Jeszcze chwilę temu emanujący tak silnie magią jak dół kloaczny emanuje smrodem, elf teraz jak gdyby nigdy nic biegł tuż za krasnoludem, w stronę topniejących pod naporem królewskiej konnicy sił Dunlandczyków. Kilka łbów zostało jeszcze do przetrącenia, kilka kończyn do połamania, wydawało by się, że przed Kh'aadzem i jego nadziakiem, jeszcze bardzo pracowita noc. Mała grupka dezerterująca z szyku, rzuciłą broń i bez łądu zaczęła uciekać, wprost na krasnoluda z jego elfim towarzyszem, gdy pierwszy chwycił się za rozbity udeżeniem tarczy nos, by sekudę później paść na ziemię z połamanymi od udeżenia obuchem żebrami, drugi nawet nie zorientował się, kiedy elfia klinga furkocząc w powietrzu otworzyła jego udową tętnicę... Pozostali niedoszli zdobywcy Tharbadu, postanowili odchylić drogę swojej ucieczki, byle ominąć dwójkę prących do przodu postaci...
Biegli nadal, a Ci nieliczni przeciwnicy, którzy mieli pecha znaleźć się zbyt blisko, lub nie w porę zaczęli się oddalać od szarżującego krasnoluda padali na ziemię pod ciężkimi ciosami nadziaka, Kh'aadz widząc, że przed nimi w zasadzie już czysta droga do królweskich odddziałów, a wróg jest w kompletnej rozsypce, rzucił krótkie spojrzenie do tyłu. Odwrócił się dokładnie w tym samym momencie, w którym ciało jego towarzysza, przeszył spazm bólu, wraz z opierzoną strzałą wdzierający się prosto do jego serca. Siła uderzenia rzuciłą Andarasem do przodu, powalając go na twarz, na i tak już śliski od krwi bruk. Kh'aadz z rosnącym przerażeniem patrzył na drgającą jeszcze, strzałę, sterczącą z pleców elfa.
- Nieeeeee !!! - Ryknął na całe gardło zrywając się w stronę przyjaciela, którego twarz twardo udeżyła o podłoże. Wydawało mu się, że pokonanie trzech metrów dzielących go od towarzysza zajmuje mu całą wieczność, wszystko na około działo się nienaturalnie powoli, przestały do niego docierać jakiekolwiek zewnętrze odgłosy z wyjątkiem jego ciężkich kroków i świszczącego, z każdym haustem powietrza, coraz słabszego i płytszego oddechu elfa, którego poprzysiągł strzec... Dopadł do niego, przyklękając od razu z biegu, rzucił dziko spojrzeniem na boki, samemu nie bardzo wiedząc czego tak ba prawdę szuka, czy strzelca, czy pomocy. Życie dosłownie wyciekało z każdą kroplą elfiej krwi, mieszającej się z piaskiem i brudem rynsztoku.
- Saaanitaaariuuuusz ! - Krasnolud wrzeszczał raz po raz biorąc elfa pod ramię i ciągnąc go jak najszybciej mógł w stronę króla.
- Bogowie, nigdy nic od was nie chciałem... Saaaanitarrriuuusz !
- I nadal nie chce! Ale jak zabierzecie go ze sobą, to pożałujecie, że nie zabiliście mnie puki była okazja!!! Saaanitariusz urwa!!!- Kh'aadz warczał swoistą modlitwę co raz przerywając ją nawoływaniem pomocy i prąc co sił do przodu, świszczący oddech, jeszcze w miarę wyraźny chwilę temu, już nie dochodził do jego uszu, mimo to biegł z Andarasem przerzuconym przez plecy i wzywał pomocy nie szczędząc gardła... Mając nadzieję, że nie jest już za późno...
...Gdy w jednej z baszt okalających most wraz z wojskowym cyrulikiem położyli go na wznak na stole, Kh'aadz wyjął nóż i rozciął delikatnie ubranie na plecach elfa, tak, aby znachor mógł łatwo dostać się do strzały.
- Ty w czepku urodzony S...synu! - sapnał z ulgą w głosie odkrywając co najprawdopodobniej uratowało życie jego szpiczastouchego drucha. Metalowa płytka wielkości dłoni, sprytnie schowana pod ubraniem, ułożona dokładnie pod lewą łopatką, jak się później okazało, identyczna z przodu na sercu. Strzała trafiła w brzeg ukrytego pancerza i ześlizgując się wytraciła nieco impet, przez co nie zagłębiła się w ciało elfa aż tak bardzo jakby mogła. Mimo to rana była poważna, ale nie wydobywały się z niej pęcherzyki powietrza, co znaczyło, że albo Andaras już nie oddycha, albo, co miał nadzieję, grot nie przebił się do płuca.
