Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 16-07-2011, 20:19   #81
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
„- Chyba nie powinnaś nadwyrężać swojej nogi. Może spakuję także twoje rzeczy i notatki wuja?
- Nie jestem żadną Lucy!”


Judith omal nie dostała palpitacji, kiedy zorientowała się, co się jej wymknęło. W zasadzie, nawet odetchnęła z ulgą, bo w końcu miała szansę przestać udawać, a artykuł... już dawno przestał ją interesować. Nawet gdyby chciała go napisać, to mogłaby go sprzedać tylko jako fantastyczną opowiastkę, jej redaktor na pewno nie przyjąłby tekstu, w którym główną rolę pełniły dymne potwory i opętani ludzie.
A czy ona, gdyby sama tego nie przeżyła, uwierzyłaby choćby w co drugie słowo? Oczywiście, że nie. Mocno stąpająca po ziemi młoda sufrażystka, przyszła dziennikarka jednego z najpoczytniejszych dzienników Bostonu? Takie historie nadawały się do książeczki ze strasznymi bajdurzeniami, nie do poważnej gazety i poważnego umysłu.
W każdym razie, ulga była chwilowa, bo przecież nie mogła nie spodziewać się poważnych konsekwencji kłamstwa. Z premedytacją okłamywała tych ludzi przez... dwa dni(„To niemożliwe... To tylko dwa dni? Wydaje się jakby co najmniej tydzień, jak nie dłużej...”). Podawała się za ich krewną, najbliższą zmarłemu profesorowi osobę, mataczyła i kręciła, koloryzowała i zmyślała. Nie sądziła, by czynnikiem łagodzącym było to, że potrafiła jako jedyna zająć się porządnie notatkami Wilbury’ego i znalazła ten przeklęty pamiętnik („A prawda, nie wiedzą o tym”). Tak czy inaczej, była ranna, siedziała w tym z nimi, a nawet trochę bardziej, i nie mogli jej teraz po prostu porzucić („Chyba”).

- Więc kim jesteś? - zapytała Sam, wyrywając Judy z potoku niespokojnych myśli.
- C-co? – Rozmyślania to co innego, ale wyznanie prawdy tak od razu? - Co? – Powtórzyła, chcąc zyskać na czasie.
- Skoro nie jesteś Lucy, to kim jesteś? – Kobieta uśmiechała się do niej z jakimś dziwnym wyrazem twarzy, Judy nie mogła go zidentyfikować.
- Ale... jak to, nie jestem Lucy? - Zapytała bezradnie, patrząc maślanym wzrokiem. Chciała zyskać na czasie, najwięcej jak się da.
- To ty tak twierdziłaś. Może wolisz by zwracać się do ciebie inaczej? Masz jakieś ulubione zdrobnienie, albo przezwisko? – Sam zwracała się do niej uspokajającym tonem. Judith w końcu skojarzyła takie zachowanie – tak mówiło się do przestraszonego dziecka.
Sam najwyraźniej uznała, że po tych wydarzeniach, Judy coś poprzestawiało się w głowie. Miało to swoją korzyść, dzięki temu nie uwierzyła w jej oświadczenie, ale z drugiej strony Judy czuła się już bardzo dobrze, dzięki pomocy lekarskiej. Troszeczkę otępiała po silnych lekach, ale nie aż tak, by nie wiedzieć, co mówi.
- Ja... Nie, chyba... Chyba chciałam powiedzieć, że... Że sama to zrobię? - Zakończyła, patrząc się z niepokojem na kobietę.
Szczerze mówiąc, plotła bez sensu, bo Sam... cóż, Czarna Dalia okazała się niezwykle naiwna, żeby nie powiedzieć: głupia. Jakim cudem takie słowa mogły ujść jej płazem? Ale uszły. Sam po prostu wzięła się za pakowanie, utwierdziwszy się najwyraźniej w przekonaniu, że kuzynka Lucy zwariowała albo leki zadziałały na nią za mocno.
Judith oczywiście było to na rękę, dzięki temu bowiem, po pierwsze, nie straciła towarzyszy; a po drugie, ucieczka z nawiedzonej gospody poszła nadzwyczaj szybko i sprawnie. Brnięcie w błocie po kostki okazało się jednak zbyt dużym wyzwaniem dla rannej nogi dziewczyny, przez co posuwali się bardzo powoli i zanim dotarli do bram kościoła, byli już bardzo mocno przemoczeni i zziębnięci.

Ksiądz wydawał się niezwykle wręcz niechętny gościom, herbatę zrobił im chyba tylko dlatego, że zamierzał ją zrobić tylko dla siebie. Poza tym, nie był personą wzbudzającą zaufanie i sympatię. Wyraźnie dawał im znaki, że nie są mile widziani.
Jego rozmowa z Solomonem przypominała nudny mecz tenisa – piłeczka przelatywała od jednego do drugiego zawodnika. Zero emocji. Zero istotnych zagrań. A mimo to ksiądz zdawał się zdobywać punkty. To on był górą w tej rozgrywce, technikę miał o wiele lepszą niż Solomon.
Postanowiła się więc wtrącić. Na chybił trafił, po prostu wyrzuciła z siebie pierwsze pytanie, jakie przyszło jej na myśl. Efekty nie były może piorunujące, ale księdzem wyraźnie wstrząsnęło.
Trzeci zawodnik zawsze dodaje smaczku grze. Nawet jeżeli tylko blefuje.
Jej skok udał się tylko w części, ponieważ tak naprawdę, ostatecznie do niczego nie doszli. Ksiądz odesłał ich do domu wynajmowanego przez Wilbury’ego. Judith już widziała tam siebie, pożeraną przez różnorakie dziwaczne potwory, takie jak te, które widziała w oryginalnym pamiętniku.
To przypomniało jej, że musi, jeszcze przed nadejściem Jamesa, przejrzeć notatki spakowane przez Sam, i sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu.

Na szczęście, nie zapytała siebie, dlaczego tak jej na tym zależy...
 
Sileana jest offline  
Stary 16-07-2011, 23:24   #82
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Sądząc po słowach jakie się jej wyrwały po niewinnym pytaniu, kuzynka Lucy nie była w najlepszej kondycji nie tylko fizycznej, ale i psychicznej. Samantha popatrzyła na nią z niepokojem. Może leki doktora okazały się zbyt silne i teraz wywoływały w niej jakieś omamy? Może dlatego myślała że jest kimś innym? A może to był wynik tego co działo się ostatnio? Może zaczęła się... zmieniać, albo strach zaciemnił jej umysł?
Te myśli przebiegły przez mózg Sam niczym błyskawica. Potem jednak przyjrzała się jasnowłosej kuzynce. Nie miała raczej objawów... inności bo szarpało nią wiele uczuć, a “tamci”, jeśli brać pod uwagę zachowanie Brusa, byli raczej nadmiernie opanowani. Także mimo zaniepokojenia nie wyglądała na... szaloną:
- Więc kim jesteś? - Zapytała więc spokojnie patrząc jej prosto w oczy i starając się przyjaznym uśmiechem dodać trochę otuchy.
Sądząc po kolejnych odpowiedziach musiała być jednak odurzona lekami. To wyglądało jakby nie potrafiła się skupić na konkretnej myśli, a jej umysł wędrował dziwnymi I niezbadanymi torami. Samantha miała nadzieję, że to problem przejściowy, a Lucy była po prostu nadal w stanie szoku.

W ostateczności spakowała rzeczy dziewczyny do walizki, a wszystkie kartki, które walały się po całym pokoju pozbierała i wsunęła na wierzch.
Nie było czasu by się im dokładnie przyglądać, ale niektóre były dziwne...
Potem spakowała także swoje rzeczy I zniosła wszystko na dół. Starannie omijała wzrokiem zawiniątko przyniesione przez Jamesa z mieszkania Virgilów. Nie miała zamiaru go dotykać. Może zrobi to Solomon, a jeśli nie niech się tym zajmie James skoro tak mu na tym zależy.

Droga na plebanie, choć niezbyt długa okazała się koszmarem. Niesienie walizki, jednoczesne praktycznie wleczenie rannej Lucy i zmaganie się z beznadziejną pogodą, wykończyło Sam do tego stopnia, ze po przybyciu na plebanię potrzebowała przynajmniej kilku minut by dojść do siebie. Na szczęście Solomon wziął na siebie problem wstępnej konwersacji.

Dopiero kiedy rozmowa zeszła na tutejszego konstabla, a kuzynka spojrzała na nią nieco bezradnie, Panna Halliwell włączyła się do rozmowy. Zaciskając dłonie w piąstki by opanować ich drżenie powiedziała wolno nie spuszczając oczu z kapłana:
- Zostaliśmy zaatakowanie w nocy. Jednym z napastników był John, kuzyn tutejszego przewoźnika, a drugim właśnie konstabli - na razie pominęła kwestię ich mało człowieczego stanu.
- Boże - powiedział ksiądz siadając na krześle. - Ale… dlaczego?
- Niech nam ksiądz wierzy, też byśmy chcieli to wiedzieć
- dziewczyna wzruszyła ramionami - niestety nikt miejscowy nie chce z nami rozmawiać. Choć wyraźnie czegoś się boją. Teraz chcielibyśmy po prostu stąd wyjechać, ale podobno do momentu ustania burzy to niemożliwe.
-Nie przy tak silnym wietrze. Ale taka pogoda nie trwa dłużej niż dzień, dwa góra trzy.
- Nie wiem czy przetrwamy tyle, sami w tawernie.
- Mówiąc to Samantha obserwowała uważnie kapłana. Tak naprawdę nie była przekonana czy w jego pobliżu będą bezpieczni. Od początku ją w jakiś sposób niepokoił.
- Więc nie wiem, jak mógłbym inaczej pomoc. To raczej sprawa dla policji, a nie dla duchownego. Tak sądzę. Ale… - zawahał się.- Mam jeden mały, wolny pokoik. Dwie osoby mogą w nim przeczekać najgorsze chwile. Zresztą. z tego co wiem, państwo przyjechaliście po rzeczy profesora. Może porozmawiajcie z panią Winterspoon? Niech pozwoli wam przeczekać sztorm w tym samym domu, który wynajmował świętej pamięci zmarły?
- W życiu!
- Wyrwało się Sam zanim zdążyła pomyśleć. Myśl o nocowaniu tak blisko lasu, w tym strasznym domu wydała jej się koszmarem.
Ksiądz spojrzał na nią ze zdziwieniem. Wzruszył ramionami, bo chyba nie wiedział co ma odpowiedzieć na ten wybuch emocji.
- Państwa herbaty - postawił trzy kubki na stole, sam zajął przy nim miejsce i sięgnął po jeszcze jeden - Mam nadzieję, że będą smakowały. To głownie rumianek, ale dodałem też pokrzywę i melisę oraz miętę. Dziwna mieszanka ale, zaręczam, smak ma wyśmienity.

Panna Halliwell przez chwilę grzała dłonie o ciepły kubek, potem uniosła go do ust I przełknęła łyk zielonkawo-żółtego płynu. Zapytała:
- Może można nocować w kościele?
James mówił coś o poświęconej ziemi, więc Sam pomyślała że może to byłoby najbezpieczniejsze miejsce. Oczywiście przy założeniu, że to działa. Osobiście była osobą niezbyt przejmująca się praktyką religią, a na ostatnim nabożeństwie, nie licząc tego z pogrzebu wuja, nie była od czasu kiedy przestała mieszkać w jego domu. Może ochrona świętej ziemi nie dotyczyła tych, którzy nie byli zbyt wierzący?
- Kościół o tej porze roku i przy takiej pogodzie nie jest najlepszym miejscem na nocleg. Nawet latem jest tam zimno a dach przecieka.
- To weźmiemy pokój – Powiedziała Sam szybko słysząc te słowa, by przypadkiem duchowny nie wycofał się ze swojej pierwszej propozycji. - Jakoś się w nim upchniemy.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 17-07-2011, 17:22   #83
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

SOLOMON COLTHRUST, JUDITH DONOVAN, SAMANTHA HALLIWELL


- W czym mogę państwu pomóc? – odezwał się nieznajomy przyglądając wam nieufnie.

- Możemy porozmawiać? - spytał uprzejmie Solomon - Pogoda dzisiaj nie dopisuje - rzekł sugerując wejście do środka.

- Oczywiście. Zapraszam - ksiądz zrobił miejsce - Zrobię gorącej herbaty. Z ziół zbieranych w ogrodzie.

Solomon poczekał aż wszyscy znajdą się w środku, przystanął przy jednym z okien i przyglądał się okolicy - Wie ksiądz, że nie jesteśmy miejscowymi - ni to spytał ni po prostu stwierdził żołnierz - Często zdarza się tutaj taka pogoda? Taki wiatr?

- Dość często.

Potem, kiedy milczenie przedłużało się ksiądz dodał:

- Taka pora roku i taka okolica. Ale w lipcu robi się tutaj naprawdę pięknie. Od kiedy na wyspie powstał rezerwat przybywa do nas coraz więcej turystów.

- Ale nie chyba nie wszyscy są tym zachwyceni, ludzie wydają się... poddenerwowani naszym pobytem.

- Na pewno. Ostatnio ludzie mają tutaj sporo zmartwień. Połowy nie idą tak, jak dawniej. Wielu popadło w tarapaty finansowe. Cóż. Pan ciężko nas niekiedy doświadcza. Chcą panie z miodem? A dla pana?

- Poproszę samą herbatę - powiedziała Sam, która lubiła herbatę bez jakichkolwiek dodatków.

Rozmawiając duchowny krzątał się po kuchni, wstawił wodę, przygotował cztery kubki, nasypał do nich przyjemnie pachnącej mieszaniny ziół. Był w ciągłym ruchu, jednak, co jakiś czas popatrywał na niespodziewanych gości. Samantha wyczuwała jakieś wewnętrzne napięcie duchownego zamaskowane dość dobrze rolą dobrego gospodarza. Nie wiedziała, czemu ale mężczyzna ten lekko ją niepokoił.

- Dziękuję. - Solomon usiadł obserwując duchownego - Znał ksiądz Willburyego? Wynajmował tutaj dom, zastanawiam się czy może odwiedzał kościół?

- Spotkaliśmy się. Owszem. Zrobił na mnie wrażenie mądrego i dobrego człowieka. Wczoraj wypytywał mnie o niego pański kolega.

- James - powiedział Solomon - James Walker, pewnie też niedługo do nas dołączy. Może dziwnie to zabrzmi, ale czy nikt z miejscowych nie próbował stąd odejść? Przeprowadzić się gdzieś? Z tego, co zauważyłem spora część osób się czegoś obawia, zamykają się na cztery spusty, nie często opuszczają dom, nie chcą o tym rozmawiać. Ksiądz pewnie nie powie mi, czego boją się tutejsi ludzie, ale czy nikt nie próbował opuścić wyspy?

Ręka sypiąca susz zadrżała lekko.

- W taką pogodę nie da się opuścić wyspy, zbyt duże ryzyko. Kiedyś myślano o moście łączącym Akadię z kontynentem, ale projekt zarzucono. Nie wiem, czemu - wzruszył ramionami.

- Chcecie mocniejszej w smaku, czy mniej wyrazistej? – zmienił temat.

- Zdaje się na wybór księdza - odparł uprzejmie Solomon - Rozumiem, że w taką pogodę nikt się nigdzie nie wybiera, ale chciałem raczej spytać czy ludzie w ogóle tego próbowali, powiedzmy od czasu, gdy przybył Willbury?

- Zatem mocniejsza. Oczywiście, że tak, proszę pana. Większość spraw załatwiamy na kontynencie. Poczta. Mleko. Świeże pieczywo. To wszystko codziennie jest dostarczane do Bass. Oczywiście taka pogoda, jak ta troszkę utrudnia, ale to jeszcze znośne warunki.

Solomon nie był tego pewien, ale odnosił wrażenie, że jak każdy miejscowy, duchowny kręci się wokół, omijając temat.

- A dla młodych dam, jaka herbata?

- Może być mocniejsza. - Przytaknęła Judy.

A potem, wiedziona niewytłumaczalnym impulsem, zapytała:

- Czy udzieli nam ksiądz schronienia?

- Mocnej - odpowiedziała Czarna Dalia obserwując uważnie duchownego.

Solomon zaczekał aż ksiądz odpowie na pytanie kobiety, po czym znów kontynuował wypytywanie:

- Tak, tak, oczywiście. To zrozumiałe. To jednak tylko interesy, jakieś zakupy, krótkie wyjazdy. Nie wielkiego. Nikt nie zdecydował się na definitywne opuszczenie Bass Harbour?

- Schronienia - powiedział ksiądz spokojnie, zalewając herbatę wrzątkiem. - Obawiam się, ze nie pomieścimy się wszyscy w takim maleńkim domu. Hotel jest najlepszym schronieniem przed deszczem i wiatrem i tam spokojnie możecie przeczekać sztorm. Virgillowie to dobrzy gospodarze. A kuchnia jest wyśmienita. A co do pytania pana, to owszem. Sporo rodzin wyjechało ostatnimi czasy. Nie każdy może znaleźć tutaj pracę.

- Virgillowie, oboje, znikli dzisiejszej nocy. - Powiedziała, obserwując uważnie reakcję księdza. - Nie możemy tam wrócić, najprawdopodobniej jest to miejsce... zbrodni. - Plotła, co jej ślina na język przyniosła, zaufała swojej intuicji i była naprawdę ciekawa, co z tego wyniknie.

Ze wzburzenia przelał wodę i oparzył się lekko.

- Co też pani mówi! - wykrzyknął. - Trzeba natychmiast powiadomić o tym Wrighta! Bruce będzie wiedział co robić!

- Lepiej nie. Bruce Wright nie jest już tym za kogo większość mieszkańców go miała, powiedziałbym nawet, że stoi po drugiej stronie barykady - powiedział spokojnie Solomon.

Po tym wyznaniu przez chwilę w domu duchownego zapanowała cisza przerywana bębnieniem deszczu o okna.




JAMES WALKER

Zostawiłeś Mirandę i zacząłeś dobijać się do drzwi pobliskiego domu. Odpowiedziała ci jedynie cisza. Zakląłeś pod nosem i z Łobuzem na smyczy ruszyłeś do kolejnego domu. Tam historia powtórzyła się, jednak tym razem przysiągłbyś, że ktoś po drugiej stronie się ukrywał. Nawet jednak natarczywe dobijanie się do środka nie zmiękczyło serca właścicieli budynku.
Przy trzecich drzwiach w końcu ktoś odważył się otworzyć, kiedy powiedziałeś. ze chodzi o Mirandę Everret. Jakaś starsza pani. W chwilę później szła już z tobą przez deszcz, rozglądając się czujnie na boki. Wyglądała jak gryzoń cierpiący na ostrą paranoję.

W chwilę później pani Jasmina, bo tak nazywała się sąsiadka Mirandy, wstawiła wodę na coś ciepłego i zajęła się troskliwie nauczycielką, a ty – rzuciwszy raz jeszcze okiem na jej nie zmieniający się stan – westchnąłeś i wyszedłeś na deszcz, kierując się w stronę kościoła.



NORMAN DUFRIS


Marszu przez las, z powrotem do Bass, nie doświadczałeś już tak nieprzyjemnie, jak wtedy, kiedy szedłeś do latarni. Albo już przywykłeś, albo ... albo wcześniejsze doznania były zwykłymi przewidzeniami. Strachy na lachy.

Doszedłeś do głównej, leśnej drogi i nagle ... usłyszałeś dziwny dźwięk. Tym razem wyraźnie, mimo padającego deszczu. Coś, niczym ... kopyta mlaszczące w błocie. Rytmiczne, coraz głośniejsze. Koń.
Ktoś jechał konno drogą od strony Somesville.

Odruchowo ukryłeś się za pniem drzewa. W chwilę później okazało się, że niepotrzebnie.

To była kobieta. W sztormiaku, na koniu, z bagażem w jukach z boku.

- Myślałam, że tradycja przydrożnych rabusiów zaginęła wraz ze zmierzchem rewolwerowców z czasów kolonizacji Zachodu.

Zatrzymała konia i powiedziała to zdanie głośno, byś usłyszał. Wyszedłeś nieco zakłopotany przyglądając się nieznajomej. Na pewno nie była stąd. Miała wyraziste rysy twarzy, zdecydowane i śmiałe spojrzenie – teraz czujnie wpatrzone w ciebie. Studiujące twoją twarz.

- Jest pan z Bass Harbor? – zapytała. Faktycznie, nie była miejscowa. Wszyscy miejscowi mówili na osady na wyspie: Somesville, Bass lub Bar.

- Tak. – postanowiłeś nie wdawać się w zbędne wyjaśnienia.

- Daleko jeszcze do pana miasteczka?

- Już blisko.

- Zatrzymało się tutaj moje kuzynostwo. Wskaże mi pan miejsce, gdzie zatrzymują się przyjezdni? Nazywam się Lucy Cantenberg – przedstawiła się nieznajoma. – A pan, panie leśny rozbójniku, ma pan jakieś imię?



WSZYSCY


Deszcz znów przybrał na sile. Wiatr znad zatoki nabrał prędkości. Wysokie fale zalewały brzeg wdzierając się w niego z impetem i cofając, przy wtórze przeraźliwego łoskotu. Ciemne, ołowiane chmury przesuwały się tak nisko nad ziemią, iż zdawało się, że brzuszyskami szorują wysokie klify, że lada moment wierzchołki drzew przebiją te kłębiaste cielska i uwolnią na ziemię jeszcze więcej wody.

Norman, Lucy Cantenberg spotkali Jamesa z zawiniątkiem pod pachą. Razem pokonali ostatni odcinek drogi.

- Nie widzę miejsca, gdzie mogę przywiązać konia. Na takim deszczu nie powinien stać za długo. Poza tym nie widzę tutaj żadnej stajni.

Zeskoczyła zwinnie, jak amazonka.

- Rozmówię się tylko z tą całą „Lucy” – położyła nacisk na imieniu – i zajmę sprawami wuja.

W chwilę później weszliście we trójkę do domu księdza, gdzie już pili swoją herbatę Sam, Solomon i „kuzynka Lucy”. W małym domku od razu zrobiło się ciasno. Wszyscy ze zdziwieniem i zaciekawieniem przyglądali się nieznajomej, młodej kobiecie.


- Która z pań to Lucy Cantenberg? – zapytała ociekająca wodą kobieta.

Coś w jej głosie powodowało, że ... spodziewaliście się kłopotów.

Deszcz zacinał szaleńczo.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 17-07-2011 o 17:39.
Armiel jest offline  
Stary 23-07-2011, 07:43   #84
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Nieobecną duchem Mirandę zostawił w objęciach ciszy pokoju.
Kiedy ruszył do wyjścia Łobuz pobiegł za nim. No tak. Pies usiadł wpatrując się w niego z natarczywą cierpliwością. Sięgnął po wiszącą przy drzwiach skórzaną smycz. Wyszli z domu. W drodze do sąsiedniego budynku Łobuz darując sobie namaszczenie rytuału pospiesznie podniósł nogę opryskując płotek sąsiadów, po czym z wyraźną ulgą podążył za Jamesem. Jednak nikt nie otworzył. W kolejnym mieszkańcy mimo, że zdradzili swoją obecność odgłosami z wewnątrz, uparcie udawali, że nie ma nikogo w domu. Dopiero za trzecim razem na odwagę zebrało się starowince, której Miranda Everett nie była obca jej sercu, gdyż słysząc przez dębowe drzwi, o krzywdzie jaka spotkała jej młodziutką sąsiadkę, bez słowa podreptała do domku z żółtą werandą. Determinację Walkera w znalezieniu opiekuna będącej w szoku nauczycielce, przewyższało w tym krótkim marszu chyba tylko wylęknienie kobiecinki, które biło na głowę nawet entuzjazm Łobuza, którego nie zdołał ugasić paskudny deszcz. Starzy ludzie boją się śmierci. Nie zawsze, lecz często. Jednak jeszcze chyba nigdy nie widział takiej jego dozy opisanej w energiczne ruchy staruszki lustrującej otoczenie jakby zaraz, za chwilę, dokładnie w tym momencie miała stać się jej krzywda. Znienacka i gwałtownie. Doktor Fisherman mógłby się nauczyć od niej wiele. Bardzo wiele. Stara Jasmina miała zdecydowanie lepszą technikę zwiadu okolicy napiętą do maksimum uwagą. Zostawiwszy pod opieką pani starszej wesołego psa i wciąż sparaliżowaną dziewczynę, stanął na werandzie odmawiając sobie gorącej herbaty. Na pożegnanie usłyszał za plecami ostrożne skrzypnięcie drzwi. Później odgłos przekręconego zamka. Drugiego. Stuknięcie zasuwy. Brzęk łańcuszka. I metaliczny zgrzyt zaszczepki.

Westchnął wychodząc w ulewę ściskając pod pachą zawiniątko.
Czuł się trochę głupkowato paradując przez opustoszałą wioskę wiedząc, że oni wiedzą, że on wie, że oni wiedzą, że udają, że nic nie wiedzą o mrocznej stronie Bass Harbor. Jednak to co przeczytał tych kilkanaście minut wcześniej zrobiło na nim piorunujące wrażenie. Coraz bardziej zaczynał obawiać się nie tylko o swoje ale i towarzyszy życie. Nie tylko upiornych cieni sączących się z ciemności lecz również tych zakłamanych ludzi. Kto wie może byli sami sobie winni. Czuł pod skórą, że ci co wiedzą mogą być niebezpieczni. Mogą za wszelką cenę strzec tajemnicy. Niby takie banalne.


***


Z ulgą przyjął widok pierwszego niedowiarka wioski.
Zobaczył go za zakrętem, kiedy kroczył obok konia dosiadanego przez postać w sztormiaku. Po chwili Dufris z jeźdźcem wpinali się, rozmiękczoną teraz w grząskie błoto polną drogą, na łagodne wzgórze, gdzie stał czerwony kościołek. Przyspieszył kroku doganiając ich pod płotem ogródka przy plebanii i nie wdając się w powitania inne jak skinienie głową, razem przebyli ten ostatni odcinek drogi dzielący ich od znajomych już Walkerowi drzwi wielebnego. Miał nadzieję, że ojciec tego człowieka, tak uparcie nie dopuszczającego do siebie prawdy, której był mimowolnym świadkiem w „Pirackim Skarbie”, powrócił z morza.

Drobny jeździec okazał się kobietą, która zwinnie zeskoczyła na ziemię z gracją Indianki.

- Nie widzę miejsca, gdzie mogę przywiązać konia. Na takim deszczu nie powinien stać za długo. Poza tym nie widzę tutaj żadnej stajni.

Po tych słowach chyba każdy zorientowałby się, że kobieta nie jest stąd.

Kto wie, może Dufris przywiózł sobie narzeczoną z miasta i chce dać na zapowiedzi. Uśmiechnął się mimowolnie, lecz ten przebłysk promyka pogody ducha został jeszcze szybciej zmyty z jego nieogolonej od dwóch dni twarzy i bynajmniej deszczem.

- Rozmówię się tylko z tą całą „Lucy” – położyła nacisk na imieniu – i zajmę sprawami wuja. – dodała uwiązując kobyłkę u płotu.

Zdziwił się, bo kimkolwiek była młoda kobieta, to zdawało się, że znała kuzynkę Lucy, która teraz właśnie powinna być u księdza Malcolma, a wspomniawszy o sprawach wuja...Czyżby kolejna krewna Adriana?

O nic nie pytając przekroczył w ślad za nowo przybyłymi próg plebanii.
Znalazłszy się w kuchni zastał tam Samanthę, Lucy i Solomona popijających herbatę z księdzem. W niezbyt obszernej izbie zrobiło się jeszcze tłocznej zważywszy na stojące w przejściu między stołem a kredensem walizki i dodatkowe trzy osoby. Nim zdążył należycie przywitać się z gospodarzem towarzyszka Dufrisa pierwsza zabrała głos zuchwałym tonem.

- Która z pań to Lucy Cantenberg? – zapytała ociekająca wodą kobieta.

James skinąwszy tylko głową w stronę księdza z zaciekawieniem przeniósł zaniepokojony wzrok od czekającej na odpowiedź kobiety, do kuzynki Lucy i z powrotem. Opierając się plecami o kredens w zatłoczonej kuchni zaintrygowany jej bezpardonowo ostrym głosem, zmierzył nowo przybyłą nieprzychylnym spojrzeniem, z którego wynikało “A kim u diabła ty jesteś?!”

Ranna „kuzynka Lucy” przypatrując się ciemnowłosej zapytała ostrożnie:

- Dlaczego pani o to pyta?

- Czyli rozumiem, że to pani - dziewczyna uśmiechnęła się patrząc zmrużonym wzrokiem. - A pytam, bo tak się składa, że to ja, od urodzenia, jestem Lucy Cantenberg, panno nie-wiadomo-kto. I mogę to potwierdzić chociażby paszportem. A czym pani nie-wiadomo-kto potwierdzi swoją bajeczkę? - kobieta powiedziała wszystko spokojnym, nieco ironicznym tonem. - Strasznie się zdziwiłam, kiedy cioteczka Lukrecja powiedziała mi, że byłam na pogrzebie i pojechałam z Solomonem, Sam i kilkorgiem znajomych wuja po jego rzeczy na Bass Harbor. Złożyłam kwiaty na grobie Adriana, zapaliłam znicz i od razu ruszyłam na wyspę by zdemaskować mistyfikatorkę. Niestety, pogoda utrudniła mi tutaj dotarcie wcześniej. Zatem panno nie-wiadomo- kto chyba należą mi się jakieś wyjaśnienia. Nie sądzisz?

Walkerowi krew napłynęła do twarzy pulsując w skroniach.
Tym razem zszokowany wzrok przenosił to od Solomona do Samanthy, to znowu wodził skonsternowanym spojrzeniem od jednej do drugiej “kuzynki Lucy”. Z drgającymi mięśniami szczęki i zaciskającymi się na blacie dłońmi wziął głęboki oddech wyraźnie usiłując się skupić i zachować rozsądek.

- Zaraz, zaraz! - odezwał się pierwszy, wybuchając więcej jakby może chciał. - Niedorzeczność! Solomonie, Samantho powiedźcie, że to nie prawda! - przemówił nieufnym głosem z nutą goryczy i zawodu nim “kuzynka Lucy”, którą przedstawiła mu Lukrecja w Bostonie zdołała odezwać się na postawione jej zarzuty. - A pani zechce poprzeć tak daleko posunięte oskarżenia dowodem. Wspomniany paszport jak najbardziej wystarczy. - powiedział do kobiety już spokojniej odzyskawszy szybko zimną krew. - Jestem przyjacielem Adriana. James Walker.

- Miło mi pana poznać, panie Walker - dziewczyna sięgnęła do kieszeni pod przeciwdeszczowym okryciem. - Proszę. Oto mój paszport.

Walker z zaciętym wyrazem twarzy przejrzał starannie dokument po czym powoli go zamknął.

Nie miał wątpliwości.
Mimo, że unikał tego jak ognia, to czasem i tak musiał siedzieć za biurkiem. Przewalanie dokumentów, wydawanie dowodów osobistych dla Indian, spisy ludności, przepustki i wszelakie inne mało przyjemne, biurokratyczne strony jego pracy wyrobiły w nim nawyk rozeznania co do zgodności pieczęci, podpisów i państwowych druków. Jednak wystarczyło spojrzeć na zdjęcie, nazwisko i stemple odbytych podróży do obu Ameryk z łacińską włącznie, by nie być geniuszem, że stała przed nim prawdziwa kuzynka Willburiego.

Cartenberg.

- Panno Lucy. - skinął głową oddając jej paszport.


***


Oszustka, przyłapana na gorącym uczynku przez osobę pod której tożsamość się podszywała, przyznała się. I to bardzo szybko. Zrobiło to niemałe wrażenie na kuzynostwie, lecz Walkerowi zdawało się, że Samanthcie na dłuższą metę to nie przeszkadzało wcale i wyglądało na to, że była skłonna puścić to z czasem w niepamięć. Czego jednak można się spodziewać? Gdyby nie oblicze koszmaru, to był nawet pewien, że siostrzenica Adriana miałaby z tego niezły ubaw. Z kolei Solomon stwierdził, że są ważniejsze sprawy, aby teraz roztrząsać i oceniać postępowanie panienki nie-wiadomo-kogo. I w sumie częsciowo miał rację. Zaś Lucy Cartenberg...O zgrozo! Najwyraźniej była skłonna się z nią zaprzyjaźnić z miejsca w zamian za spowiedź... Doprawdy skruszona osa sarkająca na kozetce... Hel-l-ooo!!!
Szaleńcy.
Nikt nie poprosił szachrajki o pokazanie dokumentów.
Mogła być złodziejem, psychopatką, Bóg jeden wie co jej do głowy strzeliło lub jaką agendę w tym wszystkim miała. Nawet kiedy na własnej skórze poczuła, że to nie przelewki, dalej brnęła w zaparte i to przerażało Walkera najbardziej... Łowczyni skarbów? Wariatka? Uwierzyła, że jest kuzynką Adriana? Wziąć za blondynkę, która dała się ponieść fantazji zaplątana w przygodę? A czy kiedykolwiek negro będzie prezydentem tego kraju? Jako, że nie padła żadna jednoznaczna odpowiedź, w którą i tak ciężko byłoby uwierzyć, a tym bardziej zweryfikować, Walker podobnie jak Solomon nie zamierzał w tej chwili drążyć tematu.

Najbardziej nie mógł ścierpieć myśli rozdzierającego ego.
Że dał się tak oszukać. Bolało, go chyba najbardziej, że zdobyła jego sympatię. Czuł się podle wykorzystany. Niedojść, że nie można ufać miejscowym, to jak się okazało, trzeba uważać na towarzyszy. Nie zwracając uwagi na kłamczuchę, nie mógł przestać o tym myśleć. Na chwilę zapomniał o ciemności. Oszustka ją przyćmiła. Nie mógł też przeboleć, że taki z niego badacz tajemnic jak z Bass Harbor stara, sielska wioska. A więc teraz, kiedy szło o życie, nie miał zamiaru bezgranicznie ufać wskazówkom Adriana i zawierzać się tak beztrosko postrzelonej pani archeolog. Ją, tak jak Dufrisa, trzeba by nawracać na wymiar innej przenikającej ten świat rzeczywistości, a to jak pokazała wczorajsza noc, najlepiej wychodzi demonom lub samemu Adrianowi nawiedzającemu sennymi koszmarmi...

Mimo wszystko spróbował.
Ostatni raz przed opuszczeniem wyspy bez ogródek powiedział, jak się sprawy w wiosce mają kolejny raz drążąc temat. Oberwało się nawet księdzu, który nabrał wody w usta, przybierając kamienną maskę sfinksa. Otrzymał w zamian dwie informacje. Kuzynka Lucy nie miała pojęcia o tym co się dzieje na wyspie. Oszustka była u Mirandy. Gdyby nie te cienie dymne, w które wierzył, że właśnie nawiedziły jej domek, to być może podająca się za Judith była ostatnią osobą która odwiedziła dom nauczycielki. Oddał jednak kuzynce pożółkłe kartki które znalazł u Mirandy.

