Martin był wściekły, wściekły jak jasna cholera. Gdyby te dwa pyszałki nie byli szlachcicami to w ogóle olałby sprawę, wyśmiał ich i wrócił do karczmy, a tak włóczy się po nocy w lesie z bandą nieznajomych, czort wie czy przyjaciółmi czy wrogami. Teraz wiedział czemu von Staden popadł w niełaskę, zdziwił go też Swann, ale widocznie głupota nie była tylko przywilejem pospólstwa.
Martin był spięty niczym struna gotów w każdej chwili zaatakować nieznajomych lub zwiać, szczęściem nie była to zasadzka i gdy padły wyjaśnienia ze strony markiza, łowca nieco się rozluźnił, nie na tyle jednak by stracić czujność czy zdrowy rozsądek, a zwłaszcza nie zamierzał niczego jeść czy pić.
Brunn przysłuchiwał się uważnie co mówił markiz i coś nie bardzo wierzył w tych niby kultystów, gdyby był zbójem z pewnością postąpiłby podobnie, czyli zadbałby by ludzie myśleli, że napady to sprawka sił nieczystych. Z drugiej strony zastanawiał się jak zareaguje Swann, bo wyglądało to tak jakby von Staden przejmował dowództwo nad grupą, a z dwojga złego wolał już tego pierwszego, przynajmniej nie wydawał się tak zarozumiały jak von Staden. |