Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-07-2011, 14:18   #118
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Giordano


Ja! Ja! Pan i władca!

Giordano stał na pokładzie wśród wiwatów marynarzy i upajał się jak krwią swym triumfem. Jeszcze parę dni temu uciekinier, przykładający głowę do snu w kryptach i opuszczonych domostwach, obcy, nikt, jak kłoda niesiony z prądem. Dziś primogen klanu, z którym starsi od niego musieli rozmawiać i rozmawiali jak z równym sobie. Dziś miał władzę, dziś miał mir i szacunek i własny statek, który przybliżył mu w zasięg ręki najodleglejsze krańce świata...

I Ją. Mam też ją!

Statek przechylił się przy zwrocie i Giordano poleciał bezwładnie na Fernandeza.

- Nie przejmuj się - kapitan wyszczerzył zęby. - Nie minie dzionek, przywykniesz. Zejdź pod pokład, prawdziwa zabawa zacznie się dopiero, jak wypłyniemy z zatoki, noc pogodna, ale tam to się powełni...

Giordano ruszył do kajuty, starannie stawiając kroki i tym razem pilnując, by nie wywalić się na pysk na kolebiącym się pokładzie.

Zamarł z dłonią na klamce kajuty, podniósł rękę do twarzy. Była mokra, pachniała morską wodą. Niby nic niezwykłego na statku... Odwrócił się, wysilając oczy w chybotliwym i lichym świetle osłoniętej latarenki. Na podłodze wąskiego korytarzyka ciągnęły się mokre ślady stóp...

Przecież to mój okręt, do cholery!
Nacisnął klamkę i wkroczył do środka.

- Wreszcie. - Cykada opuściła trzymaną przed twarzą mapę. - Już myślałam, że zechcesz pobierać nauki ciągnięcia lin i robienia węzłów.

Wstała, u jej stóp rosła kałuża morskiej wody, mokre włosy oblepiły czaszkę.

- Tak ci spieszno dopaść Vargasa? - zaśmiała się. - Już wiatr złapałeś w żagle. Chcesz zostać piratem? To da się zrobić, mój piękny. Ale Camillo Vargas nie będzie twoim pierwszym łupem. Raz, że za małe masz zęby, rybko. Dwa, że ci zabraniam.
- Powiedziałaś...
- Powiedziałam, co książę chciał usłyszeć. A tobie mówię: szukaj go, ale tak, by nie znaleźć. Niech Camillo Vargas odpłynie gdzie chce, nieniepokojony przez nikogo, i powiezie ze sobą tę dziewkę.
- Skąd taka hojność?

W jej oczach zamigotało coś miłego i ciepłego.
- Bo zawsze go lubiłam, Giordano, i życzę mu wiele szczęścia na nowej drodze życia, gdziekolwiek zechce je spędzić. To szlachetny i odważny mąż, przyznaję, że przyzwoity aż do wyrzygania i dobroduszny do granic naiwności... ale świat bez niego stanie się gorszym miejscem. Legowiskiem żmij, w którym takie potwory jak ja, Damaso czy Mehmed będą toczyć wieczne walki. Niech żyje w spokoju. Tym bardziej, że nic nas to nie kosztuje.

To "nas" Giordano już obwinął w jedwab i schował w pamięci, by wydobyć potem w chwilach samotności i oglądać jak największy skarb. Jedno go martwiło.

- Nas nie kosztuje, a księcia zaboli.
- Tak - wzruszyła obojętnie ramionami. - I co z tego? Martwi cię samopoczucie chłystka, jakim okazał się Damaso? Zapomnij. Nie warto. Damaso okazał się marnym, słabym księciem. Jedyne, co potrafi, to walczyć. Wyprawa w wąwozy będzie jego ostatnią, nawet jeśli zwycięży. Szkoda czasu i sił na zabieganie o jego względy.

- Kogo chcesz po nim?
- Ja? Chcę? A zajedno mi. Ja jestem Aurana. Co mnie obchodzą ziemskie trony i władza? Pył i proch, ułuda prawdziwej siły.