Przykuł wzrok horyzontu za oknem.
Zanim stąd wypłyną musi przejść burza. Lecz póki deszcz zacinał, bałwany się kłębiły na morzu a chmury kotłowały się na niebie można było to tym zapomnieć.

Kiedy inni zastanawiali się gdzie udać się dalej Walker chciał przede wszystkim obejrzeć kościół. Zanim opuszczą wyspę. W czym, mimo wzburzonego morza, kto wie, może pomoże miejscowy. Wydawał się być obok Mirandy najbardziej cywilizowanym człowiekiem wyspy. Czując sympatię do jego osoby, spowodowaną współczuciem o losy jego ojca, nie odważył się jednak zapytac o jego zdrowie. Za to wnioskując po lekcji sztuki przetrwania w Bass Harbor momentalnie się przekonał, że chyba ten zaplątany posród nich miejscowy tak jak nie do końca wiedział co się dzieje dookoła niego, tak i widocznie albo coś się złego stało, lub jeszcze nie zna losów rybaka. A może stracił ojca i stąd wizyta u księdza... Z tego co James do tej pory zorientował się to Norman dopiero wrócił na zapiecek Arcadii aspirując widocznie wcześniej na nie bycie wieśniakiem w życiu. Szerokim świecie. Walker ich jak najbardziej rozumiał. Sam jednak uciekł na prowincję i takich wiosek w Miane widział wiele. No może nie aż takich. Żadnej z podobnym problemem i taką społecznością... Brrrr... Tamten zaś nie używał gwary miejscowych podczas konwersacji i w ogóle w innych okolicznościach mógłby zostać wodzem wioski. Tymczasem wsią trząsł gang kłusownika Evansa ze śrutówkami, którego Dufirs najwyraźniej lękał się jak wszyscy miejscowi. I nie, żeby mu nie wierzył. Może w dzieciństwie mu dokuczali. James zaś w tym wszystkim bał się przede wszystkim groźniejszego i nieznanego przeciwnika. Któremu kule nie straszne. Przy którym te chamskie mordy wiejskich alkoholików były jeśli nie miłym towarzystwem, to przynajmniej ludzkim. Niemniej które, jak się Walkerowi wtedy wydawało, miało więcej oleju w głowie, niż mu Dufis głupoty przypisywał. Jednak to było wcześnie z rana. Strzępy wiedzy rozdzierały poczucie pozornego bezpieczeństwa i kontroli sytuacji utkanych przez ingnorancję. Teraz rzeczywiście każdy mógł być wrogiem lub sojusznikiem. Doktor Fisherman. Ksiądz. Nawet Evans. Bo jakakolwiek to była tajemnica wioski, to miejscowi nie dzielili jej z nikim. Łącznie z Dufrisem. A samo to czyniło go nie tylko niegroźnym lecz i wymagającym wręcz opieki.


***


Sięgnąwszy po kostki cukru, które leżały w kryształku na kredensie, wyszedł do ogródka.
Koń stał cierpliwie z opuszczonym ogonem moknąc na deszczu. Zastrzygł uszami krusząc w pysku cukier. Walker poklepał go po grzbiecie zapominając na chwilę o koszmarze. Zacinający deszcz nie przeszkadzał już tak bardzo obmywając zmęczenie psychiczne. Koń był wykończony i rzeczywiście należał mu się suchy kąt, roztarcie sianem i cos do jedzenia. Z braku innych możliwości popuścił o jedno oczko klamrę zaciśniętego popręgu. Zaśmiałsię. W zasadzie on sam potrzebował prawie dokładnie tych samych rzeczy.

Na ganku plebanii, oparty o filar, zastanawiał się nad tajemnicą mrocznego kultu, Indianach, losem zaginionej rodziny Virgiliusa, Mirandzie, mieszkańcach zmieniających się w zjawy i wodnych potworach. To ostatnie pasowało do reszty jak świni siodło. Wpatrywał się w krwisto-czerwone deski świątyni. Czego chciałeś Adrianie? Co odkryłeś? Dlaczego nas przeznaczyłeś do tego? Kosztem zdrowia, ryzykiem życia... Bałeś się, że ciemność rozleje się poza wyspę? Może tego boją się miejscowi. Ich wąska grupa chyba raczej, bo wszak są i ci, którzy zdają się wiedzieć dużo, chodząc nadal po ciemku...

Póki co dywagacje prowadzą go do nikąd. Tylko sieją nieufność i wątpliwości. Ściemniają umysł. Trzeba uciekać. Odpalając papierosa brzdękiem zamykającej się zapalniczki uciął gonitwę nowych myśli.

Ruszył do kościoła.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 23-07-2011 o 07:48. Powód: niektóre literówki
Campo Viejo jest offline  
Stary 23-07-2011, 16:17   #85
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Dżdżysty deszcz wzmógł się podczas powrotu leśną drogą. Mimo to Norman czuł się nieco lepiej. Nie znalazł co prawda niczego konkretnego w latarni, ale to tajemnicze coś co kryło się w mroku i budziło taką trwogę zaczynało w końcu nabierać ludzkich kształtów. Zniszczony generator w latarni pozwalał w końcu przestać myśleć o niestworzonych cieniach i rozpływających się w powietrzu ludziach ziejących czernią. Evans pasowałby do wszystkiego. Do chęci przepędzenia obcych. Do wyłączenia latarni w celu zmylenia Straży Przybrzeżnej, z która zazwyczaj był w konflikcie. I w końcu do potrzeby sprawowania kontroli nad pozbawionym prawdziwej władzy Bass. Pasowałby gdyby nie to, że Norman cały czas nie mógł oprzeć się oprzeć wrażeniu, że przemytnik bał się nie mniej niż on sam... Na razie jednak należało doprowadzić latarnię do stanu używalności. Jeśli ojciec nie zobaczył żadnych świateł brzegowych, mógł odpłynąć dla bezpieczeństwa w stronę oceanu i spróbować ponownie za dnia... A przez te niskie chmury i deszcz widoczność dziś też nie była zbyt dobra... Jak się ten kierowca nazywał? Red?

Westchnął. Miał wrażenie, że nikogo tu już nie zna. Że to nie to Bass. Że...

Ktoś się zbliżał drogą!

Odskoczył w pierwszym odruchu z drogi. Ręką spoczęła na kolbie rewolweru zaciskając się na niej bardzo mocno. Krew zapulsowała szybciej w żyłach. Zza młodego buku jak przyczajony niedorostek z napięciem wypatrywał obcych. Jakże się zaskoczył.

***

- Zatrzymało się tutaj moje kuzynostwo. Wskaże mi pan miejsce, gdzie zatrzymują się przyjezdni? Nazywam się Lucy Cantenberg – przedstawiła się nieznajoma. – A pan, panie leśny rozbójniku, ma pan jakieś imię?

Zaśmiał się w odpowiedzi. Z siebie oczywiście. A raczej ze strachliwości, którą nabył od przyjazdu tu, a która w konfrontacji z pewnością siebie nieznajomej, wypadła dość pociesznie. Tym bardziej, że usłyszawszy jej pierwsze słowa poczuł się po prostu zatkany. Bass było jakby z jakiegoś przygnębiającego snu. A tu w środek tego koszmaru dziarsko wpada na bułanej kobyłce rezolutna i jakby „kolorowa” dziewczyna. Wizja kutra ojca sunącego gdzieś przez zamglone morze, przez moment oddaliła się nieco.
- Zważywszy na to jak bardzo się mnie pani wystraszyła, obawiam że taki ze mnie rozbójnik jak z Bass dziki zachód. Dziki wschód bardziej pasuje - zawahał się na chwilę. Jego spojrzenie przez moment nabrało nieco podejrzliwej ostrości - Zaraz... Czy pani powiedziała „Lucy Cantenberg”?
- Tak. Tak się nazywam.
(…)


***

Dalsza droga w towarzystwie panny Cantenberg upłynęła w bardzo poprawnych stosunkach. Całkowicie grzecznie i niemal całkowicie nieufnie. Norman musiał jednak przyznać, że postawa panny Cantenberg podziałała na niego odświeżająco. Oczywiście można to było zrzucić na karby jej pierwszego dnia pobytu tutaj, ale i tak miała tę ikrę, której mu w tej chwili brakowało. Ikrę i determinację. Bardzo chętnie dowie się czegoś więcej, ale tych informacji powinna dostarczyć mu konfrontacja obu Lucy. Mechanik Red nie ucieknie.

Hotelik okazał się pusty. Brakowało nie tylko miastowych, ale i ich rzeczy, czego się nie spodziewał. Może sami poszli do Reda, by ich odwiózł ciężarówką? A może... oby nie spotkał ich los Virgillów.
Panna Cantenberg rzuciła mu pytające spojrzenie, na które nie odpowiedział. W mieście nie było za wiele miejsc, w których mogliby szukać lepszego schronienia... Schronienia. Dziwne, że nie pomyślał o tym wcześniej.
Do lokalnego kościółka było stąd bardzo niedaleko. Panna Cantenberg zręcznie zatuszowała niepewność związaną ze zmianą celu, a może także i intencjami jej przewodnika. Miał jednak wrażenie, że gdyby czuła się pewniej, skomentowałaby to na głos. Milczała jednak.
Nie jesteś stąd, a masz podejrzenia co do mnie. Niech będzie po twojemu zatem.

Po drodze spotkali Walkera chowającego coś zawiniętego pod pachą. Płótno jakieś? To z gospody? Nie zdąrzyli jednak wymienić uprzejmości. Panna Cantenberg przejęła inicjatywę.

- Nie widzę miejsca, gdzie mogę przywiązać konia. Na takim deszczu nie powinien stać za długo. Poza tym nie widzę tutaj żadnej stajni.

Ton arystokratki, albo przynajmniej osoby nawykłej do wydawania poleceń. Oczywiście tylko w prostych sprawach jak zostawienie gdzieś konia. Skomplikowane, takie jak odzyskanie tożsamości wykonywała samodzielnie. Jedna z tych pań, które w tym samym stopniu drażnią, co wzbudzają sympatię.

- Proszę się nie przejmować wierzchowcem i odzyskać swoje ja - odparł pomagając jej zejść z konia. Skwapliwie przystała na to i oddała mu wodze.

Wszedł na plebanię jako ostatni po tym jak z pewnym trudem rozsiodłał kobyłkę i przywiązał ją z tyłu budynku gdzie pod zadaszeniem stał niewielki składzik z narzędziami ogrodowymi. Dyskusja trwała w najlepsze, a dotychczasowa panna Lucy musiała ustąpić ze swojego imienia.
Niemniej pożałował, że musiał tego wysłuchać. To w jaki sposób rozmowa była prowadzona dalej, w jakiś irracjonalny sposób zaczęło go drażnić. Mówili o tutejszych ludziach, albo jak o zwierzynie, albo jak o źródle wszystkich problemów, a już na pewno winnych śmierci ich profesora. Tak jakby na przykład jego własny ojciec ich w gospodzie napadł. Uknuł spisek na życie ich wuja, skumał się z diabłem i teraz nęka pragnących odkryć prawdę... Dodatkowo informacja o Mirandzie znalezionej przez Walkera...

