Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-07-2011, 22:11   #16
Delta
 
Delta's Avatar
 
Reputacja: 1 Delta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znany
Delta & Cao Cao & MG

Przyklęknął przy rannym półbiesie, oglądając jego rany. Mężczyzna mamrotał i przeklinał na przemian, a krwawe ślady były na tyle świeże, by mógł domyślić się, że zostały zadane nie dalej niż dzień temu. Thane z miejsca ocenił, że nos nieszczęśnika, wykrzywiony i z trudem widoczny pod zakrzepłą krwią, jest złamany, a palec został zbyt gładko oddzielony od ciała, by uznać to za dzieło jakiegoś zwierzęcia. Także i skóra dookoła płatków nosa i na jego garbie była lekko nadszarpnięta, jakby przedmiot zadający cios miał chropowatą powierzchnię, lub nieregularne zadziory. Z pewnością nie była to robota zwykłej, nagiej pięści, bo ta by jedynie pozostawiła złamania. Odpadał również młot, bo zniszczeniu uległoby coś więcej niż miękka, nosowa chrząstka. Najbliższym trafem była żelazna rękawica, typowa dla rycerzy, co by z kolei sugerowało zatarg pólbiesa z prawem…
Co za zaskoczenie.
- Zaraz ci pomogę – powiedział cicho zakonnik, chociaż nie był pewien czy mężczyzna go usłyszał. Żeby zrobić cokolwiek, Thane musiałby przenieść go do swojej zielarni, ale z tym mógłby mieć problem, gdyby zainteresowali się nimi strażnicy. Prowizoryczne opatrunki musiały wystarczyć, ale po nie i tak musiał wrócić do swojego domostwa.

Podniósł się na nogi i otrzepał szatę na wysokości kolan, odwracając się w stronę Pedra, który właśnie wyszedł z bramy obozu Zakonu Saladyna. Sam.
- Myliłem się co do złodzieja? – zapytał ponuro w ramach powitania. Nie lubił być w błędzie. Nie zdarzało mu się to często.
- Myliłeś ? Co masz na myśli ? Jak to wygląda z twojej perspektywy ? - zapytał zaciekawiony Pedro, zaraz jednak kontynuował: - Sądzę że nie jest wcale tak głupi... Dlatego będę potrzebował twojej pomocy...
- Wracasz sam. Myślałem, że pomyliłem się i go nie zastałeś w obozie – wyjaśnił Thane, wzruszając ramionami. – Co to za pomoc?
- Będę potrzebował trochę roślin trujących... Rozumiesz prawda ? Dla własnego bezpieczeństwa. Na dodatek, przydałby się ktoś kto ochraniać będzie mój sklep. Sądzę że nie potrzebnie ładowaliśmy się w takie ryzyko Panie – Mężczyzna podrapał się po policzku. - Wiem, że to dość “nieludzkie” Jednak nie mam innego wyjścia...
- Trujących roślin? Dla własnego bezpieczeństwa? – Zakonnik uniósł brwi, przyglądając się szlachcicowi. – Nie, obawiam się, że nie rozumiem. Ani jakie grozi nam niebezpieczeństwo, które mogłoby zażegnać jakakolwiek trucizna.
- Ta osoba... Jest po prostu, bardzo podejrzana, chcę mieć jakiegoś asa w rękawie, nim On wbije mi sztylet w plecy...Pedro spojrzał w oczy mężczyźnie. - Tak więc, jak już wspominałem, wymusiłem na nim “chęć” podróży, jednak drogo mnie to kosztuje.
Thane milczał przez chwilę, po czym pokręcił głową.
- Nie posiadam na składzie żadnych trujących roślin. Poza tym jeżeli jest tą osobą o której mówiła mi wieszczka, to nic ci nie grozi z jego strony. Miej trochę wiary w ludzi – odparł w końcu, uśmiechając się bez wesołości. Było to kłamstwo, chociaż nie bezpośrednie: wiele roślin z jego asortymentu mogło służyć jako trucizna, chociaż żadna z nich nie była zakazana prawem. – I zaufania, bo to nie wszystko. Jest nam potrzebna jego pomoc, dlatego też sam tu przyszedłem. Liczyłem na to, że przyprowadzisz go ze sobą.
- Ale zastrzegam, że jeśli zginie jedna rzecz z mojego sklepu, wydam go straży, niech go wieszają, tną czy inne cholerstwo ! - powiedział zdenerwowany Pedro. - Ja Cie rozumiem, jednak spójrz na to z mojej perspektywy, z perspektywy kupca, który musi bratać się ze złodziejem. Nie jest to coś, czego pragnąłem, dlatego będę musiał zdobyć jakiś hak.
- Nie wpuszczaj go więc do środka – odparł Thane, wzruszając ramionami. – Nie sądzę, żeby otruty na wiele nam się przydał. Rozumiem twoją troskę o swój dobytek, ale jego śmierć niczego nie zmieni. Szczególnie, że prawdopodobnie nie zabawimy długo w Barcelonie. Nasz nowy towarzysz musi nam załatwić towarzystwo kilku rycerzy Saladyna, bo udajemy się poza miasto, a to niebezpieczne tereny. I z dala od twojego sklepu – dodał cierpliwie.
- Ale to wyrzutek, żyjący gdzieś na granicy, wszelkich norm, czy praw bądź bezpieczeństwa rozsądku, czy cholera wie czym ! Ehh... Szlag by go, te misje... Przepraszam Cie Panie. Jednak widzę że tracę grunt, poprawność myślenia Pedro złapał za ramie rozmówcę, po czym szybko powiedział:
