Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-07-2011, 09:57   #177
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny

- Jedyna prawda godna wysiłku poznania to prawda o samym sobie. Niestety, nie wszyscy są w stanie ją odkryć.


W antykwariacie było cicho, bardzo cicho. Bowman kręcił się za kontuarem, odwrócony tyłem. Przez otwór w otwartych szeroko drzwiach widać, jak na fronty domów po przeciwnej stronie wypełza powoli czerwień. Blum jakiś czas wpatrywał się w milczeniu w zapadający na zewnątrz mrok. Nie uśmiechał się.
Nie chciało mu się wracać. Sam nie rozumiał dlaczego, jednak czuł, że nie powinien chodzić po zmroku po pustych ulicach. Była jakaś groza w tym odcieniu czerwieni. Zwykły niby zachód słońca, zdawało by się wieczór jak co dzień, a jednak... No i w tym miejscu zastawionym przedmiotami bliskimi mu po profesji, spośród których część pochodziła z Xhystos... cóż... mimo wszystko było tu jakoś... rodzinnie....

Tak. Blum poczuł się...u siebie. Trudno było określić, czy to poczucie dotyczyło miasta, czy też może na razie tylko samego antykwariatu. Przypomniał sobie wiele leniwych chwil spędzonych za kontuarem swojego sklepu, w tym półmroku ten antykwariat wyglądał właściwie bardzo podobnie.
Coś...Coś się zmieniło. Czuł to wewnątrz siebie, jakąś lekkość. Na zewnątrz była ta czerwień, a tu było cicho i spokojnie.
- Jak się Pan teraz czuje, Panie Blum? - Bowman zakończył swe czynności i odwrócił się w jego stronę, kładąc obie dłonie na ladzie.
- Jak u siebie. - odpowiedział całkiem szczerze i bez zastanowienia dorzucając zaraz nieco zakłopotany uśmiech kiedy zorientował się że takie wyznanie może być wzięte za nietakt. W końcu był tu gościem, i to w dodatku takim, który powinien zacząć się wynosić.
- To świetnie. - Bowman jakby lekko się rozpromienił - Koniec końców przecież jest Pan u siebie.
Wyszedł zza lady i stanął niedaleko stolika, za którym Blum wciąż trwał niemal nieporuszony.
- Rozumiem, że jest Pan już gotów znów stanąć za kontuarem własnego antykwariatu? - ton Bowmana wskazywał, że chce on się upewnić co do własnego przekonania.

To było kompletne zaskoczenie. Coś jak wiadomość że po latach od przeżytej przygody czy zapomnienia dowiadujesz się niemal przypadkiem o dziecku, już dorosłym człowieku pędzącym swe oddzielne, zupełnie niezależne życie... ale jednak dziecku. Mieszanina zaskoczenia, podekscytowania i strachu kompletnie go zatkała. Zamurowany jak samo miasto spoglądał wyłupionymi ze zdziwienia oczami na Bowmana od czasu do czasu zdobywając się tylko na mrugnięcie, jakby chciał, nie, jakby bał się strzepnąć z oczu ten obraz spełnienia. Za kontuarem? Antykwariatu?? Własnego???

- Świetnie. - Bowman jeszcze raz użył tego samego sformułowania. Potem zaczął grzebać w kieszeniach, a za chwilę wyjął z nich spore żelazne klucze spięte obręczą i położył je ze stuknięciem o blat przed Persivalem. - Proszę bardzo. Ten od drzwi głównych, ten od drzwi na zaplecze i ten najmniejszy, do sejfu. Zresztą sam Pan wie. Kawy zostało jeszcze całkiem sporo. Robi się późno, czy chce już Pan bym zostawił go w sklepie samego?
- Ależ skąd - był tak przejęty że ledwo panował nad twarzą - Ale jeśli się Pan śpieszy, nie zatrzymuję.
- Jeśli chce Pan mnie jeszcze o coś zapytać, to proszę. Nie spieszę się. W Samaris nikt się nie spieszy. - odparł Bowman. - Ale jeśli nie ma Pan już żadnych wątpliwości, to oddalę się. Noc bywa niebezpieczna, a do tego należy się tu Panu odrobina prywatności. To ważny dzień. Więc, jak będzie? Czy jeszcze jestem do czegoś Panu potrzebny, Panie Blum?
Persival nie odpowiadał jakiś czas, z prawdziwym namaszczeniem dotykając otrzymanych kluczy, jednego po drugim.
- No dobrze. - Bowman usiadł naprzeciwko, energicznie, jakby nagle podjął decyzję. - Posiedzę zatem jeszcze chwilę. Porozmawiajmy. Proszę wybaczyć śmiałość, ale...Wygląda Pan na szczęśliwego. Gdyby miał Pan opowiedzieć o najszczęśliwszym momencie z Pańskiego życia, jaki byłby to moment?

