Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-07-2011, 13:47   #208
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
WOLFENBURG
Imperium, Stolica Prowincji Ostland
lato roku 2521


Ból. Ból był pierwszy. Pierwszą rzeczą, której doświadczył po przebudzeniu...
- Leżcie...Leżcie, panie...
Znajomy...Znajomy głos. Potrzaskane ciało, pulsujący nieprzerwanie łeb i ta suchota w gardle...Tak trudno zebrać myśli...Ale...Skoro są one, to i ja...
Medyczne terminy zawirowały pod czaszką. Spowodowały tylko jeszcze większy ból. Jęknął.
- Za wcześnie, panie...Leżcie.
Znajomy głos. Z wielkim trudem był w stanie dogrzebać się do pamięci, w której spoczywał. Ale przypomniał sobie. Dopasował głos do obrazu...

Gumer.

Przegniłe dechy, poczerniałe i pełne robactwa. Wręcz słyszał, jak toczą stare drewno. Jakaś słoma. Przekrwione bandaże, trzymające w jednym kawałku to, co z niego zostało. Przynajmniej nie padało na głowę. Gdzieś dalej widział jakieś postacie, ale nie czuł się na siłach wytężyć wzrok...Przez uchylone powieki rozpoznawał tylko wiernego Gumera. Jeszcze się nie ruszał, wiedział sam że to nie wskazane. Mógł już jednak próbować mówić.
- Gdzie...Gdzie jestem...
Pomarszczona dłoń służącego uspokaja go, Gumer kładzie mu ją delikatnie na piersi. Skąd u niego na palcu taki pierścień? Będzie trzeba go o to zapytać...Ale...Nie teraz...
- W Wolfenburgu, panie.
- Wolfen...Nie...Nie pamiętam. Szedłem...do kapłana...potem...nie pamiętam...nic nie pamiętam.
- Zawaliło się, panie. Cud, cud że...Ja odnalazłem cię w gruzach, jeno że...
Zamikł. Zniknął. Po chwili pojawił się...Woda...Chłodna woda, jest jak nektar, gdy służący wlewa mu ją powoli do ust.
- Gdzie inni...- wyjęczał - Wóz. Inni...
Twarz Gumera spochmurniała.
- Ni ma.
- Jak to?
- Wojna, panie. Wojna to. Zawsze odbiera. Zawsze na niej tracim. Wojna, dosyć mówić. Rad bądź, żeś żyw Magne, tyle powiem.
- Ale przecie były...pamiętam...
- Ni ma. Ni ma miasta, to i ich ni ma. Po tamtej stronie rzeki ostali.
Magne chwilę przełykał ostatnią wieść.
- Co mówisz? Jakże to...

Gumer odwrócił się ku ścianie.
- Krył nic nie będę. Kto wie, czy nie gadamy po raz ostatni, a tyś nie dziecko, panie. Już po nas. Już tylko ten brzeg się ostał. Zamek i parę ulic na krzyż, to co za rzeką to jeszcze nie dostali. Jeszcze.
Przepił z bukłaka. Kwaśna woń alkoholu wykrzywiła obolałe nozdrza Magne.

- Deszcz. Plugawy deszcz. Zielony. - mówił dalej, głucho - Zniszczył wszystko, aż do rzeki. Most marszałek wysadził, resztki wojska po tej stronie zgromadził. Jakiś młodzik, by lont odpalić, życie dał. Relikwie, mówią, utracone. Ale horda już się zbiera za wodą, do ostatniego szturmu. Trupy z tej zieleni wstały, do tamtych dołączyły - ludziom trza tera swoich braci kłuć i palić, przez zieloną zarazę w potwory przemienionych. Khazad, co nadzieją na murach był, poszedł się bić na drugi brzeg i już nie wrócił. Nie wróci. Kartacze się kończą. Ludzi nawet jednego na dziesięć wroga ni ma.

- Tyły dać...- zakaszlał doktor. Pożałował. Tysiące igieł wbiły się w płuca, opadł z wyciem na słomę.

- My w potrzasku. - Gumer nie patrzył na niego - od zachodu, od lasu zwierzoludzie pod murami stoją. Kupą z kniei powyłaziły, połączyły się, psie syny. Zwierzoludzie, mutanty...Druga armia ich, kurwa. Jedna kompania przebić się chciała...Wyborowa, mówili. Wór wielki z ich głowami jeszcze pod bramą zachodnią leży. Żarcia jak na lekarstwo...
-Posiłki...
- Nie nadeszły. Nie nadejdą już...Pewnie po lasach się ostały. Miasto jest stracone.

