Wątek: Tysiąc Tronów
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-07-2011, 22:02   #299
Tadeus
 
Reputacja: 1 Tadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputację
- Te, człeczyno! Pewnyś, że nadal dobrze leziemy? - zagaił po raz trzeci w ciągu godziny do prowadzącego ich Angusa. - A może ta mapka jakaś felerna? Albo złą stronicą trzymasz? Przysiąc bym mógł, że tamten o... - wskazał paluchem. - ...pieniek mijamy już co najmniej ze trzy razy...Aby na pewno te bazgroły czytać umisz?

Podróż przez gęsty, jesienny las przyprawiała go o prawdziwą depresję i nie ukrywał, że chciałby, by jak najszybciej dobiegła końca. Nie mógł doczekać się już ostatecznego boju z wymykającymi się nikczemnikami! A tymczasem, przyszło mu leźć... i leźć... człap... człap... człap. A wokół tylko rudo-zgniłe liście, szare niebo i dujący jesienny wiatr.



- Daleko jeszcze?

Nudy nie do wytrzymania... Ach, gdyby choć jakiś plugawiec zjawił się... można by, jak przystało, wrazić mu w rzyć toporzysko i później to opisać, eh... znaczy się... opowiedzieć o tym przy kuflu. Niestety jednak nie zapowiadało ani na mutantów, ani na kufle. Trafili chyba na sam koniec świata, ten z rodzaju wyjątkowo zadupnych. Krasnolud zmełł przekleństwo w ustach. Wokół nich nie było absolutnie nic! No... Poza tym okropnymi drzewami i plaskającym pod buciorami błotem. Plask... człap... plask... człap.

- Daleko jeszcze?

No dobrze, gwoli ścisłości wypadało zauważyć, że czasem mijali jakieś człecze osady, albo ich części, resztki, bądź wypalone ślady na ziemi. Czasem ciężko było nawet stwierdzić, co tam wcześniej stało. No ale cóż z tego?! Skoro wszyscy plugawcy, zadowoleni ze swego dzieła, najwyraźniej gdzieś czmychnęli? Przepadli? Jak piwo w brodę! Chciało mu się wyć z nudów. Cała motywacja do podróży gdzieś umknęła, mało brakowało a zapomniałby nawet po co się tam w ogóle wybierali.

- Daleko jeszcze?

Nie pamiętał już nawet kiedy właściwie odłączyła się od nich ta dwójka człeczyn. Czyżby jednak nie spieszyło im się specjalnie do grobu? Albo przynajmniej nie aż tak, by podróżować z krasnoludem i jego kompanią? Degnar wyszczerzył zęby. Znowu zrobiło się jakoś rodzinnie i swojsko w drużynie. Jak już ginąć, to przynajmniej w doborowym towarzystwie...

Od wszystkich tych przemyśleń prawie przegapiłby smakowicie pachnący dym bijący w niebo z pobliskich kominów. Trakt wyłonił się z lasu, ocierając się o bramę jakiejś miejscowej osady.


- No! Patrzajta jak to gościnnie wygląda! - wskazał dwie upiornie ponure jelenie głowy. Z jednej z nich nadal spływało coś niepokojąco czarno-różowo-brązowego. Khazad jednak w żadnym stopniu się tym nie zraził. Wręcz przeciwnie, był podniecony i całkowicie oczarowany wizją karczemnego spoczynku i trunku.
- Co takie miny stroicie, jakby wam kto buzdyganem szczękę popieścił?! Przecie to siołko urocze, jak mało które! Z pewnością nas ugoszczą niczym swoich.
Spojrzał na ich ponure miny.
- Nie, to nie! Żałować będziecie, jak ja będę się mięsiwem zajadał i piwskiem raczył, a wy tu jak te kołki nadal w błocie sterczeć będziecie! A niech was glizdy i ślimaki oblezą!