Wywołane słowami Bowmana obrazy zatańczyły przed oczami. Dzika gonitwa przez wysokie trawy rodzinnego ogrodu, pierwszy pocałunek Celestyny, łuna pożaru i ciepło płomienia na twarzy, dziki pęd torów uciekających spod nóg w zawrotnym tempie i furkot krótkich nogawek chłopca uwieszonego tramwajowego zderzaka, widok murów Samaris, zmasakrowana, wbita w leśne tuno twarz człowieka, który już nigdy nie zaszkodzi.... Było ich wiele, pełnych szczęścia i spełnionych obietnic, ale nie potrafił zdecydować.

- Teraz jestem szczęśliwy - odpowiedział nieśmiało. Cicho, jakby podniesionym głosem bał się spłoszyć chwilę.
Sam Bowman wyglądał teraz na uszczęśliwionego.
- Cieszę się. - uścisnął dłoń Persivala - Naprawdę się cieszę. Udało się Panu. Udało Ci się, Persivalu.
- Udało? - zaskoczony Blum zamrugał oczami - Co?
- Zrozumialeś. Uwolniłeś się od niego. Zwyciężyłeś.







Jego, Jej i moją równocześnie...

Byłem...sobą. Nikim innym. Po prostu. Wydawałoby się, że to coś zwykłego. Ale, dopiero gdy pomyśli się o tych, którzy nie mogą tego o sobie powiedzieć, zaczyna się myśleć o tym jak o...

Szczęściu. Zwycięstwie.

Pora śniadania. Rozmowa ze znajomymi. Potem spacer. Nic nie może zakłócić biegu rzeczy. Dzień musi płynąć zgodnie z rozkładem. Tak, może to nudne. Ale jednocześnie przynosi poczucie spokoju, nie miotam się już pośród moich myśli jak ryba schwytana w sieć. Czym był spokój, gdy Judith jeszcze żyła? Porą śniadania, w towarzystwie jej i syna. Pracą, z której wracałem o tej samej porze. Porą obiadu. Porą snu...

Porą snu...Spacerowałem, a mój podniosły i chyba dobry nastrój spokojne ulice Samaris zdawały się jeszcze podsycać, pielęgnować go. Zgodnie z rozmową z profesorem, mieliśmy przygotowywać się do ucieczki. Tak, kiwałem głową. Ale jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mi: to na nic. Nie uciekniesz od rzeczywistości. Od życia. Od Losu. Od Przypadku. To na nic. Nie uciekniesz z Samaris. Czy dlatego, że to niemożliwe? Czy po prostu, bo wcale tego nie chcesz? Myśli znów uparcie stawały się niespokojne. Szaleniec za sterami tramwaju, winny śmierci moich bliskich. Szaleństwo. Po prostu szaleństwo.

To wystarczy jako powód? Nie, powinieneś wiedzieć wszystko, mówił wiatr wiejący w wąskich ulicach. Nawet szaleniec ma swoje powody. Zawsze jest jakaś przyczyna...

Puste ulice. Powroty w te same miejsca, te same gzymsy w różnych konfiguracjach. Powtórzenia. Watkins miał rację, miasto nie pozwalało znaleźć drogi do murów. Co to mogło oznaczać? Czy Samaris było więzieniem? A może wcale nie...Może Samaris to spokojne myśli. Może murów nie ma. Może sami je tworzymy, wmawiając sobie ich istnienie...

Pora kolacji. Powrót do łóżka. Zamknięcie oczu.

Długo trwało, zanim podniosłem się z hotelowego łóżka. Obrazy powracały... Wszystko to, co ujrzałem: spotkanie na ulicy przegranych, katastrofa, śmierć moich bliskich widziana z bliska - to wszystko nie opuściło moich myśli. Przeciwnie. Ale dziś myślałem o tym wszystkim jakoś inaczej. Czy doświadczenia te były tylko snem? A jeśli nie, to co z tego. A jeśli tak, to co z tego. Byłem odmieniony, czułem to, ale to do mnie chyba należała teraz decyzja, kim stałem się w Samaris. Jestem sobą. Zawsze nim byłem. Odmieniłem się, pozostając taki sam.