Parsknął śmiechem gdy panna Cantenberg przedstawiła mały pokaz siły i szlachetności. Przyszedł do plebanii w sumie tylko odprowadzić ją. Dlaczego został? Cóż. Nie czuł skrupułów oglądając tę scenę. Za dużo się tu działo. Chciał tylko posłuchać i wyjść. Teraz jednak gdy zaczęły padać tak niedorzeczne propozycje nie dał już rady nie zareagować.
- Panno Cantenberg - odezwał się w końcu patrząc jednak nie na nią, a przez okno. Ton głosu miał jednak nad wyraz ostry i nieprzyjemny - I cóż pani zamierza? Przycupnąć w ciepełku przy herbatce i zająć się analizą psychologiczną mieszkańców, którzy ulegli czemu? Zbiorowej psychozie? Dlatego, że Pan Walker powiedział, że Bass Harbor jest złe, panna Donnovan, że gospoda jest nawiedzona, a wuj ostrzegł panią przed mieszkańcami? Proszę mi wybaczyć, ale nie wygląda pani na kretynkę więc i z nas proszę kretynów nie robić - „Nas” trochę mu nie pasowało, bo to w sumie on wiedział najmniej. Ale połączenie profesora znawcy indiańskich kultur, jego zafrasowanej rodziny, skarbu, oraz narwanego urzędnika do spraw Indian i to wszystko w Bass Harbor... Nawet szaleństwo Bruce'a nie wydawało się przy tym tak dziwne. Dopiero teraz spojrzał na nią - Dobrze pani wie co pani tu grozi, a jednak chce zostać. Co pani wie panno Cantenberg? Tylko już tym razem bez rzewnych frazesów o ratowaniu obłąkanych mieszkańców Bass...

- Nie wiem nic. Poza tym, że panna Judith nadal nie dała mi listu od wuja, co mi nieco utrudnia orientację w całej tej, dość chyba dziwacznej, sytuacji. Ale proponuję przenieść się gdzieś, gdzie będziemy mieli więcej miejsca. Propozycje?

Nie chcesz mówić, to nie. Widocznie za wcześnie na zwierzenia.

- A jak z możliwościami z opuszczeniem wyspy? - Walker zwrócił się do Dufrisa. - Może nam pan pomóc? Jesteś pan miejscowy to będzie łatwiej przekonać kogokolwiek. W gościnę na noc też narzucać się nie chcemy, ale gdyby nie było wyjścia i to nie był problem...

- Nie wiem czy w którymkolwiek domu będziemy bezpieczni - skomentował ponuro Solomon - Ale chyba i tak nie mamy innego wyjścia.

- Oczywiście, że macie państwo inne wyjścia - odrzekł szybko Norman, by i tym razem rozmowa nie potoczyła się swoim dzikim nurtem - I tak zamierzałem po odwiedzeniu mechanika wpaść do Fishera kapitana kutra, o którym państwu wspominałem. To... - zabrakło mu słowa przez ułamek sekundy. Fisher kolegował się ojcem. Niemal z nikim tak dobrze - To przyjaciel rodziny. Powinien pomóc. Może i wyjaśnić nieco więcej - Nawet nie musiał rzucać spojrzenia księdzu - A kto wie, czy i nie odwieźć tych z Państwa, którzy sobie tego życzą. A pan panie Walker, nie sil się pan na gwarę. I tym bardziej nie wchodź pan w pyskówkę z lokalnymi łajdakami następnym razem. Dan Evans jest zdolny zastrzelić pana bez względu na żadne skarby Indian i znikających ludzi, w których pan wierzy. Bez mrugnięcia okiem. I to prawdziwym śrutem, jaki musiał pan widzieć nawet w Bostonie. Co zaś gościny się tyczy, to owszem. Proszę się nie narzucać.

- Jeśli ktoś więc po obejrzeniu kościoła będzie się chciał przejść do portu i wywiedzieć w możliwościach... zapraszam. Będę dwa domy obok u mechanika.

- Dziękuję panu uprzejmie. Jak sam nie wiem co. - powiedział Walker biorąc ze stołu kostki cukru. - Bądź pan w porcie, bo z pewnością skorzystam z oferty pomocy. I dziękuję za troskę. Doprawdy raz jeszcze. Taki pan uczynny i same dobre rady... Będę wspaniale teraz wspominał tę dziurę.

- A wspominaj sobie co chcesz - odwarknął - Nikt cię tu nie zapraszał. Ani nikogo z państwa - obrzucił wzrokiem pozostałych - Tacyście zapatrzeni w swojego kochanego wuja, a do głów wam nie przyjdzie, że wszystko się zaczęło od momentu jak zaczął te swoje badania tu prowadzić.

Odpowiedź Walkera była... niesatysfakcjonująca. Wręcz boleśnie. Miał ochotę dać ujście złości. Wygarnąć mu mocniej. Może i niesprawiedliwie akurat jemu, ale doskonale w oczach Normana reprezentował podejście wszystkich miastowych do problemu Bass. Tymczasem Walker zupełnie nie jak wczoraj zbył go skrywszy się za chłodną ironią. Napięcie uszło z Normana. Sapnąwszy cicho skinął wszystkim obecnym głową na dowidzenia.
- Propozycja pójścia do portu jest nadal aktualna.
Założył zostawiony w przedpokoju sztormiak i wyszedł.

***

- Red? - powtórzył pukanie zbliżając twarz do zamkniętych drzwi - Wiem, że tam jesteś. To, ja Dufris, pamiętasz? Przywiozłeś mnie wczoraj.

Odpowiedzi nie było. Ale dało się wyczuć czyjąś obecność po drugiej stronie drzwi.

- Posłuchaj mnie Red. Wiem, że się boisz, ale potrzebna jest twoja pomoc. Na morzu nadal są kutry, a latarnia nie działa. Ktoś musi naprawić generator...

Nadal milczenie.

- Posłuchaj. Jeśli się boisz, to mi chociaż udostępnij narzędzia, zgoda? Red? Muszę je mieć i bez nich nigdzie stąd nie pójdę więc jeśli nie chcesz zwracać uwagi na swój dom to się odezwij.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 23-07-2011, 16:37   #86
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
Wysoka blondynka, którą przyprowadził Dufriss, nie wyglądała niebezpiecznie, dopóki nie otworzyła ust. Chociaż i tak sprawiała wrażenie kogoś, kto potrafi strzelać bez wahania. Dlatego Judith była bardzo ostrożna. Ale, jak się okazało, jej ostrożność nie miała większego sensu wobec panny Lucy Cartenberg, której tożsamość potwierdzono paszportem.
Judith czekała na tę chwilę, od kiedy tylko na pogrzebie wdowa po profesorze błędnie wzięła ją za swoją krewną. Czekała, czekała, po drodze zaliczyła kilka mniejszych i większych wpadek, ale w końcu ten moment nadszedł. Gorączkowe myśli przemykały przez jej głowę, kolejne intrygi, wyjaśnienia, strach, złość, ucieczka… W końcu przyszło oczyszczenie, z barków zdjęto jej ogromny ciężar, już nie musiała udawać kogoś innego…

I tylko smutny ton pytania Samanthy sprawił, że skuliła się w sobie.
- Skoro nie jesteś Lucy, to kim jesteś?
- Ciekawe pytanie - zgodziła się prawdziwa Lucy. - Wygląda pani sympatycznie, jeśli mogę dodać. Liczyła pani na spadek? Na niskie pobudki finansowe? Na sławę? Czy też może jest pani … stąd? Wuj ostrzegał mnie w liście przed mieszkańcami Bass Harbor. Obawiał się ich. Zostawił też jakieś pismo dla mnie, ale to pani położyła na nim swoje, jak się okazuje, kłamliwe paluszki. Czy mogłabym zerknąć na ostatnie słowa ukochanego wuja skierowane do mnie? Nie uczono pani, że w niezbyt dobrym guście jest czytanie cudzej korespondencji.
Oczy Lucy były zmrużone i wpatrzone w podszywającą się pod nią dziewczynę. Ale nie były złe. Raczej zaciekawione i w jakiś sposób … napięte.
Judith odrętwiała, ale czuła się w miarę bezpiecznie, wziąwszy pod uwagę, że nikt jeszcze nie rzucił się na nią z widłami.
- Profesor Wilbury nie miał aż tyle pieniędzy, by wart był zachodu zdzierania z wdowy. I nie, nie jestem stąd. A list położyła na moich kłamliwych paluszkach sama wdowa. - Powiedziała odważnie. - Nigdy zresztą nie twierdziłam, że jestem panią. To wszyscy inni przyjęli taką opcję, a potem było trochę za późno, żeby prostować. I owszem, wysoce nieetyczne było przeczytanie listu podpisanego pani imieniem, aczkolwiek... dlaczego miałam nie skorzystać z okazji? Profesor okazał się całkiem ciekawym człowiekiem, jak i jego badania, propozycja wyprawy dość emocjonująca, choć zrobiło się... niebezpiecznie ostatnimi czasy. Jak w ogóle pani dostała się na wyspę? Podobno nikt i nic nie kursuje w taką pogodę? - Zapytała z prawdziwym zainteresowaniem. Przy okazji była dumna, że nie wspomniała o swojej profesji - to zwiększało jej szanse nie nadziania się na widły.
Okazało się, że tak jak ufni byli jej znajomi, tak panna Cartenberg nieustępliwa i nie pozwoliła się zbyć byle czym.
- A skąd, jeśli można zapytać, pomysł udawania mnie i zainteresowanie zmarłym wujem? - nie dawała za wygraną. - Na Acadię przybyłam wczoraj, przed sztormem. Ludzie w Somesville przenocowali mnie i pożyczyli konia, bym szybciej dotarła do Bass Harbor. A szczerbatego przewoźnika musiałam przekonywać trzy godziny, aż w końcu zdecydował się przeprawić na wyspę z Trenton. Nie zwykłam ustępować okolicznościom przyrody, droga pani nadal nieznajoma.
- Nie moja winą jest, że wdowa po profesorze wzięła mnie za kogoś innego. - Judy wzruszyła ramionami. - Moją jest, że owszem, powinnam była sprostować, ale cóż, wciągnęła mnie zagadka Wilbury’ego. Przeczytałam o jego śmierci w gazecie. - Wyjaśniła. Nie dodała, że była to ta sama gazeta, dla której pracowała. Pewnych rzeczy lepiej nie wyjawiać rozjuszonemu tłumowi...
- Ciekawe, ciekawe... - Lucy zmrużonyła powieki. - Niech pani mówi dalej.
- Kiedy to już wszystko, co mam do powiedzenia. Zaciągnęła mnie tu ciekawość, i jedyne, co mogę zrobić, to przeprosić Samanthę, Jamesa i Solomona za to, że pozwoliłam im przyjechać tu ze mną z błędnym przeświadczeniem o moim imieniu. – Skinęła ku nim głową.
Nie wyglądali na specjalnie zainteresowanych jej przeprosinami. I, o ile Samanta była raczej rozczarowana, to mężczyźni zdecydowanie nieprzyjaźni. Zawód na trzech twarzach mieszał się z wściekłością i irytacją. Noga zaczęła boleć, świdrując skórę swędzącymi ukłuciami, co, jak Judy podejrzewała, miało związek z zaistniałą sytuacją.
Postawiona naprzeciw własnych kłamstw nie histeryzowała, nie płakala, nie wybuchła złością. Myślała całkiem jasno, prawie spokojnie analizując kolejne pytania i odpowiadając na nie bardzo mętnie i kpiarsko. Prawie tak, jakby to była zabawa.
Ale bała się. Och, jak potwornie się bała, że oni ją po prostu zostawią tutaj samej sobie, porzuca wśród tego piekła i nawet się nie odwrócą, kiedy ciemność wyciągnie po nią swoje łapczywe macki…
- Ciekawość. Chęć przygody. I my mamy w to uwierzyć? Zręczna kłamczucha z pani, panno nie-wiadomo-kto. Ot co. - wzięła się pod boki patrząc na oszustkę z gniewem. Zastanawiam się, czy nie wnieść przeciwko pani oskarżenia. Czy jest tu jakiś posterunek policji?
- A co innego miałoby mnie tu ściągnąć? Tęsknota za kochankiem? - Przypomniały się jej uniwersyteckie drwiny z Wilbury’ego i jego nieistniejącej Lucy. - A posterunek jest, ale nie sądzę, by chciała się pani tam fatygować. Och, nie kierowana litością, raczej obawą. Konstabl... nie jest kimś, z kim chce się mieć do czynienia. - Dodała. Zapędzona w kąt, zaczęła bronić się jak dzikie zwierzę złapane w pułapkę.
- A czy w końcu usłyszymy pani prawdziwe imię? Skoro już postanowiła pani stać się członkinią naszej rodziny, to chyba tyle się nam należy, nieprawdaż? - Mrugnęła niespodziewane okiem, jak zwykli to czynić ludzie rozbawieni jakąś sytuacją.
Judy daleko było do rozbawienia, kiedy popatrzyła na nieprzyjazne, pobladłe z wściekłości twarze znajomych.
- Nazywam się Judith Donovan. – Przedstawiła się, patrząc trochę lękliwie na całą te, nagle kompletnie obcą, ciżbę.
- Lucy Cartenberg. - Dziewczyna wyciągnęła niespodziewane dłoń w stronę Judith. - Czy dostanę coś ciepłego? Jechałam prawie dwadzieścia mil konno przez tą ulewę?
- Judith... To żeńska odmiana Judasza? - Walker spuszczając wzrok mruknął do siebie pod nosem.
- Tak, a Donovan diabła. - Sarknęła.
- Oh tam zaraz. Pewnie się niedługo dowiemy, co w badaniach kulturoznawczych zmarłego wujka tak zainteresowało panią lub pannę Judith Donnovan. Zapewniam was, że to zdecyduje o dalszych losach tej ciekawskiej pani. Adrian zawsze powtarzał, że nie można oceniać ludzi po pozorach, lecz jedynie po motywacjach jakimi się kierują. I tą motywację chętnie poznam. Nie wiem jak wy.
Ksiądz w tym czasie zajął się przygotowaniem kolejnych herbat.
- Może przejdą państwo do saloniku. Jest odrobinę większy niż kuchnia i mimo, ze nadal będzie nam ciasno, to jednak bardziej komfortowo. Ja tymczasem przygotuję herbaty.
Za radą duchownego udali się od następnego pomieszczenia, odrobinę bardziej przestronnego. Nawet te kilka kroków sprawiło dziewczynie straszny ból. Zaczęła podejrzewać, ze opatrunek przemókł i przykleił się do oparzonej skóry, naciągając ją przy każdym ruchu.
- Szukała pani skarbu, tak? – Panna Cartenberg rozpoczęła przesłuchanie od nowa wwiercając czujne spojrzenie w Judith.
- Skarbu Misquamacusa? Nie. To znaczy, gdybym go znalazła jakoś wcześniej, dlaczego nie? Wtedy przynajmniej nie wierzyłabym, co się z tym wiąże. – Wzruszyła ramionami, wciąż mając przed oczami straszliwe obrazki z pamiętnika i swojego snu. A także, co oczywiste, wypadki ostatniej nocy.
Lucy nie odpowiedziała, przyglądając się Judith w zamyśleniu.
- Gdzie się zatrzymaliście? - zwróciła się w końcu do wszystkich i nikogo.
- Tutaj. Nie mamy dokąd pójść, od kiedy gospoda została nawiedzona. – Odpowiedziała jako pierwsza.
- Nie tylko gospoda. Cała wies, jeśli nie wyspa, jest pod wpływem czegoś złego, nadprzyrodzonego... W nocy zginął kolejny człowiek, stary latarnik. Po drodze odkryłem sparaliżowaną Mirandę. - dodał James, nie patrząc na Judith. - Jest... Nieobecna duchem... A cała wioska boi się ciemności. Mimo to wszyscy są w zmowie milczenia. - mówił znowu patrząc na kuzynkę Wilbury’ego. - I nie mamy zamiaru zostawać na wyspie. Tutaj nie jest bezpiecznie. - powiedział do nowoprzybyłej poważnie. - Niepotrzebnie pani przyjeżdżała. Można stracić życie odkrywając tę mroczną tajemnicę wyspy. Adrian pisząc do nas listy nie mógł wiedzieć z czym ma do czynienia. Nie wierzę, że mógłby umyślnie wpakować nas w taką sytuację. Aż trudno uwierzyć, że prowadząc badania nie miał pojęcia jakże dosłownie śmiertelne jest to niebezpieczeństwo... Nic z tego nie rozumiem i mam nadzieję, że nas kuzynka choć trochę oświeci - powiedział podając kobiecie pożółkłe kartki z domu Mirandy. - Zawsze można też poprosić “panienkę kłamczuchę”. Wszak ma indiańskiego tłumacza na podorędziu a sama zna się świetnie na Manitou... - Później odwinął koc z obrazu. - A czy cos państwu ta sowa przypomina? - zapytał księdza i Lucy uważniej obserwując reakcję wielebnego.

Judith bardzo dokładnie ukryła swoją reakcję na słowa Walkera. Od samego początku uważała profesora Wilbury’ego za egotycznego barana, który ściągnął ich tutaj, by mógł nawet po śmierci stać się sławny. Bardzo niewiele obchodziło go czyjekolwiek Zycie, nawet najbliższych. Dowodziły tego same początki, kiedy wysłał ich tu, wiedząc, co się kroi. Miał przecież obie wersje pamiętnika, na pewno widział te niepokojące obrazy, które pokazywał im James. Jak ktoś tak inteligentny i oczytany mógł nie potrafić odróżnić niebezpieczeństwa?
Obłudnie dal im listy, z których absolutnie nic nie wynikało… Ech, aż nie chciało się jej myśleć, w co wpakowała ją głupia ambicja. Panna Cartenberg robiąca jej wykład o trudnościach zrobienia kariery wśród mężczyzn. Judith mogłaby z nią na ten temat podyskutować, ale w takim wypadku musiałaby wyjaśnić, czym się zajmuje, a to załatwiłoby jej samotny powrót do domu i całkowity upadek. Żadne z nich by jej nie wybaczyło, ze chciała się wspinać po szczeblach po trupie ich bliskiego…

Nerwy puściły jej dopiero, kiedy usłyszała o ataku na Mirandę. Drżącą ręką wysypała na dłoń kilka proszków i nawet nie patrząc połknęła je. Zanim lekarstwo zaczęło działać, zdążyła jeszcze dorzucić swoje grosze do dyskusji. Potem już była trochę nieobecna, ponieważ proszki były bardzo mocne i miały działanie zbliżone do narkotycznego. Jak przez mgłę słyszała ustalenia na temat następnych kroków na wyspie, ale nie udzielała się, wiedząc, ze dopóki ktoś nie poprawi jej opatrunku, ona nie będzie w stanie ruszyć się o własnych siłach nigdzie. A zresztą, bardzo chciała obejrzeć notatki i sprawdzić, czy wszystkie są na miejscu i poukładać je.
 
Sileana jest offline  
Stary 23-07-2011, 19:11   #87
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Jeśli Solomon był w tej chwili zaskoczony lub w jakikolwiek sposób zaskoczony tym niespodziewanym spotkaniem to nie dał tego po sobie poznać. Pustym spojrzeniem oplatał prawdziwą Lucy Cartenberg. Przypominał sobie powoli jej twarz jeszcze za czasów, gdy była dzieckiem. Kontury, włosy, oczy, pamięć nagle zaczynała się odblokowywać. Dlatego właśnie nie potrafił sobie przypomnieć Lucy wcześniej, panna Donovan z nikim mu się nie kojarzyła. Teraz jednak było już zupełnie inaczej. W głowie pojawiła się jeszcze rozmowę jaką odbył z Walkerem, James miał co do niej pewne podejrzenia jeszcze zanim w Bass Harbour byli świadkami tych dziwnych zdarzeń. Nie mylił się, choć nawet on nie mógł przewidzieć takiego obrotu sprawy.

Ze spokojem przysłuchiwał się rozmowie, oskarżeniom i wytłumaczeniom. O domniemaniu niewinności nie było mowy. Judith Donovan była winna, nie ważne jakimi argumentami by się posłużyła. Ciekawość? Źle. To nie moja wina, wszyscy wzięli mnie za Lucy Cartenberg? Źle. Mimo wszystko w tej chwili nie miał do niej żalu, współczuł jej nawet znalezienia się w taki trudnej sytuacji. Może i nie była Lucy, ale i tak w tawernie by jej pomógł, bo była w takiej potrzebie. Tkwiła w tym bagnie razem z nimi, widziała to co oni, bała się tak jak oni. Popełniła błąd, ale dostała większą karę niż jakikolwiek krewny Adriana lub nawet sam sąd byłby w stanie ją skazać. Otrzymała nauczkę, która przecież nawet się jeszcze nie skończyła. Na własne życzenie trafiła do koszmaru i miała w nim tkwić póki słońce nie rozjaśni Bass Harbour. Tak, współczuł jej.

- Porzućmy na ten czas spory, utknęliśmy na wyspie wszyscy. Lucy, przyznaję, dawno już nie miałem styczności z krewniakami i widocznie dlatego was pomyliłem. Wybacz. To jednak nie czas i miejsce na osądzanie - Solomon zawahał się, chyba przez moment nie do końca wiedział jak powinien tytułować ranną kobietę - panny Donovan - wydusił w końcu po czym obdarzył ją smutnym spojrzeniem, które jednak po chwili ponownie przeniósł na kuzynkę - Pomogę w twojej pracy, wolałbym jednak nie wracać do tawerny, a przynajmniej nie spędzać tam kolejnej nocy. Może moglibyśmy wykorzystać kościół ? - Ksiądz wzdrygnął się, gdy poczuł na sobie wzrok żołnierza - Nie będziemy sprawiać kłopotów - zapewnił Colthrust.

- Kościół, jak już wspomniałem jest wyziębiony i ma dziurawy dach. Przy takiej pogodzie nie da wam odpowiedniego schronienia. Nawet nie będzie jak go ogrzać. - Ksiądz wystosował swoją linię obrony, łatwo było jednak zrozumieć, iż nie tyle nie mógł niczego zaoferować, co nie chciał, lub raczej bał się to zrobić.

- Mamy też klucze do domu Adriana, ale nawet przy słonecznej pogodzie wolałbym się tam nie udawać. W tawernie musielibyśmy się chyba zabarykadować i pełnić warty... -
zaproponował inną opcję Solomon.

- To by nic nie dało. Tam jest za dużo możliwych wejść, przekonaliśmy się o tym nie raz. A zresztą... to... coś wcale nie potrzebuje naszego pozwolenia na wejście. A skoro ksiądz odmawia nam, iście po chrześcijańsku, kawałka dachu... Dom profesora wydaje się chyba... - rzekła panna Donovan, ale najwyraźniej chwilowa pewność siebie gdzieś umknęła i przerwała.

- Nie! - Wyrwała się Sam, krótko i z ogromną determinacją.

- Nie odmawiam schronienia - zaprzeczył ksiądz choć chyba bez większego przekonania w głosie, raczej znów jakby broniąc się przed atakiem przyjezdnych - Proponowałem wam pokój gościnny. Niestety. Ledwie mieści się w nim jedno łóżko. To zakrystia, nie hotel. Więc obawiam się, że sześć osób nie da rady w nim odpocząć. A w kościele, w wilgoci i zimnie, najpewniej złapalibyście zapalenie płuc. Przy tej pogodzie potrzebujecie ciepłego i suchego miejsca. Jeśli się upieracie przy tym pomyśle, mogę wam otworzyć kościół. Jednak tam nawet latem jest chłodno. A nie pozwolę wam palić ognia, ponieważ zadymicie ściany.

- W takim razie niech panna Lucy skorzysta z pokoju wielebnego do spółki z jeszcze jedną panią, a my pójdźmy obejrzeć kościół. Najedzona, wysuszona pani archeolog będzie lepiej myśleć jak ocalić nam życie - zaproponował James - O której godzinie szanowny wielebny odprawia msze w tygodniu? Ach i jeszcze jedno, bym zapomniał. Teraz to już nie przewidzenia moje ani psychoza. Zbyt wielu naocznych świadków i ofiar jest do tego co się tu dzieje. Więcej jak trzeba w procesie watykańskiego orzeczenia o zaistniałym cudzie... Jakby ksiądz dalej nie wierzył.

- Cudzie? - Sam ponownie się wyrwała i chyba z jeszcze większą determinacją niż wcześniej ostro dodała - raczej opętaniu!

- Oczywiście, że opętaniu - potwierdził Walker spoglądając na nią nieco dziwnie, jakby nie zrozumiała ironicznego przesłania.

W jednej chwili Solomon doskonale rozumiał racje i niepokój miejscowych. Przyjechali tu w końcu z Bostonu w swoich sprawach, a nagle zaczęli mieszkańców prosić... Nie! Żądać pomocy i dachu nad głową, informacji i wyjawienia najskrytszych tajemnic. Przyjechali do Bass Harbour i wyciągali swe ręce, brali wszystko jak swoje, czuli się jakby wciąż byli w Bostonie, czy w innym mieście z którego pochodzili. Lecz nie byli. W tym miejscu nazywano ich intruzami. Obie strony coraz gorzej na siebie reagowały, a i sam Solomon miał w tym swój udział. Żałował teraz tego. Z każdą chwilą napięcie narastało, a błędne koło wzajemnego skakania sobie do gardeł, łapania za słówka i wytykania toczyło się dalej. Czy pastor Twinkelton wpuścił by do siebie obcych ludzi? Zaoferował im nocleg, otworzył bramy kościoła i zezwolił na niekontrolowany pobyt w nim? Czy Solomon Colthrust przywitałby ich w swych własnych progach z otwartymi ramionami? Otóż odpowiedź brzmi nie. Rozumiał księdza i Duffrisa, przyjmował ich usprawiedliwienie i nie chciał konfliktów. Już nie.

- Tylko tam zajrzymy - zapewnił księdza zakładając na głowę mokry kapelusz - Będziemy czekać przy drzwiach.

Kiedy wyszedł na zewnątrz Walker był już na miejscu, pogoda wciąż kiepsko wyglądała, Przez chwilę wpatrywał się w niespokojne niebo aż wreszcie ruszył do drzwi kościoła.

- W razie czego możemy iść do Mirandy - powiedział do Jamesa by przerwać ciszę.

Pozostało tylko czekać aż ksiądz otworzy im drzwi kościoła.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 23-07-2011, 21:35   #88
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Życie cały czas potrafi zaskakiwać. Sam patrząc na wkraczającą do maleńkiej kuchni księdza kobietę wiedziała, że w ich dziwacznej historii nastąpi kolejny, nieoczekiwany zwrot. Linia oczu nowoprzybyłej, jej brwi, podbródek, wydały jej się znajome. Jakby wspomnienie z czasów dzieciństwa, odległe a jednocześnie nadal tkwiące w pamięci.
Nowa Lucy nie musiałby jej udowadniać tożsamości. Zbyt wiele miała cech charakterystycznych dla członków rodziny.
Jednak James bardziej protokolarnie podchodził do całej sprawy.

Podczas całej tej dramatycznej sceny, godnej zaiste desek najlepszych teatrów siedziała cicho.
Czuła smutek i żal.
Zabolała ja świadomość, że ktoś wykorzystał tragedię rodzinną dla swoich bliżej niesprecyzowanych celów. Nie wiadomo dlaczego z pokładów niepamięci wypłynęło wspomnienie wypadku... dziennikarze szarpiący ją na wszystkie strony i próbujący wydobyć sensacyjne zwierzenia od przerażonego, pięcioletniego dziecka...
Przede wszystkim czuła się jednak jak idiotka, że fałszywa Lucy tak długo wodziła ją za nos. Że też wcześniej nie zwróciła uwagi na całkowity brak podobieństwa do tej dziewczynki, którą spotkała w dzieciństwie... z drugiej strony nie widziały się ani razu od tamtego czasu, a ludzie przecież mogą się zmienić. Po za tym Lukrecja z taką pewnością przedstawiła ją jako Lucy i nikt inny z rodziny nie zaprzeczył jej tożsamości, więc dlaczego ona miałaby to robić?
Teraz popatrzyła uważnie kobietę, którą przez kilka dni uważała za krewną i zapytała patrząc jej prosto w oczy, dokładnie tak samo jak wcześniej w tawernie:
- Skoro nie jesteś Lucy, to kim jesteś?
Odpowiedzi niczego nie wyjaśniały. Obce imię, obce nic niemówiące nazwisko. Czy prawdziwe? Czy to miało znaczenie. Na pytanie Dlaczego? Panna Judith wyraźnie unikała odpowiedzi, choć sam wątpiła w chęć zdobycia skarbu. Przecież nikt o nim nie wiedział, przynajmniej do czasu otrzymania listu...
Chyba że była kimś, kto znał wuja i wiedział o jego pracy więcej niż mogli przypuszczać. Jednocześnie ponieważ nie otrzymała własnego listu nie mogła więc należeć do grona osób obdarzonych jego zaufaniem. Może więc jednak prawdziwa Lucy miała rację i ta kobieta była konkurentką w pracy?
Te myśli przebiegały przez umysł Sam, wywołując kolejne pytania i wątpliwości, które zazębiały się i powoli zbliżając się do iście spiskowych teorii.
Zaczęli się przerzucać słowami
Każdy miał coś do powiedzenia. Każdy miał swoje racje i pytania bez odpowiedzi.
James odwinął przyniesione przez siebie płótno i Sam mogła je w końcu zobaczyć. Nie było tak straszne jak się spodziewała po jego słowach. Dziwaczne, obce, ale z pewnością nie mniej niż ta nowa sztuka, która napływała ostatnio do Stanów z Europy. I z pewnością nie kojarzyło jej się z ciemnością.
Ksiądz oczywiście nie odpowiedział, patrząc na wszystkich z nieodgadnionym, ponurym wyrazem twarzy, a kuzynka Lucy nie przejmując się ich ponurymi minami i słowami o niebezpieczeństwie jakie groziło im w tym miejscu pokręciła głową i powiedziała:
- Nie wierzę, że to mówicie. Ludzie na wyspie ulegli zbiorowej psychozie. Jest kilka ofiar. Pan James uważa, że to coś nadprzyrodzonego. Złego. Być może Adrian był jedyną osobą, która coś w tej kwestii wiedziała. Być może… sam zrobił coś nierozważnego. Nie mam pojęcia. Potrzebuję suchego miejsca dla mnie i dla mojego wierzchowca, bo przemókł strasznie, biedaczek. Potrzebuję notatek wuja. Potrzebuję kawy, ciepłej herbaty i miejsca, gdzie nie kapie na głowę by je przestudiować. Nie wiem jak wy, ale niezależnie od okoliczności, ja zostaję. Tutaj giną ludzie. I bardzo możliwe, ze klucz do ich śmierci kryje się w badaniach Adriana. Nie mam zamiaru uciekać, jeśli w wyniku mojego zachowania mogą zginąć kolejni ludzie. Co to, to nie. Gdzie więc znajdę takie miejsce.
Jej oczy błyszczały gniewem. Błyszczały determinacją. Zapałem. Po plecach Sam przebiegł dreszcz. Nie myślała o ewentualności że to “coś” może ich ścigać po za granice wyspy...
Tymczasem Lucy mówiła dalej niczym nakręcona:
- Nie wiem nic. Poza tym, że panna Judith nadal nie dała mi listu od wuja, co mi nieco utrudnia orientację w całej tej, dość chyba dziwacznej, sytuacji. Ale proponuję przenieść się gdzieś, gdzie będziemy mieli więcej miejsca. Propozycje?
Tym razem odpowiedziała jej panna Donovan:
- Panno... Lucy, nie wiem jak pani, ale mnie jest tu całkiem dobrze. Ciepło, sucho i bezpiecznie. A gdyby była pani na naszym miejscu wczoraj, nie miałaby pani ani przez chwilę wątpliwości, co się dzieje w wiosce. I proszę nie podnosić tematu mojego uzurpatorstwa, bo jakby pani tak bardzo zależało, to by się pani pojawiła na tamtym pogrzebie! - Wyglądała na zdenerwowaną, ale uspokoiła się i zwróciła do Jamesa. - Miranda została zaatakowana? Ja... chyba jestem ostatnią osobą, która ją odwiedziła... Sprowadziłam to na nią. - Drżącą ręką sięgnęła po proszki I połknęła kilka. Zdaniem Sam zbyt wiele by nadal zachowywać pełną kontrolę nad sytuacją. Nowa Lucy natychmiast odbiła poprzeczkę:
- Widzi pani. Kiedy dotarła do mnie depesza, nadzorowałam poważne wykopaliska w Meksyku. Od razu rzuciłam je i najszybszym możliwym transportem, ruszyłam do Bostonu. Więc, można wysunąć taką hipotezę, panno Donovan, że chyba jednak mi zależało, skoro rzuciłam na szalę moje karierę naukową. Wie pani, jak trudno w męskich gronie odkrywców, znaleźć się młodej, niezamężnej kobiecie. Z jakimi trudnościami się boryka? - mówiła to z nutką budzącego się gniewu. - Z całym szacunkiem, ale za chwilę ilość dwutlenku węgla w tym małym saloniku przekroczy wszelkie normy i zamiast myśleć zaczniemy ziewać. Nie zwykłam analizować trudnych zagadnień w takich warunkach. Zatem, ponawiam pytanie, gdzie tutaj mogę odpocząć, rozłożyć notatki wuja i zająć się pracą, nie przeszkadzając naszemu dobrodziejowi - skinęła głową w stronę księdza. - I czy w końcu, panno Donovan, otrzymam od pani list wuja?! Mam powtarzać to w nieskończoność?

- Zapewne i w nieskończoność, skoro kieruje pani to pytanie do mnie. Ja go nie mam, po wypadku pakowała mnie Samantha, i to ona wie, gdzie go znaleźć.
- Prawie wykrzywiła się po dziecięcemu złośliwie od wrednej baby, ale chyba powstrzymała ją resztka dumy.
- Samantho? Czy to prawda? - Lucy skierowała pytanie do kuzynki.
Zapytana wzruszyła ramionami:
- Spakowałam wszystko co było w pokoju do walizki, ale nie grzebałam w tych rzeczach i nie przeglądałam ich, więc trudno mi powiedzieć co spakowałam. - Skinęła dłonią w kierunku kuchni gdzie pozostały ich walizki. Potem popatrzyła na fałszywą Lucy, a w jej spojrzeniu można było wyczytać więcej współczucia niż innych uczuć.
Ranna, osaczona niczym zwierzątko w klatce Judith, z pewnością musiała czuć się okropnie.
Była przestraszona...
A Sam? Jakoś nie potrafiła wzbudzić w sobie entuzjazmu do dalszej kontynuacji pracy wuja. Cokolwiek robił nie wynikło z tego nic dobrego. Chciała po prostu wrócić do domu i zapomnieć o wszystkim. Była zła na prawdziwą kuzynkę za te teorie o możliwości rozprzestrzenienia się wszystkiego dalej. Nie miała ochoty ani jej pomagać, ani tym bardziej wychodzić z ciepłego probostwa i oglądać kościoła.
Teraz chciała po prostu posiedzieć na kanapie. Wypić herbatę i poudawać, że to wszystko nie dzieje się naprawdę.
I z całą pewnością nie przeniesie się do domu w którym mieszkał Adrian! Postanowiła, że nawet wołami nie zaciągną jej w pobliże tamtego lasu...

Zamknęła oczy i szepnęła cicho:
- To wszystko to tylko sen...
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 23-07-2011, 22:01   #89
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację


JUDITH DONOVAN

Kuzynka Lucy i Judith przeszły do pokoju wskazanego przez księdza, chociaż prawdę mówiąc lepiej byłoby nazwać to pomieszczenie klitką niż pokojem. Było wąskie i małe. Z trudem zmieściło się tam jedno łóżko, mała szafa i niewielki stolik przy wezgłowiu łóżka. Stała na nim lampa wypełniona naftą i zapałki. Po rozpaleniu światła pokój okazał się dość przytulny.

Lucy już wcześniej zrzuciła przeciwdeszczowy strój. Rozpakowała swoje juki i wyjęła ciepły sweter, po czym pośpiesznie zmieniła przemoczone odzienie na suche. W końcu, już przebrana, wyjęła notes, okulary i zaczęła przeglądać materiały.
Judith siadła z boku, w nogach łóżka. Postanowiła uporządkować swoje notatki, sprawdzić czy nic nie zginęło. Obie młode kobiety pracowały, tylko od czasu do czasu zerkając na siebie.

Po kilku minutach było pewne, że notatki nie zginęły. Troszkę ucierpiały na skutek przenoszenia przez deszcz, lecz nie na tyle, by stały się nieczytelne.

W pewnym momencie spojrzenie Judith spoczęło na dnie spakowanego w pośpiechu bagażu. Aż wstrzymała oddech. Nie przypomniała sobie, by to pakowała, ale wyraźnie ujrzała woreczek, który znaleźli wśród rzeczy profesora. Z tego, co dziennikarka pamiętała, były w nim trzy kamyczki w kształcie łez – czarne jak onyksy. Z niepokojem zauważyła jednak coś, jakby wypaloną dziurę z boku woreczka.

Sama nie wiedząc, czemu to robi, wyjęła pakuneczek na zewnątrz i drżącymi palcami rozsupłała zamknięcie. Ujrzała dwa kamyczki. Jeden gdzieś znikł.

- Co tam masz ciekawego, Judith? – zapytała Lucy.




SOLOMON COLTHRUST, JAMES WALKER

W tym samym czasie z dość niechętną miną ksiądz ubrał się w sztormiak i zaprowadził swoich gości do kościoła. Chwilę męczył się z zamkiem, w który najwyraźniej wdała się wilgoć, aż w końcu mechanizm puścił i mogli wejść do środka kościoła.

W środku kościół był skromny. Wręcz surowy.


Faktycznie, dach przeciekał i wnętrze domu Bożego wypełniał zapach ... wilgoci, pleśni i grzybni. Kojarzył się z opuszczoną chatą.

- Jak widzicie, panowie, skromnie tutaj – duchowny powiedział to z niejakim zakłopotaniem. – Jestem tutaj od niespełna roku i dopiero próbuję przekonać społeczność lokalną do mojej posługi. Daleko mi jednak do mojego poprzednika, ojca Adama. Tego uwielbiało całe Bass.

Zakaszlał najwyraźniej uderzony odorem zbutwienia.

- Wrócę do domu – powiedział, kiedy duszność minęła. – Proszę przypadkiem nie wchodzić na dzwonnicę. Schody są w kiepskim stanie. A przy tej pogodzie pewnie zalało piwnice. Znów zmuszony będę wylewać wodę wiadrami, jak burza się skończy.




NORMAN DUFRIS


Deszcz padał jak szalony. Jego szum był jedynymi dźwiękami. które słyszał Norman. Kiedy już myślał nad innymi sposobami zyskania narzędzi od Reda, drzwi jednak otworzyły się powoli.

Mechanik stał w drzwiach, a jego marchewkowa fryzura mocno odcinała się od kredowobladej twarzy. Wyglądał na wykończonego i wystraszonego.

- Coś powiedział? O latarni?

Powtórzyłeś mu, jak sprawy się miały z generatorem. Red milczał przez chwilę, po czym sięgnął po sztormiak.

- Poprzedzi ich ciemność – mruknął niewyraźnie, ale potem głośno dodał. – Dobra. Zobaczę co się da zrobić. Ale tylko rzucę okiem, jasne?

Przytaknąłeś.

W chwilę później Red wyszedł na zewnątrz ze skrzynią z narzędziami w ręce. Stanął na moment, jakby się wahał. Spojrzał w niebo, z którego lał się drugi ocean i zrobił krok w tył, jakby miał zamiar wrócić.

- Ciemno trochę. Za bardzo – powiedział wręczając ci mokrą skrzynię. – Nie idę!

Po czym szybko wrócił do domu i zatrzasnął za sobą drzwi.

W swojej pracy widziałeś już wielu wystraszonych ludzi. Nigdy jednak kogoś, kto by bał się aż tak, jak Red.

Spojrzałeś za siebie, ale widziałeś jedynie zarysy domów przesłonięte kurtyną z deszczu. Niespodziewane odniosłeś wrażenie, że ktoś obserwuje cię gdzieś poza polem widzenia. Poczułeś się niemal tak, jak dzisiejszej nocy, nim Bruce Wright wkroczył do „Pirackiego Skarbu”.



SAMANTHA HALLIWELL

Ksiądz wyszedł z mężczyznami, a „kuzynki Lucy” zajęły wzmiankowany pokoik – maleńki, jak garderoba statystek na deskach podrzędnych teatrów. Nie było sensu, byś się tam pchała, więc z kubkiem ciepłego picia usiadłaś na kanapie w salonie.

Szum deszczu i napar podany przez księdza działał uspokajająco. Przykryta jakimś kocem sama nie wiedziałaś, kiedy się zdrzemnęłaś.

* * *

Kiedy otworzyłaś oczy była już noc!

Ciasny salonik księdza był pusty. Panowała w nim niezmącona, przerażająca cisza. I ciemność. Gęsta, niczym smoła lub kawa podawana na rogu czterdziestej piątej i drugiej alei. Czarna, niczym grzechy świata.

Było zimno. Naprawdę zimno. I wtedy coś lub ktoś w ciemnościach poruszyło się! Prosto w twoją stronę. Gwałtowny ruch, a zaraz po nim rozbłysk światła, w którym ujrzałaś szczupłego, kompletnie nagiego mężczyznę. Jego ciało ociekało krwią. Z przerażeniem zauważyłaś, że lewe przedramię tego człowieka i oba uda przebijają wielkie gwoździe, a blade ciało ocieka czerwienią krwi.

Mężczyzna złapał cię za nadgarstki z przerażającą siłą i wrzasnął:

- Voorafgegaan door de duisternis!

Z jego ust wylała się czarna jak smoła maź, a ty obudzilaś się z wrzaskiem.


* * *

Obudziłaś z rozdygotanym sercem czując jeszcze dotyk palców na swoim ciele oraz cuchnący oddech szaleńca.

I wtedy ujrzałaś księdza. Właśnie wchodził do saloniku, ale twój krzyk zatrzymał go w progu.

A ty zobaczyłaś, że jego cień ... rusza się, jakby żył własnym życiem.

Tego było już za wiele. Straciłaś przytomność.
 
Armiel jest offline  
Stary 30-07-2011, 17:29   #90
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Salonik na plebanii nie był może szczytem luksusu, ale było w nim ciepło I sucho. Szalejąca na zewnątrz burza, kiedy Sam oddzieliła się od niej ścianami, nie wydawała się już taka nieprzyjemna. Miarowy szum działał nawet uspokajająco. Może wszystko co się działo na wyspie było jednak możliwe logicznie do wytłumaczenia? Może coś było w tej zbiorowej histerii? A może rosły tu jakieś rośliny o halucynogennym działaniu? Dziewczyna obracając się w świecie kabaretu wielokrotnie słyszała o barach i klubach, które po wprowadzeniu zakazu serwowania alkoholu przekształcono w palarnie haszyszu. Ten proceder stawał się coraz powszechniejszy, a przecież gdzieś musiano go uprawiać. Być może jednym z takich miejsc było właśnie Bras Harbor?
To mogłoby wyjaśniać dziwne zachowanie konstabla czy innych mieszkańców.
Samantha, choć koleżanki ze sceny zapraszały ją kilkukrotnie nie wybrała się do palarni. Pamiętała jednak że opowiadały o dziwnych wizje, uczuciu lekkości i spokoju, unoszenia się w powietrzu. Podobno świat zaczynały przesycać intensywne kolory. To co opisywały brzmiało niezwykłe, ale nie niepokojąco jak to o czym mówili Solomon, James czy fałszywa Lucy. Raczej nie miało nic wspólnego z horrorami. Z drugiej strony może na każdego działało to w inny sposób, albo nie opowiadały jej tych złych rzeczy z jakichś bliżej nie wyjaśnionych powodów?

Otuliła się kocem i wtuliła w kat kanapy. Ziołowa herbatka tak przyjemnie rozgrzewała od wewnątrz, a tkanina grzała z zewnątrz. Czuła jak napięcie ostatnich godzin powoli odpływa od nie coraz dalej i dalej i dalej... a powieki robiły się takie ciężkie. Nie zauważyła kiedy z jej dłoni wypadł opróżniony do połowy kubek I potoczył się po plecionym dywanie pozostawiając po sobie mokry ślad.

Musiała być zmęczona, bo spała dobrych kilka godzin skoro po otwarciu oczu otaczała ja ciemność. Wszyscy gdzieś poszli pozostawiając ją samą, pewnie nie chcieli zakłócać snu, ale teraz nagle Sam poczuła się bardzo samotna
Ciemność była niczym gęsta czarna maź otaczająca ją ze wszystkich stron. To nie było przyjemne uczucie. Wzdrygnęła się z zimna. Nagle coś się poruszyło gwałtownie, a błysk światła który potem nastąpił odsłonił makabryczny obraz spływającego krwią, nagiego mężczyzny. Przez chwilę kiedy mogła mu się przyjrzeć zarejestrowała ogromne gwoździe wbite w jego ciało. Nie była w stanie skupić myśli, a tymczasem on doskoczył do dziewczyny i unieruchomił nadgarstki w kleszczowym uścisku.
Nie mogłaby się wyrwać nawet gdyby próbowała.
Nie miała jednak takie możliwoście. Zdrętwiała z przerażenia.

- Voorafgegaan door de duisternis! - krzyk mężczyzny przeszył jej uszy. Z jego ust wypłynęła czarna maź.

Obudził ją własny krzyk.

Serce waliło niczym młotem, ale z nadzieją chwyciła się jednej myśli: “To tylko koszmar! Sen!” Obraz jednak nadal wyraźnie rysował się przed jej oczami. Wyczuwając ruch podniosła wzrok nerwowo spoglądając na drzwi. Stał w nich duchowny, którego najwyraźniej krzyk zatrzymał w miejscu, a potem zauważyła jak jego cień... rusza się dalej podążając w jej kierunku!
Ponownie zapadła ciemność...

***

- Co się stało? - Wypowiedziane zaniepokojonym tonem słowa przebiły się przez pokłady niepamięci zmuszając powieki do uniesienia się w górę.
Oczy sam były w tym momencie, gdy spoglądała z wyraźnym przerażeniem na pochylającą się nad nią obcą kobietę, ogromne niczym spodki . Nie była w stanie skupić myśli. W uszach dzwoniło jej tylko jedno zdanie. Tylko jedna myśl kołatała się po dziwnie pustej głowie:
- Voorafgegaan door de duisternis! - wyszeptała cicho przez zdrętwiałe z przerażenia usta:
- Voorafgegaan door de duisternis?- powtórzyła głośniej, próbując wychwycić w tym co dzieje się w jej czaszce jakiś sens.
Nagle nadszedł jeszcze większy strach! Ktoś chce zrobić jej krzywdę. Czy to ta nieznajoma? Szarpnęła się próbując odsunąć od kobiety.
- Ciiii … ciii, Sam przyśniło ci się coś.
Łagodny głos nie przebił się do jej zdrętwiałej i zagubionej świadomości. Samantha zakwiliła niczym przerażony psiak i podnosząc na kolana wycofała nieco w tył odsuwając od obcej. Poczuła za plecami miękkość kanapy i wcisnęła w nią plecy. Otulając rękami kolana, które pociągnęła pod brodę zaczęła ie miarowo kiwać na boki powtarzając niczym mantrę jedne zdanie, które tkwiło jej w głowie niczym wbity w pustą ścianę gwóźdź:
- Voorafgegaan door de duisternis!
 
__________________
The lady in red is dancing in me.

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 30-07-2011 o 18:00.
Eleanor jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:26.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172