Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-07-2011, 07:43   #84
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Nieobecną duchem Mirandę zostawił w objęciach ciszy pokoju.
Kiedy ruszył do wyjścia Łobuz pobiegł za nim. No tak. Pies usiadł wpatrując się w niego z natarczywą cierpliwością. Sięgnął po wiszącą przy drzwiach skórzaną smycz. Wyszli z domu. W drodze do sąsiedniego budynku Łobuz darując sobie namaszczenie rytuału pospiesznie podniósł nogę opryskując płotek sąsiadów, po czym z wyraźną ulgą podążył za Jamesem. Jednak nikt nie otworzył. W kolejnym mieszkańcy mimo, że zdradzili swoją obecność odgłosami z wewnątrz, uparcie udawali, że nie ma nikogo w domu. Dopiero za trzecim razem na odwagę zebrało się starowince, której Miranda Everett nie była obca jej sercu, gdyż słysząc przez dębowe drzwi, o krzywdzie jaka spotkała jej młodziutką sąsiadkę, bez słowa podreptała do domku z żółtą werandą. Determinację Walkera w znalezieniu opiekuna będącej w szoku nauczycielce, przewyższało w tym krótkim marszu chyba tylko wylęknienie kobiecinki, które biło na głowę nawet entuzjazm Łobuza, którego nie zdołał ugasić paskudny deszcz. Starzy ludzie boją się śmierci. Nie zawsze, lecz często. Jednak jeszcze chyba nigdy nie widział takiej jego dozy opisanej w energiczne ruchy staruszki lustrującej otoczenie jakby zaraz, za chwilę, dokładnie w tym momencie miała stać się jej krzywda. Znienacka i gwałtownie. Doktor Fisherman mógłby się nauczyć od niej wiele. Bardzo wiele. Stara Jasmina miała zdecydowanie lepszą technikę zwiadu okolicy napiętą do maksimum uwagą. Zostawiwszy pod opieką pani starszej wesołego psa i wciąż sparaliżowaną dziewczynę, stanął na werandzie odmawiając sobie gorącej herbaty. Na pożegnanie usłyszał za plecami ostrożne skrzypnięcie drzwi. Później odgłos przekręconego zamka. Drugiego. Stuknięcie zasuwy. Brzęk łańcuszka. I metaliczny zgrzyt zaszczepki.

Westchnął wychodząc w ulewę ściskając pod pachą zawiniątko.
Czuł się trochę głupkowato paradując przez opustoszałą wioskę wiedząc, że oni wiedzą, że on wie, że oni wiedzą, że udają, że nic nie wiedzą o mrocznej stronie Bass Harbor. Jednak to co przeczytał tych kilkanaście minut wcześniej zrobiło na nim piorunujące wrażenie. Coraz bardziej zaczynał obawiać się nie tylko o swoje ale i towarzyszy życie. Nie tylko upiornych cieni sączących się z ciemności lecz również tych zakłamanych ludzi. Kto wie może byli sami sobie winni. Czuł pod skórą, że ci co wiedzą mogą być niebezpieczni. Mogą za wszelką cenę strzec tajemnicy. Niby takie banalne.


***


Z ulgą przyjął widok pierwszego niedowiarka wioski.
Zobaczył go za zakrętem, kiedy kroczył obok konia dosiadanego przez postać w sztormiaku. Po chwili Dufris z jeźdźcem wpinali się, rozmiękczoną teraz w grząskie błoto polną drogą, na łagodne wzgórze, gdzie stał czerwony kościołek. Przyspieszył kroku doganiając ich pod płotem ogródka przy plebanii i nie wdając się w powitania inne jak skinienie głową, razem przebyli ten ostatni odcinek drogi dzielący ich od znajomych już Walkerowi drzwi wielebnego. Miał nadzieję, że ojciec tego człowieka, tak uparcie nie dopuszczającego do siebie prawdy, której był mimowolnym świadkiem w „Pirackim Skarbie”, powrócił z morza.

Drobny jeździec okazał się kobietą, która zwinnie zeskoczyła na ziemię z gracją Indianki.

- Nie widzę miejsca, gdzie mogę przywiązać konia. Na takim deszczu nie powinien stać za długo. Poza tym nie widzę tutaj żadnej stajni.

Po tych słowach chyba każdy zorientowałby się, że kobieta nie jest stąd.