Dzień, czy noc? W tym pokoju bez okien nie dało się stwierdzić. Czy było to konieczne? Usiadłem przy sekretarzyku. Tak, obrazy powracały...

Uniosłem głowę. Tam, na ścianie. Obrazy powracały...Obraz powrócił.

Który to już raz na niego patrzyłem? Kolejne spojrzenie na wiszący na ścianie portret w ramach złożonych w ornament wzorowany na dokonaniach sztuk dzikich ludów. Kiedyś...Każde takie spojrzenie było jak narkotyk, upajało dusznym powiewem bólu biorącego we władanie cały umysł i dalej, całe ciało. Zanim tu przyjechałem, przed każdym takim spojrzeniem musiałem się powstrzymywać, walcząc jak z nałogiem, bo też każde takie spojrzenie przybliżało mnie do złych myśli...Myśli, które zaczynały się od chęci rzucenia wszystkiego i po prostu pozostania któregoś dnia w łóżku, z zasłoniętymi zasłonami, obojętnością na jedzenie i czas, na zmiany za oknem i syczące hałasy parowych maszyn w mieście, na pukanie i dzwoniące telefony...

Teraz nie czułem przymusu, aby na niego patrzeć. Mogłem, ale nie musiałem. Chciałem. W Samaris nie było terkoczących telefonów, oszalałego ulicznego ruchu. Patrzyłem na twarz Judith, wpatrzonej we mnie z obrazu, ale moje myśli nie ścigały mnie już jak gończe psy. Nie czułem już bólu. Musiałem tylko jeszcze raz to wszystko przemyśleć.

Po raz pierwszy mogłem patrzyć na ten obraz z umysłem czystym i spokojnym. Skąd się tu wziął ten portret? Może przywiozłem go z Xhystos w bagażu, a potem powiesiłem nad łóżkiem pokoju hotelu w Samaris. Może przyniósł go ktoś inny. A może wcale go tu nie było...Zresztą, obraz jest przecież obrazem, a obrazy możemy przywoływać przed oczy za pomocą naszych umysłów, pamięci. Patrzyłem i byłem spokojny. Kiedyś marzyłem o moim końcu, od momentu utraty żony i synka. Na jawie i we śnie – chociaż oba te stany niewiele się między sobą różniły. Planowałem samobójstwo na w miarę bezbolesne sposoby. Zastanawiałem się nad przecięciem żył, sznurem, utopieniem, rzuceniem pod paramobil, skokiem z dachu wysokiego budynku bądź truciźnie. Nigdy jednak nie miałem odwagi, by to zrobić, choć kilkakrotnie byłem od tego jedynie o krok.

Dziś, tu, w Samaris, myślę o tym wszystkim zupełnie, zupełnie inaczej. Moje myśli są spokojne, jak ulice Miasta.

Oderwałem wzrok od portretu i przeniosłem go na blat. Mój dziennik był pozostawiony w tym samym miejscu, otwarty tam gdzie skończyłem pisać. Ująłem w dłoń pióro, otworzyłem kałamarz i zacząłem znowu stawiać równe litery na czystej karcie.



Przystojniej byłoby nie żyć. A żyć nie jest przystojnie,
Powiada ten, kto wrócił po bardzo wielu latach
Do miasta swojej młodości. Nie było nikogo
Z tych, którzy kiedyś chodzili tymi ulicami,
I teraz nic nie mieli oprócz jego oczu.
Potykając się, szedł i patrzył zamiast nich
Na światło, które kochali, na bzy, które znów kwitły.
Jego nogi, bądź co bądź, były doskonalsze
Niż nogi bez istnienia. Płuca wdychały powietrze
Jak zwykle u żywych, serce biło
Zdumiewając, że bije. W ciele teraz biegła
Ich krew, jego arterie żywiły ich tlenem.
W sobie czuł ich wątroby, trzustki i jelita.
Męskość i żeńskość, minione, w nim się spotykały,
I każdy wstyd, każdy smutek, każda miłość.
Jeżeli nam dostępne rozumienie,
Myślał, to w jednej współczującej chwili,
Kiedy co mnie od nich oddzielało, ginie,
I deszcz kropel z kiści bzu sypie się na twarz
Jego, jej i moją równocześnie






Jego Jej, i moją równocześnie...