Magne trawił w milczeniu, to co posłyszał. Gdy wspomniano o khazadzie, na moment zamarł. Potem przymknął oczy. Nie widział, jak Gumer odwraca się w jego stronę i patrzy wreszcie na twarz doktora. Ale słyszał.

- Zaszczyt był, ci służyć. To koniec, panie.




* * *


Nareszcie...

Gdy patrzył na przeciwnika, to właśnie kołatało się pod czaszką Hermana.

Krew, mord, wysiłek dziesiątków lat. Pewność nieuchronnego i tęsknota. Ból, każdego dnia, topiony w morzu okowity, bimbru, piwa, wódki, samogonu i gorzałek wszelkich rodzajów i odmian zbyt płytkim, by utopić mękę egzystencji. Nie dość zabójczym, by zabić czerwia toczącego skołatany umysł przygnieciony poczuciem winy tak żywotnym, że niezatapialnym. Khazad nie zapomina. Przysługi, groźby, danego słowa ani winy. Nigdy.

Tańczyły przed kaprawymi ślepiami Hermanna Vanmihellen wszystkie razy, kiedy kolejny raz brał się ze śmiercią za bary. Bitwy, karczemne burdy, mordownie, zwyczajne szlachtowania. I pląsały w rytm roześmianego chichotu kruczopiórej Pani, tej co szczerzyła nań żółte zęby w grymasie pełnym drwiny. Zza drzewa, węgła, więziennej kraty, zza wyszczerzonego orczego pyska. Zza ślepi oślepłych z nienawiści, wykrzywionych chorobą pazurów, pożogi i zza wszelakiej ohydy, na jaką się na swej drodze natknął. On. Jeszcze niezwyciężony. Niepokonany w boju krigger z przetrąconym kręgosłupem. Szerząca we wrażych szeregach zniszczenie kaleka, wrak, co na oceanie potworności wciąż bezskutecznie szukał rafy na tyle ostrej by się o nią rozpruć. I zatonąć.

Był gotowy.


Wrzasnęli hasło wojna! Zbudzili hufce hord
Zgwałcona noc spokojna ogląda pierwszy mord
Goreją świeże rany, hańbiona płonie twarz
Lecz mam do obrony dany pamięci pancerz nasz
Choć słońce skrył kurzawy cień
Wróg w krwawych jawi się obrazach
Wciąż przed upadkiem chroni mnie Oriol Mazar

Wytresowali świnie Kupili sobie psy
I w pustych słów świątyni stawiają ołtarz krwi
Zawodzi przed bałwanem półślepy kapłan łgarz
I każdym nowym zdaniem hartuje pancerz nasz
Choć krwią zachłysnął się ten czas
Choć myśli toną w paranojach
Jak zawsze chronić będzie moja zbroja

Dałeś mi Panie zbroję, dawny kuł płatnerz ją
W wielu pogięta bojach, wielu zbryzgana krwią
Magicznych na niej rytów dziś nie odczyta nikt
Ale wykuta z mitów i wieczna jest jak mit
A taka w niej powaga dawno zaschniętej krwi
Że czuję jak wymaga i każe rosnąć mi
Być może nadaremnie lecz stanę w niej za stu
Ponieś Ulryku na niej jeśli padnę dzisiaj tu
Więc choć za ciosem pada cios i wróg posiłki śle w potrzebach
Mnie przed upadkiem chroni wciąż Tarcza Nieba


Był gotowy.

Oh, jakże był gotowy mścić. Za wszystkie mijane wsie - zgliszcza pełne wypalonych ruin i dymiących szczątków. Miasta. Te splądrowane i spaczone chorą wolą niszczycieli zdobywców. Za każdą łzę, każdy ból, za każdy grymas strachu i obrzydzenia. Za każde bielejące na jakimś ugorze zagrzebane w trawie żebro, czerep i piszczel. Krew wołała o pomstę. Wyła o zmycie krwią. Ulryk czekał ofiary, a rozpamiętany w rzezi krasnolud aż dygotał z niecierpliwości.
Mało. Wciąż za mało wrogów padło pod ciosami jego topora. Ten, na spotkanie którego szedł całe życie nadchodził. Groza kładła się równym cieniem na obie zgromadzone na brzegach rzeki armie. Tylko jeden szaleniec z nadzieją w przekrwionych oczach spoglądał na koszmar, który wyłaniał się zza ruin zniszczonych dzielnic. Gotowy zabijać... lub ginąć.

Ten koszmar miał imię.

Surthalan.

Zaszłe czerwienią oczy khazada ledwie rejestrowały całą jego potworność. Ci, którzy mówili że wróg sam rozpuszcza fałszywe pogłoski, jakoby wódz Armii Chaosu patroszącej od północy Imperium jest wielki jak góra i na pewno nie jest człowiekiem...