- Trzymaj się kretynie, słyszysz mnie? - rzucił cicho, ale z troską w głosie robiąc miejsce cyrulikowi, który, co patrząc po wprawie z jaką się zabierał do tematu, w swojej wojskowej karierze nie jeden grot już wydłubywał z trzewi...
- Spróbuj tylko z tego nie wyjść... To sam Cię ukatrupię... Słyszysz!?
--=O=--
Wieści z północy, były gorzej niż złe, tak więc Kh'aadz nie dziwił się, że król postanowił się niezwłocznie zbierać, a nadal śpiącego i majaczącego w malignie Andarasa, kazał zapakować wraz z resztą drużyny na statek na statek. Przed odpłynięciem zdążyli jedynie pochować Golina, krasnolud nie bardzo przepadający za zbyt dużymi ilościami wody w około, starał się nie wychodzić zbyt często na pokład, traktując siedzenie przy łóżku Andarasa jako świetną wymówkę. Medyk, który co prawda miał obiekcje ku temu, uważając, że chory powinien leżeć sam i nikt nie może mu przeszkadzać, pod groźbą kalectwa uniemożliwiającego dalsze wykonywanie zawodu okazał się być całkiem roztropnym człowiekiem i szybko przystał na propozycję, iż jeden krasnolud w tą czy w tamtą, na pewno nie zaszkodzi.
Mijały kolejne dni, Andaras nadal nieprzytomny bredził na zmianę o boginiach albo ciemności, Kh'aadz siedział i majstrował to przy uchwycie nowej tarczy, jaką nabył z królewskiej zbrojowni, żeby dopasować ją do swojej ręki, to przy paskach hełmu i naramienników, które mierzone na ludzi wymagały drobnych poprawek, żeby mogły leżeć na krasnoludzie jak druga skóra. Będzie musiał rozejrzeć się jeszcze za jakimś małym brzuścem lub napierśnikiem, bo jeśli przyjdzie się w przyszłości mierzyć z okrytymi złą sławą Uruk-Hai... to wysłużona kolczuga nie wystarczy. Po kilku kolejnych dniach, Dearbhail znowu przyszła do nich zajrzeć, tym razem, Andaras postanowił zrobić im wszystkim niespodziankę i po raz pierwszy odzyskał przytomność... Jak było do przewidzenia, Derbhail się tak ucieszyła, że na dzieńdobry zasypała ledwo żywego elfa bitewnymi opowieściami o tym co było jak go nie było, tak więc w mniej niż 10 minut Andaras był niemal na bieżąco z obecną sytuacją, plus jeszcze miał do przemyślenia konkluzje i spekulacje samej wojowniczki, które ta ochoczo przytaczała. Kh'aadz siedział z boku, z lekko spuszczoną głową, obawiał się tego momentu. Cieszył się, że elf wraca do zdrowia... ale bał się tej chwili, gdy się przebudzi i zostaną sam na sam... Ten moment w końcu nastał, gdy Derabhail wraz ze swoją rozradowaną i uśmiechniętą od ucha do ucha twarzą, cichutko zniknęła za drzwiami...
Odczekał chwilę gapiąc się w futrynę, po czym już nie tak wesoły jak dotąd, z pochmurną twarzą, przepełnioną zakłopotaniem obrócił się w stronę elfa.
- Tjaaaa... - westchnął przeciągle zbierając się w sobie... Na kilometr śmierdziało, że to co siedzi brodaczowi w głowie, ciąży mu bardzo. Nabrał w końcu powietrza w płuca, wstrzymał je przez chwilę, po czym z nieukrywanym żalem i smutkiem, wydobył z siebie ciche...
- Przepraszam. - Kh’aadz przyżekł, że będzie przy Andarasie i będzie go chronił, bo ten uratował mu życe... A teraz, gdy przyszła godzina próby, zawiódł i jego przyjaciel tylko cudem uniknął śmierci. Czuł się podle.
- To raczej ja dziękuje. Za wyniesienie z bitwy. To robota zabójców wrogów a może kolegów Perły. Strzelał z daleka nic nie mogłeś poradzić. Niech cie nie zadręcza krasnoludzka duma.- tu elf mimo, że zmęczony wyraźnie się uśmiechnął. Śmiejąc się na wspomnienie poprzedniego sporu. Mrugnął zawadiacko okiem do krasnoluda, ale ten jakby nie przyjmował do swojej świadomości, że wszystko jest w porządku.
-Żyjemy a przed nami jeszcze wiele wyzwań. Nie mam już sił czas się zdrzemnąć. - Andaras przymknął oczy i znowu pogrążył się we śnie...