Pochylony nad stołem Robert Voight pokrywał papier równymi rzędami pisma, z rzadka robiąc przerwy tylko na umaczanie pióra w kałamarzu. Ładna, staranna kursywa. Powieka lewego oka nieznacznie drżała, jak skrzydło motyla.

Ten zgrzyt, ten narastający świst, który słyszał coraz częściej. Dochodził zza okien, z miejskiej ulicy. Bliski, coraz bliższy i wyraźniejszy. Teraz, gdy pisał list, dziwny szum wydawał się wręcz dobiegać zza ściany, z sąsiedniego pokoju. Robert przestał na chwilę pisać, a potem potrząsnął nerwowo głową i wrócił do zapisywania strony. Nie chciał przerywać pracy, teraz, gdy wiedział co chce napisać. Myśli skakały jedna przez drugą, materializując się w postaci słów.

...piszę ten list do Was, ponieważ... forma kontaktu, jaką mogę... od kiedy odeszłyście.

Przyjrzał się ostatniemu słowu. Dlaczego tak napisałem? Wiesz, dlaczego. Wiem, przecież tego słowa używa się w stosunku do tych, którzy umarli. Tak, dlatego go użyłem. Wiesz, że to nie do końca prawda.

Ręka zawisła nad słowem, Robert walczył z zamiarem przekreślenia go. Zgrzyt narastał. Nie. Dłoń przeskoczyła dalej. Popłynęły następne słowa.

...Chciałbym trochę z wami porozmawiać, ale bałbym się mówić do Was normalnie, bo gdybyście mi odpowiedziały, mógłbym tego nie wytrzymać.

Mógłbym tego nie wytrzymać.

Dlaczego więc tego chcesz. Dlaczego chcesz pojechać do Samaris. Dlaczego czekasz każdego dnia , by Oni przyszli i przynieśli ci tę kopertę. Dlaczego o tym marzysz, skoro możesz tego nie wytrzymać...

...nie wiem nawet o czym mógłbym Wam powiedzieć, więc powiem kilka zdań o sobie. A nuż zapomniałyście kim jest i był wasz kochający mąż i ojciec?

A nuż chciałyście o tym zapomnieć?

Kim ty, do cholery, jesteś? Przecież wiesz...

Patrzcie, jak Robert Voight idzie jasną ulicą Samaris. Przypatruję Ci się z okna, Robercie. Choć zwracasz uwagę na spojrzenia innych, choć jesteś pełen podejrzeń i sprzecznych pragnień, mnie nie dostrzegasz. To nie twoja wina, że tak jest. Chciałabym jednak, abyś mnie zrozumiał. Co zrobiłbyś na moim miejscu? ...przed tym, jak postanowiłyście odejść w wypadku...Sam tak napisałeś. Samaris sprawi, że zrozumiesz samego siebie. Ja zrozumiałam. Ale czy zrozumiesz mnie? Musisz mnie zrozumieć... Hailey, ta która stoi tu ze mną...Zrobiłbyś wszystko, by chronić naszą córkę. Ja też...

Znów mnie nie zauważyłeś. Ale spotkamy się, o właściwej porze. Zawsze lubiłam patrzeć, jak się poruszasz. Twój pewny, a jednocześnie lekko niedbały krok...Odprowadzam Cię wzrokiem, gdy suniesz wąską jasną uliczką. Unosisz głowę, ku wieżom, pomnikom, zwieńczeniom budynków. Jest pięknie...To Samaris, ukochany....tajemnicze to miejsce, musi być bardzo piękne. Często widzę je w snach, ma niesamowicie wysokie budynki i...

Robert szedł, mimowolnie zadzierając głowę. Na moment zapomniał o śledzących go oczach, podejrzliwych spojrzeniach. Było tak pięknie...Czuł się jak we śnie. Niesamowicie wysokie budynki, które już przecież widywał. Dobrze je znał, dobrze znał te frontony, wykończenia zamkniętych zawsze drzwi, posągi i rzeźby, strzeliste wieże. Chodził tymi ulicami nie raz. Jest tak pięknie, gdy słońce muska wąskie ulice Miasta. To sen. Sen, który się spełnił. A może wszystko, poza Samaris, było snem.