Kto wie, może Dufris przywiózł sobie narzeczoną z miasta i chce dać na zapowiedzi. Uśmiechnął się mimowolnie, lecz ten przebłysk promyka pogody ducha został jeszcze szybciej zmyty z jego nieogolonej od dwóch dni twarzy i bynajmniej deszczem.

- Rozmówię się tylko z tą całą „Lucy” – położyła nacisk na imieniu – i zajmę sprawami wuja. – dodała uwiązując kobyłkę u płotu.

Zdziwił się, bo kimkolwiek była młoda kobieta, to zdawało się, że znała kuzynkę Lucy, która teraz właśnie powinna być u księdza Malcolma, a wspomniawszy o sprawach wuja...Czyżby kolejna krewna Adriana?

O nic nie pytając przekroczył w ślad za nowo przybyłymi próg plebanii.
Znalazłszy się w kuchni zastał tam Samanthę, Lucy i Solomona popijających herbatę z księdzem. W niezbyt obszernej izbie zrobiło się jeszcze tłocznej zważywszy na stojące w przejściu między stołem a kredensem walizki i dodatkowe trzy osoby. Nim zdążył należycie przywitać się z gospodarzem towarzyszka Dufrisa pierwsza zabrała głos zuchwałym tonem.

- Która z pań to Lucy Cantenberg? – zapytała ociekająca wodą kobieta.

James skinąwszy tylko głową w stronę księdza z zaciekawieniem przeniósł zaniepokojony wzrok od czekającej na odpowiedź kobiety, do kuzynki Lucy i z powrotem. Opierając się plecami o kredens w zatłoczonej kuchni zaintrygowany jej bezpardonowo ostrym głosem, zmierzył nowo przybyłą nieprzychylnym spojrzeniem, z którego wynikało “A kim u diabła ty jesteś?!”

Ranna „kuzynka Lucy” przypatrując się ciemnowłosej zapytała ostrożnie:

- Dlaczego pani o to pyta?

- Czyli rozumiem, że to pani - dziewczyna uśmiechnęła się patrząc zmrużonym wzrokiem. - A pytam, bo tak się składa, że to ja, od urodzenia, jestem Lucy Cantenberg, panno nie-wiadomo-kto. I mogę to potwierdzić chociażby paszportem. A czym pani nie-wiadomo-kto potwierdzi swoją bajeczkę? - kobieta powiedziała wszystko spokojnym, nieco ironicznym tonem. - Strasznie się zdziwiłam, kiedy cioteczka Lukrecja powiedziała mi, że byłam na pogrzebie i pojechałam z Solomonem, Sam i kilkorgiem znajomych wuja po jego rzeczy na Bass Harbor. Złożyłam kwiaty na grobie Adriana, zapaliłam znicz i od razu ruszyłam na wyspę by zdemaskować mistyfikatorkę. Niestety, pogoda utrudniła mi tutaj dotarcie wcześniej. Zatem panno nie-wiadomo- kto chyba należą mi się jakieś wyjaśnienia. Nie sądzisz?

Walkerowi krew napłynęła do twarzy pulsując w skroniach.
Tym razem zszokowany wzrok przenosił to od Solomona do Samanthy, to znowu wodził skonsternowanym spojrzeniem od jednej do drugiej “kuzynki Lucy”. Z drgającymi mięśniami szczęki i zaciskającymi się na blacie dłońmi wziął głęboki oddech wyraźnie usiłując się skupić i zachować rozsądek.

- Zaraz, zaraz! - odezwał się pierwszy, wybuchając więcej jakby może chciał. - Niedorzeczność! Solomonie, Samantho powiedźcie, że to nie prawda! - przemówił nieufnym głosem z nutą goryczy i zawodu nim “kuzynka Lucy”, którą przedstawiła mu Lukrecja w Bostonie zdołała odezwać się na postawione jej zarzuty. - A pani zechce poprzeć tak daleko posunięte oskarżenia dowodem. Wspomniany paszport jak najbardziej wystarczy. - powiedział do kobiety już spokojniej odzyskawszy szybko zimną krew. - Jestem przyjacielem Adriana. James Walker.

- Miło mi pana poznać, panie Walker - dziewczyna sięgnęła do kieszeni pod przeciwdeszczowym okryciem. - Proszę. Oto mój paszport.

Walker z zaciętym wyrazem twarzy przejrzał starannie dokument po czym powoli go zamknął.