Cóż, ci ludzie mylili się. Albo kłamali.

Nie był człowiekiem. Człowiek nie przypomina na pewno krzyżówki znanego z zakazanych rycin demona i czegoś, co magowie mogliby nazywać kamiennym golemem. Wznoszący się ponad poziomem kamienic, nadchodził powoli, gruchocząc pięściami całe fragmenty budynków. Co prawda wydawało się że tułów, ręce i nogi monstrum zbudowane są jednak z ciała, ale widocznych jego fragmentów było mało, a i te przypominały bardziej pokryte żyłami i bliznami kamienie. Reszta ginęła we ogromnych częściach zbroi, ale po przyjrzeniu się okazywało się raczej, że to chyba coś w rodzaju mutacji skóry zamieniało ją w plugawą, twardą mieszankę żelaza i czarnego kamienia.

Szedł i płonął. Właściwie jakiś piekielny ogień płonął w jego ślepiach, ustach. Płonął w jego ciele, bo cały był jak ożywiony kawałek góry, która popękana głębokimi bruzdami wypluwa ze swoich szerokich szczelin przeklęte płomienie. Za nim, pozostawały zgliszcza i pożar. Przed nim i obok niego, armia krzyczała w natchnieniu i grozie jego imię. Opętańcze, powtarzające wycie szeregów domagające się pojedynku, łomotało się w uszach khazada jak stado uwięzionych w budynku ptaków. Armia chciała zobaczyć, jak wódz masakruje tego, kto ośmielił się rzucić wyzwanie władcy. Legendzie, która wiodła ich nieprzerwanie od zwycięstwa do zwycięstwa.

Nie wiedzieli jednakże, że Surthalan staje właśnie naprzeciwko innej legendy. Legendy, która dopiero się rodziła.

Chodź. Dygotał, ale nie ze strachu. Z niecierpliwości. Z gniewu. Z uniesienia. Oczy krasnoluda prześlizgiwały się błyskawicznie po wrogu, wychwytując to, co służyło go zadawania bólu, ran i śmierci. Olbrzymie, zakręcone rogi. Zębiska straszliwej paszczy. Pazury, z których każdy był jak oburęczny miecz. Łańcuchy, o ogniwach jak koła powozów, którymi był pooplatany a które przecinały przestrzeń, gdy kroczył. Ten wypluwany ogień...Wreszcie, pokryty jarzącymi się, plugawymi symbolami topór wielki niczym powóz właśnie, której to broni nie uniósł by żaden człowiek ani nawet khazad.

Surthalan zaryczał i zatrząsł się świat. Legiony odpowiedziały wyciem...Ruszył do boju....

Na Tarczy Nieba zajaśniały gwiezdne szlaki, wysłużony topór zaciążył jeszcze raz w dłoni. Hermann Vanmihellen ruszył w milczeniu, na spotkanie swojego przeznaczenia.




* * *



- Gdy starli się po raz pierwszy, zadrżała ziemia a huk uderzających się o siebie magicznych toporów głośniejszy był niźli sto błyskawic...- zaczął bajarz. Nikt nie przerywał. Nie było tej nocy niż ważniejszego, niż ta historia która działa się tu i teraz, przed oczyma poczerwieniałych i milczących widzów. Nawet płomienie ogniska oświetlającego to miejsce pośrodku wsi nagle buchnęły żwawiej, choć jak przysięgano, nikt ich nie podsycał.

Opowiedział im.

Opowiedział im to, co później w setkach odmian opowiadano w tysiącu karczm, burdeli, obozowisk, małżeńskich sypialni, młynów, pałaców, sal balowych, więziennych cel, polach bitew i innych miejsc, w których ludzie opowiadają sobie historie. Słowa bajarza, zmienione w najdrobniejszych tylko szczegółach, czasem częściowo, a najczęściej praktycznie całkowicie, płynęły z ust do ust w Imperium, a nawet za jego granicami. Nie zmieniało się tylko imię, bo nazwisko już często w tych opowieściach żyło swoim własnym życiem. Hermann. Khazad, który w upadłym Wolfenburgu stanął sam przeciwko Surthalanowi i jego armii...

Opowiedział im.