Stanęła na palcach i pocałowała go w policzek.
- Jeśli coś mi się stanie, znajdź Adana. Zostawiłam coś dla ciebie.
- Obiecałaś, że wrócisz.
- Obiecałam i zamierzam dotrzymać słowa. Jak zawsze.

Wyszła cicho. Kiedy Giordano ruszył za nią na pokład, zobaczył tylko, jak usiadła na burcie i przerzuciła nogi na drugą stronę. Dobiegł go plusk. Rzucił się do burty, ale nie wypłynęła, ani razu. Zdało mu się tylko, że pod powierzchnią wody przesunęły się przez chwilę wężowe sploty. Daleko przed nimi na falach unosiła się i opadała "Srebrnooka".

Wszyscy jesteśmy potworami. Ale niektórzy z nas bardziej.


Fernandez wszczął alarm i zanim Giordano się ocknął już był gotów opuszczać łódź na wodę. Zelotqa zaklął pod nosem. Oprócz zdobycia wiedzy będzie też musiał popracować nad podzielnością uwagi i refleksem.

- Hugo, zostaw.
- Jakaś kobieta tam skoczyła... Kurwa, skąd baba na moim... u nas?
- Skoczyła, ale nie będziemy jej wyławiać - wyjaśnił cierpliwie Giordano.
- Tak? Dobrze... - zbaraniał Fernandez - Ale czemu? - nie dawał za wygraną i zaczynał się robić podejrzliwy.
- Bo ja tak mówię. Są sprawy, o których będziemy musieli porozmawiać. Później.
- Byle szybciej niż później - burknął Fernandez i wrócił do swych obowiązków.

***


W ciszy kajuty, oddzielony grubymi deskami od wrzasków nieocenionego Fernandeza i załogi, siedział Giordano i nudził się jak diabli. Wokół głowy poczęły krążyć mu czarne ptaki złych przeczuć. Jeśli Cykada dopuszczała myśl, że mogłaby zostać pokonana na morzu i nie wrócić, co czaiło się za niebieskim, rozmytym horyzontem? I dlaczego było jej do tego tak śpieszno.

By czymkolwiek zająć umysł i ręce, przejrzał wszystkie papiery, jakie znalazł w kajucie. Długie listy zakupów, zapotrzebowania i ekwipunku były nudne jak diabli, z map nieba niewiele wyrozumiał, z map morskich więcej, na tyle, by stwierdzić, że coś tu jest nie tak z odległościami, a zawód kartografa nieodłącznie musi się wiązać z nieprzepartą skłonnością do konfabulacji.


Wreszcie wpadła mu w ręce podniszczona księga "Galicyji wybrzeża pokrótkie opisanie". Zagłębił się w lekturze. Autor chyba miał kartografa w rodzinie, bo zmyślał wierutne bzdury, a opisy syren, smoków i innego tałatajstwa mieszały się swobodnie z drobiazgowymi relacjami z podróży, której droga wiodła krętym jak wąż szlakiem wyznaczanym przez portowe tawerny i podejrzane domy uciech.

I temu łgarzowi otworzono bramy Oka Zachodu, dzięki czemu Giordano mógł się zapoznać z opisem twierdzy, dość wiernym prawdzie, a także pary wielmożów, która ugościła autora. Szlachetnego Adana de Moshiki, który wcale nie jest żądnym krwi piratem, jak mu zarzucają kłamcy, oraz jego małżonki, Marii Lucretii de Moshiki. Która wcale nie jest wiedźmą i nie pokłada się z Luciperem, jak szepcą złe i zazdrosne języki...

Zmarkotniały Giordano przewrócił kolejne karty. Prócz rozwlekłego opisu uczty w twierdzy nie znalazł nic godnego uwagi... chociaż...