Nie miał wątpliwości.
Mimo, że unikał tego jak ognia, to czasem i tak musiał siedzieć za biurkiem. Przewalanie dokumentów, wydawanie dowodów osobistych dla Indian, spisy ludności, przepustki i wszelakie inne mało przyjemne, biurokratyczne strony jego pracy wyrobiły w nim nawyk rozeznania co do zgodności pieczęci, podpisów i państwowych druków. Jednak wystarczyło spojrzeć na zdjęcie, nazwisko i stemple odbytych podróży do obu Ameryk z łacińską włącznie, by nie być geniuszem, że stała przed nim prawdziwa kuzynka Willburiego.

Cartenberg.

- Panno Lucy. - skinął głową oddając jej paszport.


***


Oszustka, przyłapana na gorącym uczynku przez osobę pod której tożsamość się podszywała, przyznała się. I to bardzo szybko. Zrobiło to niemałe wrażenie na kuzynostwie, lecz Walkerowi zdawało się, że Samanthcie na dłuższą metę to nie przeszkadzało wcale i wyglądało na to, że była skłonna puścić to z czasem w niepamięć. Czego jednak można się spodziewać? Gdyby nie oblicze koszmaru, to był nawet pewien, że siostrzenica Adriana miałaby z tego niezły ubaw. Z kolei Solomon stwierdził, że są ważniejsze sprawy, aby teraz roztrząsać i oceniać postępowanie panienki nie-wiadomo-kogo. I w sumie częsciowo miał rację. Zaś Lucy Cartenberg...O zgrozo! Najwyraźniej była skłonna się z nią zaprzyjaźnić z miejsca w zamian za spowiedź... Doprawdy skruszona osa sarkająca na kozetce... Hel-l-ooo!!!
Szaleńcy.
Nikt nie poprosił szachrajki o pokazanie dokumentów.
Mogła być złodziejem, psychopatką, Bóg jeden wie co jej do głowy strzeliło lub jaką agendę w tym wszystkim miała. Nawet kiedy na własnej skórze poczuła, że to nie przelewki, dalej brnęła w zaparte i to przerażało Walkera najbardziej... Łowczyni skarbów? Wariatka? Uwierzyła, że jest kuzynką Adriana? Wziąć za blondynkę, która dała się ponieść fantazji zaplątana w przygodę? A czy kiedykolwiek negro będzie prezydentem tego kraju? Jako, że nie padła żadna jednoznaczna odpowiedź, w którą i tak ciężko byłoby uwierzyć, a tym bardziej zweryfikować, Walker podobnie jak Solomon nie zamierzał w tej chwili drążyć tematu.

Najbardziej nie mógł ścierpieć myśli rozdzierającego ego.
Że dał się tak oszukać. Bolało, go chyba najbardziej, że zdobyła jego sympatię. Czuł się podle wykorzystany. Niedojść, że nie można ufać miejscowym, to jak się okazało, trzeba uważać na towarzyszy. Nie zwracając uwagi na kłamczuchę, nie mógł przestać o tym myśleć. Na chwilę zapomniał o ciemności. Oszustka ją przyćmiła. Nie mógł też przeboleć, że taki z niego badacz tajemnic jak z Bass Harbor stara, sielska wioska. A więc teraz, kiedy szło o życie, nie miał zamiaru bezgranicznie ufać wskazówkom Adriana i zawierzać się tak beztrosko postrzelonej pani archeolog. Ją, tak jak Dufrisa, trzeba by nawracać na wymiar innej przenikającej ten świat rzeczywistości, a to jak pokazała wczorajsza noc, najlepiej wychodzi demonom lub samemu Adrianowi nawiedzającemu sennymi koszmarmi...

Mimo wszystko spróbował.
Ostatni raz przed opuszczeniem wyspy bez ogródek powiedział, jak się sprawy w wiosce mają kolejny raz drążąc temat. Oberwało się nawet księdzu, który nabrał wody w usta, przybierając kamienną maskę sfinksa. Otrzymał w zamian dwie informacje. Kuzynka Lucy nie miała pojęcia o tym co się dzieje na wyspie. Oszustka była u Mirandy. Gdyby nie te cienie dymne, w które wierzył, że właśnie nawiedziły jej domek, to być może podająca się za Judith była ostatnią osobą która odwiedziła dom nauczycielki. Oddał jednak kuzynce pożółkłe kartki które znalazł u Mirandy.

Przykuł wzrok horyzontu za oknem.
Zanim stąd wypłyną musi przejść burza. Lecz póki deszcz zacinał, bałwany się kłębiły na morzu a chmury kotłowały się na niebie można było to tym zapomnieć.