O pierwszym natarciu, które pokazało Surthalanowi, z kim ma do czynienia. Pokazało, jak wiele może khazad, który nie ma nic do stracenia. O ataku, który już niemal na początku nie zniszczył Surthalana, który okaleczył potworną bestię tak - że tylko nadludzka wytrzymałość i chyba sami przeklęci bogowie chaosu uchronili go od natychmiastowej śmierci. Rzucił się, ranny, do wściekłego kontrataku, ale choć różnica rozmiaru była olbrzymia, Tarcza Niebios ukazując swą moc chroniła niewielkiego przecież ciałem wojownika przed wszystkim, co rzucał przeciwko niemu wróg. Do czasu...I przeciwko magii Tarczy stała inna, plugawa magia.

Opowiedział im o gniewie, jakim zapłonął Surthalan. O ogniu, w który gniew się ten zamienił. O tym, jak w końcu wszystko dookoła z ręki Wodza stanęło w płomieniach, nawet część jego własnej armii którą w zapamiętaniu poświęcił...W promieniu wielu ulic nikt nie ostał się żywy.

Prawie nikt. Hermann, choć na wpół już żyw, podniósł się ze zgliszczy i topór zalśnił raz jeszcze razem z wyszczerzonymi zębami krasnoluda.

O tym, jak ranni i jeszcze bardziej oszalali z żądzy zniszczenia przeciwnika puścili się w tan, niczym huragan niszczący wszystko dookoła. Jak fruwały dookoła fragmenty domów i drzew, a iskry ścierających się metali jak błyskawice było widać setki mil stamtąd. Jak Herman, ustępując powoli pod potęgą sługi Chaosu, mimo ran i zmęczenia nie poddawał się. Nie poddawał się, aż w końcu mimo przewagi Surthalan zaczął tracić siły. Nawet on tracił siły. Słuchali, jak w końcu walczący stanęli pośrodku zrujnowanego miasta, naprzeciw siebie, poranieni i straszni, zbierając siły do starcia, które musiało rozstrzygnąć bitwę...

Tam dalej, przed mostem trwał wtedy szturm...Von Schpeer prowadził ewakuację na drugi brzeg rzeki i bitwa o miasto wchodziła w decydującą tego dnia fazę. Ładunki były na miejscach, i pozostawała tylko kwestia czy marszałek zdąży je odpalić, zanim most zostanie zdobyty...

Bajarz opowiadał dalej.

Opowiedział o zwarciu tak strasznym, że krew popłynęła jak rzeka. Dwie rzeki juchy, łączące się w rzekę. Co tam rzekę, morze krwi. O dwóch wrogach, zmasakrowanych przez siebie tak straszliwie, że tylko na płonącym straszliwie gniewie wisiały już ich życia...O zmęczeniu tak ogromnym, że żaden nie był już w stanie trzymać broni. Opowiedział, jak Hermann niemal dobił już leżącego Surthalana...Niemal. W ostatnim rozpaczliwym ataku wódz przeklętych legionów pochwycił Hermana Vanmillena. Tak jak katapulta miota głazy, tak khazad rzucony potworną siłą rozbił ciężarem swego ciała ścianę jednego z ocalałych domostw. Hermann nie był już w stanie się podnieść, ale czekał...

Surthalan nadszedł, by go dobić. Albo należałoby powiedzieć, dowlókł się. Siły miał tyle, by zadać jeszcze cios ostateczny...

W tym samym czasie, inny rodzący się bohater tej przeklętej nocy, imieniem William, właśnie poświęcał swe młode życie by odpalić lont...


Bajarz umilkł nagle. Milczenie trwało długo. Wreszcie ktoś z tłumu odważył się odezwać.

- Co...?! - wychrypiał - Co było dalej?!

Gawędziarz popatrzył smutno.

- Wybuch zniszczył most...Odłamki rozgrzanego do czerwoności krasnoludzkiego żelaza spadły jak śmiercionośny deszcz. Jeden z nich...Spadł właśnie na ten dom, w którego ruinie Surthalan nachylał się natenczas nad Hermanem, by się dopełniło. Zarzekam się, że to prawda, było widać to z drugiego brzegu. Dom zawalił się do reszty. A kiedy opadł dym...

Bajarz powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Chyba nawet mucha nie odważyłaby się bzyczeć.

- Surthalan powstał z gruzów. - dokończył ponuro - Tryumfalny ryk plugawej armii do dziś brzmi w moich uszach. Tej nocy w obrońcach umarła nadzieja. Ciała bohaterskiego khazada nigdy nie odnaleziono. Jak Wolfenburg, zabrała go noc.

Nie wiadomo, kto wstał pierwszy. Może młynarz, może ktoś inny. Ale potem zaczęli podnosić się wszyscy. W spracowanych wiejskich dłoniach pojawiły się czapki. Bardzo długo nikt się nie odzywał. Ciemność zdawała się zalewać wszystko jak morze.

Noc...

 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline