. A byli tu wszyscy; kupcy, kramarze, drobni handlarze sprzedający smakołyki jak na jakimś festynie, cała masa lepkich rączek, biedaków, których strażnicy usuwali z placu skrzętniej niż złodziejaszków, nawet dzieci plątały się między nogami. Naliczyłeś ich co najmniej siódemkę, rozweselone przeciskały się przez gęstwinę gapiów, których głosy zlewały się z sobą, pośród dziesiątek prowadzonych rozmów, w jeden ogólnoludzki harmider.
-…właściwie lepsza byłaby gilotyna… – mówił jeden – …tak, dawno nie było gilotyny… – odpowiadał inny, tonem znawcy. Zaraz, o czym oni…? Ach tak, uniosłeś głowę i ujrzałeś rozstawiony stelaż; szubienicę, stojącego na podeście nieszczęśnika, któremu kat zakładał właśnie pętlę na szyję. Wokół panował wesoły nastrój, wszyscy dobrze się bawili, rozmowy toczyły się w najlepsze:
…i rozumiesz, ja grzecznie do babska, a ona mi ciach!, jak dała w pysk… co ty nie powiesz…? …polowanie, tak, to było udane polowanie… a jak się dzieciaki chowają, teraz to już pewno duże chłopiska wyrosły… ty wiedziałeś, że ona ma kochankę?!... za bardzo się z nią ceregielisz… ty chyba żartujesz?! …hej, słyszałeś, że ten cały Alexander jest w mieście? …jak to? ten?... ech, pogoda to nam dziś się kiepska szykuje... Ruppio nie żyje... hej, jaka ładna sukienka!... zamknij ryj… hej… złodziej, złodziej!... i… GONG…
Jak na festynie. Wszyscy dobrze się bawili, poza tobą, kapłanie, który z pewnością nie byłeś miłośnikiem takich zabaw, a który właśnie odkryłeś – ku swemu najgłębszemu zaskoczeniu – że tym nieszczęsnym idiotą stojącym na podeście, któremu kat zakładał właśnie na głowę czarny worek, był Reihl. Nim zdążyłeś jakkolwiek na to sensacyjne odkrycie zareagować, rozbrzmiał gong, zapadła cisza i w tej samej chwili ciało najemnika zawisło na stryczku. Coś gruchnęło przy tym, to chyba skręcony w jednej chwili kark wisielca, którego ciało zawisło bez ruchu. I uniosły się w niebo rozemocjonowane wiwaty, krzyki i oklaski, nawet niebo ryknęło jakimś odległym grzmotem. Wisielec był martwy, a bruku sięgnęły właśnie pierwsze, nieśmiałe krople nadchodzącej ulewy…
 

Ostatnio edytowane przez Piszący z Bykami : 09-08-2011 o 17:42.
Piszący z Bykami jest offline  
Stary 11-08-2011, 23:25   #20
 
Matyjasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Matyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemu
W całej osadzie były dwie wieże. Twierdzy i strażnicza obie były w równie opłakanym stanie, ta druga znajdowała się na uboczu na szczycie wydmy, wzgórza. Ponoć nie należy budować na piasku ale ta konstrukcja dzielnie przeciwstawiała się upływowi czasu.
U stóp znajdowała się „Wydma” miejscowy miniaturowy zajazd. Postanowił wstąpić do wesołego miejsca. Znalazł osobę którą miał nadzieję Harim wraz z swoją kompanią raczyli się winem jak i fajką wodną.
-Świetna robota panie kapitanie. Chciałbym byś przekazał swojej milicji, że spisali się doskonale i nikt na całej pustyni nie ma lepiej wyszkolonych ludzi.
Pierś już niemłodego wojaka dumnie się wypięła a w oczach widać było tą samą dumę i może nawet radość. Dla takiego wzmocnienia ducha załogi warto było poświęcić tę parę chwil.
-Jednak dostrzegam braki w uzbrojeniu. Obiecuję, że gdy dostanę pieniądze za następny transport to kupimy im oręż godny ich poświęcenia dla sprawy obronności naszego wspólnego domu.
-Czy to nie opóźni odbudowy twierdzy?
-Opóźni, jeszcze rodziny nie będziesz mógł sprowadzić. Co jak słyszałem wyjdzie nam na lepsze. Także szesnasty patrol pustynny będzie narzekał na słaby kwaterunek, ale to chyba na rękę naszemu małemu zajazdowi. Przejezdnych jak na lekarstwo to chociaż straż pustynna sobie pośpi. Teraz do rzeczy posterunek strażniczy obsadzony?
-Oczywiście, jak zawsze. Ogień też płonie.
-Doskonale, doskonale. Napiłbym się z wami ale mam pewną sprawę do załatwienia. Jeżeli wiesz co mam na myśli.
-Oczywiście z chłopakami wiemy co masz na myśli z tą twoją panienką!
Stolik zaśmiał się z tego żartu, jak i sam pan na włościach wiedząc jak bardzo się mylą i jak blisko są prawdy zarazem.


Krótka droga po schodkach na szczyt wzniesienia i długa mozolna po drabinie na szczyt wąskiej wieży. Ku swojemu zdziwieniu był sam, nie licząc wartownika.
-Jak tam na służbie?
-Nudno panie, gdyby nie fajka to by mnie szlag trafił. I ten ogień grzeje, na co nie narzekam tu w nocy potrafi być zimno.
-Masz nowy przydział. Pójdziesz na dół i poza Hassanem i Corinem nie wpuszczaj nikogo bez uprzedniego poinformowania mnie.
Strażnik odszedł a mu pozostało tylko czekać.


Nie czekał długo dwójka przyszła razem.
-Mam problem...
-Aż tak źle wygląda?- z wyraźnie udawaną troską spytał się Hassan.
-Wręcz przeciwnie, pokazałbym ci ją by zmazać ci z facjaty ten głupkowaty uśmieszek ale wtedy musiałbyś złamać serce mojej siostrze. Tego nie chcemy. Chyba się zauroczyłem, może zakochałem?
-To chyba dobrze, gdzie tu problem?
-Otóż gdybyście zamiast się rozbijać po mieście walczyli z mną jak i Ziyadem w sądzie wiedzielibyście jaką umowę zawarłem z naszym gościem. Mam zostać ojcem jego wnuka, bo ktoś wywróżył, że to przybliży ich do stworzenia człowieka idealnego. Prawdopodobnie wiąże się to z naszym ślubem. Tylko problemem jest ona, traktująca to wszystko jako przykry obowiązek. Tego nie chcę. Wolałbym doprowadzić do sytuacji gdy oboje będziemy tego samego zdania. Znaczy pozwolić jaj zakochać się w mnie.
-W tym to ci raczej nie pomożemy.
-Wiem braciszku, wiem. To muszę zrobić sam albo mi się uda albo nie. Tylko potrzebuję czasu. A ponoć nasz wspaniały gość ma obsesję na tym punkcie. Ponoć może wysłać kogoś by dopilnował wypełnienie mojego obowiązku. Jeżeli całość stanie się zbyt wcześnie to raczej dobrego wrażenia nie zrobię. W takim wypadku zamierzam użyć iluzji. Bo gdybym udał niemoc to ile nocy z rzędu mogę ją udawać? Jednak jeżeli jest on tak szalony, to może również próbować wykryć użycie magii. Tu pytanie głównie do ciebie Cornie bo z teorii jesteś najlepszy, jak zamaskować użycie magii?
 
Matyjasz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:47.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172