Kiedy inni zastanawiali się gdzie udać się dalej Walker chciał przede wszystkim obejrzeć kościół. Zanim opuszczą wyspę. W czym, mimo wzburzonego morza, kto wie, może pomoże miejscowy. Wydawał się być obok Mirandy najbardziej cywilizowanym człowiekiem wyspy. Czując sympatię do jego osoby, spowodowaną współczuciem o losy jego ojca, nie odważył się jednak zapytac o jego zdrowie. Za to wnioskując po lekcji sztuki przetrwania w Bass Harbor momentalnie się przekonał, że chyba ten zaplątany posród nich miejscowy tak jak nie do końca wiedział co się dzieje dookoła niego, tak i widocznie albo coś się złego stało, lub jeszcze nie zna losów rybaka. A może stracił ojca i stąd wizyta u księdza... Z tego co James do tej pory zorientował się to Norman dopiero wrócił na zapiecek Arcadii aspirując widocznie wcześniej na nie bycie wieśniakiem w życiu. Szerokim świecie. Walker ich jak najbardziej rozumiał. Sam jednak uciekł na prowincję i takich wiosek w Miane widział wiele. No może nie aż takich. Żadnej z podobnym problemem i taką społecznością... Brrrr... Tamten zaś nie używał gwary miejscowych podczas konwersacji i w ogóle w innych okolicznościach mógłby zostać wodzem wioski. Tymczasem wsią trząsł gang kłusownika Evansa ze śrutówkami, którego Dufirs najwyraźniej lękał się jak wszyscy miejscowi. I nie, żeby mu nie wierzył. Może w dzieciństwie mu dokuczali. James zaś w tym wszystkim bał się przede wszystkim groźniejszego i nieznanego przeciwnika. Któremu kule nie straszne. Przy którym te chamskie mordy wiejskich alkoholików były jeśli nie miłym towarzystwem, to przynajmniej ludzkim. Niemniej które, jak się Walkerowi wtedy wydawało, miało więcej oleju w głowie, niż mu Dufis głupoty przypisywał. Jednak to było wcześnie z rana. Strzępy wiedzy rozdzierały poczucie pozornego bezpieczeństwa i kontroli sytuacji utkanych przez ingnorancję. Teraz rzeczywiście każdy mógł być wrogiem lub sojusznikiem. Doktor Fisherman. Ksiądz. Nawet Evans. Bo jakakolwiek to była tajemnica wioski, to miejscowi nie dzielili jej z nikim. Łącznie z Dufrisem. A samo to czyniło go nie tylko niegroźnym lecz i wymagającym wręcz opieki.


***


Sięgnąwszy po kostki cukru, które leżały w kryształku na kredensie, wyszedł do ogródka.
Koń stał cierpliwie z opuszczonym ogonem moknąc na deszczu. Zastrzygł uszami krusząc w pysku cukier. Walker poklepał go po grzbiecie zapominając na chwilę o koszmarze. Zacinający deszcz nie przeszkadzał już tak bardzo obmywając zmęczenie psychiczne. Koń był wykończony i rzeczywiście należał mu się suchy kąt, roztarcie sianem i cos do jedzenia. Z braku innych możliwości popuścił o jedno oczko klamrę zaciśniętego popręgu. Zaśmiałsię. W zasadzie on sam potrzebował prawie dokładnie tych samych rzeczy.

Na ganku plebanii, oparty o filar, zastanawiał się nad tajemnicą mrocznego kultu, Indianach, losem zaginionej rodziny Virgiliusa, Mirandzie, mieszkańcach zmieniających się w zjawy i wodnych potworach. To ostatnie pasowało do reszty jak świni siodło. Wpatrywał się w krwisto-czerwone deski świątyni. Czego chciałeś Adrianie? Co odkryłeś? Dlaczego nas przeznaczyłeś do tego? Kosztem zdrowia, ryzykiem życia... Bałeś się, że ciemność rozleje się poza wyspę? Może tego boją się miejscowi. Ich wąska grupa chyba raczej, bo wszak są i ci, którzy zdają się wiedzieć dużo, chodząc nadal po ciemku...

Póki co dywagacje prowadzą go do nikąd. Tylko sieją nieufność i wątpliwości. Ściemniają umysł. Trzeba uciekać. Odpalając papierosa brzdękiem zamykającej się zapalniczki uciął gonitwę nowych myśli.

Ruszył do kościoła.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 23-07-2011 o 07:48. Powód: niektóre literówki
Campo Viejo jest offline