Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-07-2011, 17:22   #83
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

SOLOMON COLTHRUST, JUDITH DONOVAN, SAMANTHA HALLIWELL


- W czym mogę państwu pomóc? – odezwał się nieznajomy przyglądając wam nieufnie.

- Możemy porozmawiać? - spytał uprzejmie Solomon - Pogoda dzisiaj nie dopisuje - rzekł sugerując wejście do środka.

- Oczywiście. Zapraszam - ksiądz zrobił miejsce - Zrobię gorącej herbaty. Z ziół zbieranych w ogrodzie.

Solomon poczekał aż wszyscy znajdą się w środku, przystanął przy jednym z okien i przyglądał się okolicy - Wie ksiądz, że nie jesteśmy miejscowymi - ni to spytał ni po prostu stwierdził żołnierz - Często zdarza się tutaj taka pogoda? Taki wiatr?

- Dość często.

Potem, kiedy milczenie przedłużało się ksiądz dodał:

- Taka pora roku i taka okolica. Ale w lipcu robi się tutaj naprawdę pięknie. Od kiedy na wyspie powstał rezerwat przybywa do nas coraz więcej turystów.

- Ale nie chyba nie wszyscy są tym zachwyceni, ludzie wydają się... poddenerwowani naszym pobytem.

- Na pewno. Ostatnio ludzie mają tutaj sporo zmartwień. Połowy nie idą tak, jak dawniej. Wielu popadło w tarapaty finansowe. Cóż. Pan ciężko nas niekiedy doświadcza. Chcą panie z miodem? A dla pana?

- Poproszę samą herbatę - powiedziała Sam, która lubiła herbatę bez jakichkolwiek dodatków.

Rozmawiając duchowny krzątał się po kuchni, wstawił wodę, przygotował cztery kubki, nasypał do nich przyjemnie pachnącej mieszaniny ziół. Był w ciągłym ruchu, jednak, co jakiś czas popatrywał na niespodziewanych gości. Samantha wyczuwała jakieś wewnętrzne napięcie duchownego zamaskowane dość dobrze rolą dobrego gospodarza. Nie wiedziała, czemu ale mężczyzna ten lekko ją niepokoił.

- Dziękuję. - Solomon usiadł obserwując duchownego - Znał ksiądz Willburyego? Wynajmował tutaj dom, zastanawiam się czy może odwiedzał kościół?

- Spotkaliśmy się. Owszem. Zrobił na mnie wrażenie mądrego i dobrego człowieka. Wczoraj wypytywał mnie o niego pański kolega.

- James - powiedział Solomon - James Walker, pewnie też niedługo do nas dołączy. Może dziwnie to zabrzmi, ale czy nikt z miejscowych nie próbował stąd odejść? Przeprowadzić się gdzieś? Z tego, co zauważyłem spora część osób się czegoś obawia, zamykają się na cztery spusty, nie często opuszczają dom, nie chcą o tym rozmawiać. Ksiądz pewnie nie powie mi, czego boją się tutejsi ludzie, ale czy nikt nie próbował opuścić wyspy?

Ręka sypiąca susz zadrżała lekko.

- W taką pogodę nie da się opuścić wyspy, zbyt duże ryzyko. Kiedyś myślano o moście łączącym Akadię z kontynentem, ale projekt zarzucono. Nie wiem, czemu - wzruszył ramionami.

- Chcecie mocniejszej w smaku, czy mniej wyrazistej? – zmienił temat.

- Zdaje się na wybór księdza - odparł uprzejmie Solomon - Rozumiem, że w taką pogodę nikt się nigdzie nie wybiera, ale chciałem raczej spytać czy ludzie w ogóle tego próbowali, powiedzmy od czasu, gdy przybył Willbury?

- Zatem mocniejsza. Oczywiście, że tak, proszę pana. Większość spraw załatwiamy na kontynencie. Poczta. Mleko. Świeże pieczywo. To wszystko codziennie jest dostarczane do Bass. Oczywiście taka pogoda, jak ta troszkę utrudnia, ale to jeszcze znośne warunki.

Solomon nie był tego pewien, ale odnosił wrażenie, że jak każdy miejscowy, duchowny kręci się wokół, omijając temat.

- A dla młodych dam, jaka herbata?

- Może być mocniejsza. - Przytaknęła Judy.

A potem, wiedziona niewytłumaczalnym impulsem, zapytała:

- Czy udzieli nam ksiądz schronienia?

- Mocnej - odpowiedziała Czarna Dalia obserwując uważnie duchownego.

Solomon zaczekał aż ksiądz odpowie na pytanie kobiety, po czym znów kontynuował wypytywanie:

- Tak, tak, oczywiście. To zrozumiałe. To jednak tylko interesy, jakieś zakupy, krótkie wyjazdy. Nie wielkiego. Nikt nie zdecydował się na definitywne opuszczenie Bass Harbour?

- Schronienia - powiedział ksiądz spokojnie, zalewając herbatę wrzątkiem. - Obawiam się, ze nie pomieścimy się wszyscy w takim maleńkim domu. Hotel jest najlepszym schronieniem przed deszczem i wiatrem i tam spokojnie możecie przeczekać sztorm. Virgillowie to dobrzy gospodarze. A kuchnia jest wyśmienita. A co do pytania pana, to owszem. Sporo rodzin wyjechało ostatnimi czasy. Nie każdy może znaleźć tutaj pracę.