- Panie, sądzę byś mu nie ufał, jednak pozwole mu podróżować, aczkolwiek, będę obserwował, będę przyglądał się, a jeśli zrobi coś podejrzanego, wówczas go osądzimy... Wyznawca Allaha... beh...
- Ale wyrzutek wciąż należący do zakonu Saladyna – uciął Thane. – A oni poważnie traktują swoją wspólnotę. Jestem pewien, że nie odmówią nam towarzystwa dwóch swoich mieczy.
Na gorliwą reakcję mężczyzny, pokiwał głową.
- Nie zamierzam mu ufać, wierzę twojej opinii. I będę czuł się bezpieczniej wiedząc, że go obserwujesz z uwagą – odparł, powstrzymując się od zbędnych komentarzy. – Na jakich zasadach go przekonałeś, żeby nam towarzyszył? Chcę wiedzieć na czym stoimy i co wie.
- Ha, pieniądze, oraz zapewnienie mu wyjazdu, na jakieś dalekie kraje. To nie jest normalne, ale wyraziłem na to zgodę. Wówczas wziąłem go za wasala, więc jego życie, prawnie należy do mnie. Mężczyzna spojrzał w niebo. Po czym dokończył:
- Być może dostaniemy ochronę, ale równie dobrze moglibyśmy poprosić kogoś z Barcelony. Chcesz podróżować z obywatelami, obcej dla nas ziemi ?
- Owszem. Będziemy podróżować przez tereny zamieszkane przez bandytów, poszukując jednego z nich, który także może być Wybrańcem. A ostatnie czego chcę to żeby któryś z Inkwizytorów nadgorliwie ściął mu głowę i pozbawił nas szans na odnalezienie Potomka. I na twoje podróże oraz sławę – odparł Thane bez mrugnięcia powieką. – Rycerze z Zakonu Saladyna nie mają żadnego interesu w łapaniu naszych banitów. Dlatego potrzebujemy ich pomocy.
- Z Pana to mądry człowiek... Jednak, sądzę że dużo lepiej by Pan wyszedł, po prostu sprzedając ten pierścień i odchodząc w siną dal. - Uśmiechnął się przyjaźnie. - Sam myślałem by pozostać na stałe w Barcelonie, ale jak mówiłem. Nie mogę, muszę po prostu zarobić, ale niech Mi Pan powie, co Pana do tego motywuje, dlaczego aż tak Panu na Tym zależy ?
Thane nie odpowiadał przez chwilę, zastanawiając się nad słowami szlachcica. Prawda siedziała dużo głębiej niż potrafiłby to wyjaśnić, wątpił zresztą, żeby handlarz zrozumiał jego pobudki. Wątpił, żeby ktokolwiek je zrozumiał, bez poddawania w wątpliwości jego metod.
Ostatecznie wzruszył ramionami i uśmiechnął się smutno.
- Obowiązek, jak sądzę – odparł w końcu. Było to najbliżej prawdy. – Rzadka wada w dzisiejszym świecie – dodał, machnąwszy ręką i wracając do tematu.
- Mogę liczyć na ciebie, że przekonasz naszego złodzieja – jak mu na imię swoją drogą? – żeby przekonał kilku rycerzy do pomocy nam? Spotkalibyśmy się wszyscy przy bramie wyjazdowej wychodzącej na okoliczne lasy. Ja zaopatrzę nas w prowiant i niezbędne rzeczy.
- Gdyby PAN tego nie mówił, to nigdy bym nie uwierzył. Ale niechaj tak będzie, sądzę że to winna być kwestia indywidualna, ale skoro mamy być towarzyszami podróży ? Pedro uśmiechnął się krzywo.
- Będę musiał wziąć jakiś alkohol, żeby uprzyjemnić nam podróż, co jak co, ale tego nie możesz odmówić, prawda ? Wezmę, też trochę tytoniu, owoców... Cóż, tak trzeba żyć...
Zakonnik odwzajemnił krótko uśmiech, kiwając głową.
- Do zobaczenia więc przy bramie wyjazdowej – odparł jedynie, odwracając się i ruszając z powrotem do miasta.