"Wieleć plotek usłyszawszy, zapragnąłem popłynąć ku skale widocznej z wieży zamku, którąż to prostaczkowie zowią Palcem Dyabelskim. Udawszy się do wielmożnej pani de Moshiki z prośbą o łodzi użyczenie, wielcem ją tym życzeniem rozbawił.
- A cóże tam znaleźć pragniesz, gościu miły, prócz mewiego łajna?
Rzekłem, żem opowieści niezwykłe słyszał, i ich źródło pragnę obejrzeć na własne oczy. Odparła, że zatem doda mi tych opowieści jeszcze jedną. Otóż, powiedziała, gdy rzymskie legiony przemaszerowały przez ziemie i wbiły włócznie w morski piasek na brzegu galicyjskim, wielki generał odpoczywał po zwycięstwie nad plemionami, które tu żyły, na wysokiej skale. Spojrzał w morze i dostrzegł dymy nad skałą daleko, daleko na wodzie. Rozkazał wezwać jeńca i zapytał, cóż to, a uzyskawszy odpowiedź, iż na skale żywie kapłan i składa ofiary bogom, nakazał łódź wyrychtować i ruszył ku skale. Kapłan był starym człowiekiem, siedział na kamieniach i palił stos dla pogańskich bóstw drewnem i wodorostami, które na skałę wyrzucały fale. Ostrzegł owego Rzymianina, iż zabić go nie może, gdyż jego bogowie w tym miejscu go wskrzeszą, by siał zemstę. Generał wyciągnął miecz i zabił kapłana, rozpłatał mu czaszkę wpół.
- I kapłan powstał z martwych dyabelską siłą wskrzeszony?
Zaśmiała się wielmożna pani Moshika.
- Ależ skąd. Kapłan padł martwy. A generała dzień później otruł jego własny służący. Oto cena za ciekawość, która gna w morze ciekawych głupców.
Nie wiedziałem, co rzec na to, i nie popłynąłem".


Do drzwi kajuty zawalono pięścią.
- Wielmożny di Strazza! Kapitan na pokład prosi!
- Statek?
- Nie, panie... Zwłoki w wodzie wypatrzyliśmy.

Na pokładzie Fernandez osobiście obwiązywał liną wpół półnagiego marynarza o twarzy zniekształconej potwornymi bliznami. Daleko za prawą burtą w upiornym tańcu podskakiwało na falach ciało w czarnym kubraku. Marynarz skinął kapitanowi i skoczył.

- Nie lepiej spuścić łódź? - spytał Giordano.
- Za dużo roboty. Esteban jest najlepszym pływakiem, jakiego znam. Uwinie się raz-dwa.
- Nie wątpię... co się stało z jego twarzą?
- Kazałem go przeciągnąć pod kilem za kradzież. Wyobraź sobie - przeżył!
- Zaiste, niesamowite.

I dwa pacierze nie minęły, a Esteban o pooranej twarzy wraz z przywiązanym do siebie topielcem, został wyciagnięty na pokład jak dorodny tuńczyk.

- I co my tu mamy... - Fernandez nachylił się nad trupem. Przez wianuszek marynarzy przepchał się chudy jak tyka felczer pokładowy, przykleknął przy kapitanie.

- Niedawno plusnął, ledwie przez ryby nadgryziony - ocenił wprawnie, obmacując ciało. - Torturowano go - podniósł w górę okaleczoną dłoń trupa, z której zdarto wszystkie paznokcie.

- Ja go znam! - wyrwał się jeden z marynarzy. - On z tego statku weneckiego, "La voce della luna" cośmy go zeszłej nocy widzieli, jak upiór go szarpał - wytrzeszczył oczy ze zgrozy, ale mówił dalej. - Stali obok nas w porcie w Ferrolu. Ten umrzyk łaził po porcie, o różne rzeczy rozpytywał. Fabriziem kazał się wołać, nazwiskam przepomniał...

- Giovanni - poddał mu Giordano grobowym głosem.
- O, właśnie tak jak szlachetny pan rzekł!
- By się zgadzało - przytaknął felczer. - Ubrania dobre i drogie. - Rozwarł szczęki trupa - Zęby zdrowe i wszystkie prawie, znać, że szlachcic.

Znać, że szlachecki ghul.


- Teraz mi wierzycie, panie di Strazza? - warknął Fernandez. - Dobra, nie ma co deliberować. Trupa do wody nim pokład zafajda. Kto chce, może się pomodlić.

- Zaraz zaraz, kapitanie - zaoponował felczer. - On coś w gardle ma, ten Fabrizio?
- Wija? Kraba? A może odgryziony sutek małej syrenki?
- Czort wie... chyba sznurek jakiś...
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 20-07-2011 o 14:25.
Asenat jest offline