- ...wiem, Kochana Córeczko, że nigdy tego nie zrozumiałaś, ale tatuś pomagał tropić złoczyńców – ludzi, którzy robią krzywdę innym. Byłem w tym, jak mówili niektórzy, naprawdę dobry, zdaniem pewnych osób najlepszy do składania ze sobą przeróżnych części układanki i odkrywania nowych zjawisk tam, gdzie inni widzieli tylko ścianę.


Voight wstał i podszedł do ściany. Wielkie, zamurowane okno. Po obu stronach gładka ściana. Tam, gdzie inni widzieli tylko ścianę... Dotknął jej, przyłożył ucho. Ten świst. Coś przesuwało się ze zgrzytem, jakby po metalowych szynach. Coraz głośniej...Za ścianą. Pozostawało jeszcze coś do odkrycia. Inni widzieli tylko ścianę.

Obiecuję, że odkryję, kto stoi za waszym morderstwem.
Obiecuję, że odkryję, kto stoi za waszym morderstwem.
Obiecuję, że odkryję, kto stoi za waszym morderstwem.

Pora spełnić więc obietnicę. Tu, w Samaris. Znajdź sposób, jesteś przecież tak blisko rozwiązania zagadki...

Obiecuję, że odkryję, kto stoi za waszym morderstwem. Pytam o to Owena, to się śmieje. Może też spiskował?


- Nie wiem, Steve. Martwię się, cholernie martwię się o niego. Tobie też o tym opowiadał?
- Tak. Byłem u niego wczoraj. Ta myśl całkiem nim owładnęła. Wydaje mu się, że znalazł sposób na odkrycie prawdy.
- Samaris?
- Samaris. Przestał chodzić na wizyty. Twierdzi, że znalazł jakieś tropy, potwierdzenie tego co szepczą na ulicy ludzie. Że ludzie naprawdę tam wyruszają, samotnie albo w grupach. A Rada ukrywa to przed nami.
- Paranoja. Mówi nawet, że wie jak to się odbywa. Przychodzą ludzie bez twarzy, w szarych garniturach. Przynoszą pismo, nawet bilet. Tylko że Robert jest pewny, że do niego też przyjdą.
- Cholera jasna, przecież to kompletne szaleństwo. To stało się jego obsesją, prawda Owen? Czeka na nich, codziennie. Tak bardzo tego pragnie, tak bardzo pragnie nadejścia tego pieprzonego pisma.
- Tylko że nikt do niego nie przyjdzie. Nie będzie pisma. Nie będzie żadnej wizyty ludzi w garniturach, prawda?
- Nie będzie.
- Cholera jasna... Co się stanie, gdy Robert wreszcie to zrozumie?!
- Ciszej...Idzie do nas.

...zawsze szeptali za moimi plecami, Jenno, wiesz, różne złe rzeczy – najpierw, że jestem nerwowy, potem, że „świruję’, a od kiedy odeszłyście usłyszałem: „paranoja”, „nerwica” ,”maniakalno-depresyjny”. Dużo płakałem po tym, Kochana Żono, i tylko myśl o Twoich dłoniach pozwalała mi na uśmiech.

Dłoń Roberta Voighta stawiała kolejne litery starannie, precyzyjną kursywą.

Wasze odejście faktycznie nieco mnie zmieniło...

Zakończył. Zerwał się z krzesła, ujął list i ruszył ku drzwiom. Nagle zawrócił i przysiadł jeszcze na brzegu siedzenia. Dłoń Voighta chwyciła pióro i na szybko, pismem które odróżniało się od ładnej, starannej kursywy którą sporządzono korespondencję, dopisała post scriptum.






Pierwszy klient stanął w drzwiach niedługo po nastaniu świtu. Miał znajomą twarz. Blum uśmiechał się zza lady.
- Proszę, proszę wejść. Zapraszam.
Buty stukały po podłodze. Gość zasiadł i odłożył melonik na stół. Wpatrywali się w siebie długo.
- Kawy?
- Chętnie.
Stuknęły naczynia. Zapach rozniósł się znów po całym pomieszczeniu.
- Trudno się przyzwyczaić...- powiedział Blum, stawiając filiżankę parującego aromatycznego napoju przed gościem - ...że ta twarz, której sam nadałem imię, tak naprawdę należała... i należy do kogoś innego.
Tamten uśmiecha się tylko.
- A właściwie... Jak się Pan naprawdę nazywa?
- Clark. - odpowiada z uśmiechem ten elegancki człowiek - Nathan Clark.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 23-07-2011 o 10:11.
arm1tage jest offline