***


Po zaopatrzeniu się w niezbędne zioła, bandaże, gazę i buteleczkę z wódką – stosowaną wyłącznie w celach leczniczych – wrócił z powrotem przed bramę, tam gdzie rozstał się z Pedrem i gdzie widział rannego półbiesa; ranny mężczyzna wyglądał jakby miał zamiar ruszać się gdziekolwiek w najbliższym czasie.
Thane przyklęknął przy nim i sprawdził stan jego przytomności, podnosząc mu głowę i spoglądając po oczach.
- Wiesz jak się nazywasz i gdzie się znajdujesz? – zapytał kontrolnie. – Jestem medykiem. Zamierzam ci pomóc.
- Jestem Marcus... – wychrypiał półbies. - Jestem przed bramą przeklętej Barcelony.
- Zgadza się. – Świadomość oznaczała, że z mężczyzną nie jest tak źle. – Opatrzę cię, ale musisz się nie ruszać. Nawet jak będzie bolało. A będzie – ostrzegł go Thane, odkręcając buteleczkę i polewając alkoholem gazę. Ostry zapach poniósł się w powietrzu. – W międzyczasie możesz mi powiedzieć co się stało. Pozwoli ci się to skupić na czymś innym niż na bólu.
- Ja i mój brat zostaliśmy zaatakowani na farmie przez najemników... - wrzasnął kiedy zakonnik przyłożył mu materiał do rany. - Ale to nasza wina, tylko nasza...
- Opowiedz mi o tym. – Thane przemył uciętą końcówkę palca mężczyzny, po czym sięgnął po bandaż. Jego pacjent miał chwilę wytchnienia, gdy nakładał na biały materiał zioła i maście, by po chwili obwiązać nim odpiłowany, krwawiący na nowo kikut.
- Nie mogę... Nie chcę... Wstydzę się tego.
- Pokuta i zbawienie rodzi się poprzez skruchę. Jestem zakonnikiem, mógłbym udzielić ci rozgrzeszenia – odparł mężczyzna, zaplątując ostrożnie bandaż. Gdy skończył, sięgnął po nową gazę, zamierzając przemyć i nastawić nos rannego.
- Czy można rozgrzeszyć złodzieja i mordercę? - zapytał mężczyzna ze skruchą w głosie.
- Można każdego. Nauki Kościoła głoszą, że każdy może dostąpić drugiej szansy, jeżeli tylko żałuje. A ty żałujesz z pewnością.
- Okradałem farmę, daleko za Barceloną wraz z bratem, lecz farmer wynajął najemników z gildii i nas załatwili, lecz nie tanim kosztem. Żałuję jedynie mojego palca - uniósł w górę zabandażowany kikut.
- A co się stało z Twoim bratem?Thane ostrożnie przemył rozbity nos mężczyzny, po czym zdecydowanym gestem nastawił go na swoje miejsce. Dopiero wtedy sięgnął po bandaże. – Przez pewien czas będziesz musiał oddychać ustami, obawiam się. I nie atakować żadnych najemników.
- Walczył dzielnie, ale najemnik... Z takim wielkim, zdobionym toporem go załatwił. Mnie złapał żywcem i odciął palec i puścił... - Przy nastawianiu nosa, nie zapisnął nawet słowem - Wtedy przyszedłem tu, ale zapomniałem że to miasto jest pod władzą Inkwizycji. Cholernych ślepców.
Thane zabandażował ranę w milczeniu; niemal się nie zdziwił, słysząc wyjaśnienie rannego.
- Najemnik z toporem, oczywiście… – mruknął do siebie, jakby właśnie wszystko się wyjaśniło. Przeznaczenie rzeczywiście zawsze znajdzie drogę.
Zawiązał bandaż i zakorkował butelkę, chowając swoje przybory.
Gdzie to dokładnie było? Ta farma?
- Nie szukaj go Bracie. - Półbies spostrzegł coś pod kapturem zakonnika, ale ten nie zareagował. - To bestia prawdziwa! Cholerny demon w ludzkiej skórze! - mówiąc to, wyglądał na spanikowanego. - On zabił mi brata!
- I niech twój brat spoczywa w spokoju – odpowiedział spokojnie Thane, przyglądając się leżącemu. – Wybieram się na farmy, chociaż w innej sprawie. Chciałbym wiedzieć gdzie mogę się na niego natknąć, by omijać tamto miejsce. Albo osobę, jeżeli mi opiszesz jak wyglądał. Twój brat został pochowany?
- To ostatnia farma, daleko za Barceloną. Nawet daleko od tej przeklętej Gildii Najemniczej. Musiał byś iść cały czas Leśnym Traktem na północ i na rozgałęzieniu skręcić na wschód. Ta farma znajduje się jakieś dwie godziny marszu po prawo, na skraju lasu... A mój brat... Nie wiem, nie wiem co się z nim stało...
- Jeżeli kiedykolwiek moje kroki zawędrują w tamte strony, upewnię się że dostał należyty pochówek. Spróbuję przekonać też jakiegoś rycerza, żeby się tam udał. Każda dusza zasługuje na spokojny spoczynek – odparł zakonnik, podnosząc się z klęczek i spoglądając na półbiesa z góry. – Nic więcej nie mogę ci pomóc. Pilnuj, żeby rany się nie zabrudziły, a powinieneś szybko wrócić z nimi do zdrowia.
Odwrócił się i już miał odejść, ale coś jeszcze go tknęło i zmusiło go do ponownego spojrzenia na rannego.
- Byłeś bandytą… Znajoma jest ci może osoba imieniem Alberto de Castro Neves? Albo grupa zwana Szczurami?
- Szczury... To Portugalczycy, daleko stąd do Portugalii. Bardziej bym się bał naszych rodzimych band.
- Być może jednak bandycki światek jest mniejszy niż mógłbym sądzić. Gdybyś kiedykolwiek natknął się na kogoś kto się tak nazywa, niech spróbuje się ze mną skontaktować. Prowadzę sklep zielarski w mieście – odparł Thane. Ostatecznie nie miał nic do stracenia. – Niech niesienie tej informacji i twoja skrucha będą twym rozgrzeszeniem – dodał, czyniąc jeszcze nad leżącym znak krzyża i odwracając się w stronę bram.
- Dziękuję, Ojcze – półbies wstał i skłonił się nisko. - Dziękuję po stokroć.
Thane był już jednak myślami gdzie indziej, zastanawiając się nad tym co usłyszał. Jeżeli przeznaczenie rzeczywiście chciało by Wybrańcy byli razem, z pewnością trop był warty zbadania. Nie miał wątpliwości czy wybór będzie dobry czy nie – ostatecznie to on go dokonywał - ale „najemnik z toporem” pasował do przepowiedni bardziej niż ktokolwiek inny.
Pogrążony we własnych rozważaniach ruszył z powrotem do swojego sklepu, zamierzając spakować się na małą podróż: zaopatrzyć się w świeże medykamenty; sakiewki, które dostał od Inkwizytora, a które upchnął na samo dno plecaka, świadom zdolności Araba; oraz prowiant dla kilku osób, który zakupił na targu. Dopiero wtedy mógł udać się na umówione miejsce spotkania: bramę wyjazdową.
 
__________________
"I would say that was the cavalry, but I've never seen a line of horses crash into the battle field from outer space before."
Delta jest offline