Dziarskim krokiem oddalił się od grupy i ruszył wśród zabudowania.
- Te, człeczyno! - zagaił z entuzjazmem pierwszą napotkaną w środku wioski postać. Zgarbiony humanoid w porwanych, okrwawionych łachmanach poruszył nozdrzami, wciągając powietrze do charczących płuc. Odwrócił się w jego stronę. Bardzo powoli... Nadal nie podnosząc brudnej, wychudzonej głowy.
- No do ciebie przecie gadom! Ja nie żaden człeczy szlachciura cobyś musiał przede mną głowiznę chylić ku błotku!
Postać wybełkotała coś niezrozumiałego pod nosem, kierując się pomału w stronę khazada... krok za krokiem... noga za nogą w wyjątkowo dziwnej i pokracznej parodii chodu.
- Co wy tu po jakiemuś kitajsku gadocie?! JA ŻEM PO PIWO PRZYSZ...
Nie zdążył dokończyć, gdy zdeformowana postać skoczyła mu do gardła z krwiożerczym rykiem. W ostatnim momencie uniknął zakrwawionych czarnych zębów ghoula, impetu jego ciała nie był jednak w stanie. Upadł w błoto desperacko próbując odsunąć kąsającą szczękę od swojej szyi. Brudne, zaropiałe pazury zadrapały upiornie o jego zbroję. Ostatkiem sił zrzucił napastnika z siebie. Dopiero teraz mógł mu się przyjrzeć. Zakrwawiona, poharatana gęba należała do jakiegoś człeczego smarkacza, pewnie nie starszego od Soe. Khazad zaklął siarczyście, wyszarpując topór zza pasa.

W tym samym momencie wszędzie wokół niego zaczęły rozwierać się drzwi domostw. Wyjrzało z nich paręnaście zgarbionych, wychudzonych człeczych sylwetek. Lecz nie to było najbardziej przerażające. Najgorszy był smród, który buchnął z zamkniętych dotychczas izb. Smród i jego źródło, którego ze swojej perspektywy dostrzegał tylko fragmenty. To jednak starczyło. Domy pełne były trucheł i to człeczych! Poćwiartowanych, posegregowanych i przygotowanych do upiornej uczty. To to mięso musiał czuć w dymie! Przez chwilę zupełnie go zamroczyło.

Gdy wróciły mu zmysły biegł już panicznie przed siebie wywijając toporem gdzie popadnie, mierząc niemal na ślepo w każdą mroczną postać, próbującą zagrodzić mu drogę. Nie wiedział, czy trafił choć jednego z nich, wypadł z wioski, przewracając się kilka razy w błocie. Serce biło mu jak szalone, wymioty zbierały mu się już w ustach. Jeszcze trochę i sczezłby tam z czystego strachu. W końcu przekroczył pędem jelenią bramę, dobiegając do towarzyszy. Dopadł do nich, próbując w panice wysłowić nieskładne wieści. Plótł i bredził mieszając czasy i fakty, wciąż pokazując za siebie.

Nikogo tam nie było... Kto wie, może mieszkańcy upiornej wioski zdegenerowali się do tego stopnia, iż nie byli w stanie podjąć pościgu... A może po prostu wszystko zobojętniało im do tego stopnia, że nie pragnęli niczego poza koszmarnymi zapasami, które zgromadzili w swoich domostwach?

Czym prędzej opuścili wioskę, podejmując mozolną podróż ku północy. Khazad przed następne dwa dni wciąż oglądał się za siebie, a w nocy nie odstępował od swojego topora, wypoczywając tylko lekkim, nerwowym i przeplatanym koszmarami snem.

Gdy dotarli do willi był już kłębkiem nerwów. Stylisko wyszarpniętego topora drżało mu w dłoni, a dostrzeżony nagle w mroku szkielet konia o mało co nie przyprawiłby go o zawał serca. Postępująca bezsenność powodowała, że cienie płatały mu figle, a dostrzegane kątem oka przedmioty przekształcały się w niepokojące, upiorne sylwetki. Do samego budynku wkroczył za Jostem, ostrożnie i z plecami zlanymi zimnym potem. Trząsł się tak, że prawie słychać było jak szczękał zębami. Marzył o jakimś ciepłym, znanym i bezpiecznym miejscu.
- Co to było?! - wrzasnął nagle, cały podskakując.
 

Ostatnio edytowane przez Tadeus : 22-07-2011 o 22:20.
Tadeus jest offline