- Virgillowie, oboje, znikli dzisiejszej nocy. - Powiedziała, obserwując uważnie reakcję księdza. - Nie możemy tam wrócić, najprawdopodobniej jest to miejsce... zbrodni. - Plotła, co jej ślina na język przyniosła, zaufała swojej intuicji i była naprawdę ciekawa, co z tego wyniknie.

Ze wzburzenia przelał wodę i oparzył się lekko.

- Co też pani mówi! - wykrzyknął. - Trzeba natychmiast powiadomić o tym Wrighta! Bruce będzie wiedział co robić!

- Lepiej nie. Bruce Wright nie jest już tym za kogo większość mieszkańców go miała, powiedziałbym nawet, że stoi po drugiej stronie barykady - powiedział spokojnie Solomon.

Po tym wyznaniu przez chwilę w domu duchownego zapanowała cisza przerywana bębnieniem deszczu o okna.




JAMES WALKER

Zostawiłeś Mirandę i zacząłeś dobijać się do drzwi pobliskiego domu. Odpowiedziała ci jedynie cisza. Zakląłeś pod nosem i z Łobuzem na smyczy ruszyłeś do kolejnego domu. Tam historia powtórzyła się, jednak tym razem przysiągłbyś, że ktoś po drugiej stronie się ukrywał. Nawet jednak natarczywe dobijanie się do środka nie zmiękczyło serca właścicieli budynku.
Przy trzecich drzwiach w końcu ktoś odważył się otworzyć, kiedy powiedziałeś. ze chodzi o Mirandę Everret. Jakaś starsza pani. W chwilę później szła już z tobą przez deszcz, rozglądając się czujnie na boki. Wyglądała jak gryzoń cierpiący na ostrą paranoję.

W chwilę później pani Jasmina, bo tak nazywała się sąsiadka Mirandy, wstawiła wodę na coś ciepłego i zajęła się troskliwie nauczycielką, a ty – rzuciwszy raz jeszcze okiem na jej nie zmieniający się stan – westchnąłeś i wyszedłeś na deszcz, kierując się w stronę kościoła.



NORMAN DUFRIS


Marszu przez las, z powrotem do Bass, nie doświadczałeś już tak nieprzyjemnie, jak wtedy, kiedy szedłeś do latarni. Albo już przywykłeś, albo ... albo wcześniejsze doznania były zwykłymi przewidzeniami. Strachy na lachy.

Doszedłeś do głównej, leśnej drogi i nagle ... usłyszałeś dziwny dźwięk. Tym razem wyraźnie, mimo padającego deszczu. Coś, niczym ... kopyta mlaszczące w błocie. Rytmiczne, coraz głośniejsze. Koń.
Ktoś jechał konno drogą od strony Somesville.

Odruchowo ukryłeś się za pniem drzewa. W chwilę później okazało się, że niepotrzebnie.

To była kobieta. W sztormiaku, na koniu, z bagażem w jukach z boku.

- Myślałam, że tradycja przydrożnych rabusiów zaginęła wraz ze zmierzchem rewolwerowców z czasów kolonizacji Zachodu.

Zatrzymała konia i powiedziała to zdanie głośno, byś usłyszał. Wyszedłeś nieco zakłopotany przyglądając się nieznajomej. Na pewno nie była stąd. Miała wyraziste rysy twarzy, zdecydowane i śmiałe spojrzenie – teraz czujnie wpatrzone w ciebie. Studiujące twoją twarz.

- Jest pan z Bass Harbor? – zapytała. Faktycznie, nie była miejscowa. Wszyscy miejscowi mówili na osady na wyspie: Somesville, Bass lub Bar.

- Tak. – postanowiłeś nie wdawać się w zbędne wyjaśnienia.

- Daleko jeszcze do pana miasteczka?

- Już blisko.

- Zatrzymało się tutaj moje kuzynostwo. Wskaże mi pan miejsce, gdzie zatrzymują się przyjezdni? Nazywam się Lucy Cantenberg – przedstawiła się nieznajoma. – A pan, panie leśny rozbójniku, ma pan jakieś imię?



WSZYSCY


Deszcz znów przybrał na sile. Wiatr znad zatoki nabrał prędkości. Wysokie fale zalewały brzeg wdzierając się w niego z impetem i cofając, przy wtórze przeraźliwego łoskotu. Ciemne, ołowiane chmury przesuwały się tak nisko nad ziemią, iż zdawało się, że brzuszyskami szorują wysokie klify, że lada moment wierzchołki drzew przebiją te kłębiaste cielska i uwolnią na ziemię jeszcze więcej wody.

Norman, Lucy Cantenberg spotkali Jamesa z zawiniątkiem pod pachą. Razem pokonali ostatni odcinek drogi.

- Nie widzę miejsca, gdzie mogę przywiązać konia. Na takim deszczu nie powinien stać za długo. Poza tym nie widzę tutaj żadnej stajni.

Zeskoczyła zwinnie, jak amazonka.

- Rozmówię się tylko z tą całą „Lucy” – położyła nacisk na imieniu – i zajmę sprawami wuja.

W chwilę później weszliście we trójkę do domu księdza, gdzie już pili swoją herbatę Sam, Solomon i „kuzynka Lucy”. W małym domku od razu zrobiło się ciasno. Wszyscy ze zdziwieniem i zaciekawieniem przyglądali się nieznajomej, młodej kobiecie.


- Która z pań to Lucy Cantenberg? – zapytała ociekająca wodą kobieta.

Coś w jej głosie powodowało, że ... spodziewaliście się kłopotów.

Deszcz zacinał szaleńczo.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 17-07-2011 o 17:39.
Armiel jest offline