- No, niech mi kleszcze zadek oblezą, jeśli to nie moje ulubione człeczyny! - rozpromienił się khazad, podchodząc do grupy z szeroko rozpostartymi ramionami. - Tak żem sobie właśnie myślał, że znajdę was pewnikiem gdzieś, gdzie by się żaden rozsądny człek nie zapuścił! - rozejrzał się po podłej, okrytej morowym powietrzem mieścinie. - Ale żeby aż tak was do matuli-śmierci gnało?
Nim jednak przyjął dawnych przyjaciół w serdeczne objęcia, zatrzymał się, jakby sobie coś przypomniał. - Heil Karl? - rzucił niepewnie.
Nie dostrzegając maślanych, natchnionych ślepi odetchnął z ulgą. - Nawet nie wiecie jakim jest rad, że wam wreszcie te głupoty ze łba wywiało!
Uścisnął ich mocno, nie oszczędzając nieznanego mu człeka. - Widzę, że dokoptowaliście sobie też nowego kompana! - zmierzył postać wzrokiem. - A tobie, druhu, czemu nadmiernie żywot ciąży, żeś do takiej kompanii dołączył?
Gdy skończyły się już pogaduchy, podszedł ostrożnie na skraj pobliskiego lasu, próbując dojrzeć jakąś zdatną do wojażu ścieżynkę. - To którędy do tego całego Wolfenburga? |