Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-07-2011, 10:09   #178
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Seans hipnotyczny trwał...

- Turkot żelaznych kół staje sie coraz głośniejszy, słyszysz wyładowania elektryczne towarzyszące zbliżającemu się do przystanku tramwajowi.
- Tak! Zbliża się do przystanku...Ja...Nie zdążę...- Blum szarpał się na krześle - ...Ona...Ona zaraz do niego wsiądzie! Celestyno!!! Zostań!

Nagle ciało Persivala opadło ciężko na siedzenie i znieruchomiało. Otworzył oczy, wciąż jednak zasnute mgłą, i rozwarł szeroko usta. Na jego twarzy malowało się zdumienie. Pozostało na niej, gdy głowa powoli przesuwała się w jedną stronę, jak gdyby Blum odprowadzał spojrzeniem coś, co się szybko przesuwało.

- Zdążysz Persivalu … jeszcze nic nie jest stracone …. musisz wsiąść do tramwaju … musisz zdążyć … jak wtedy w Trahmerze … biegnij …
- Nie zatrzymał się...- szeptał Blum - Nie zatrzymał się...Nie wsiadła... Nie wsiadła! Celestyno!

Emocje Persivala sięgały zenitu. Profesor poczuł, że traci nad nim kontrolę. Blum zdawał się nawet nie słuchać sugestii Watkinsa, a może ich po prostu nie słyszał.
- Celestyno!
Twarz Bluma zmieniała się. Wyglądało to tak, jakby słuchał jak mówi do niego ktoś, kogo obecni w antykwariacie nie słyszeli...
- Nie mów tak...- zaciskał zęby z wściekłością...- Jeszcze nie wszystko stracone...Jeszcze...

- Musisz wsiąść do tramwaju … - powtarzał Watkins - musisz zdążyć … jak wtedy w Trahmerze … biegnij … Persivalu … biegnij.
- Nie mogę...- po policzku Persivala spłynęła łza. Przy ostatnim słowie Watkinsa jakby usłyszał profesora. Głowa skręciła się w prawo....
- Nigdy nie byłem...W Trahmerze... Nie ma...Nie ma już tramwaju...Rozbił się...Wszędzie krzyk...Wszędzie śmierć...- szeptał jak w malignie. Nagle znów utkwił dziwne spojrzenie w kimś, z kim najwyraźniej rozmawiał. Spojrzenie w którym gniew mieszał się z błaganiem.
- Wróć do mnie, Celestyno...Wszystko się zmieni, zobaczysz...
- Nie ma jej tu … została w Xhystos … ale tam przecież nie byłeś szczęśliwy Persivalu.
- Byłem szczęśliwy...- łzy płynęły po twarzy Bluma - Byliśmy...Przecież byliśmy szczęśliwi...Jeszcze możemy być...
Twarz tężała coraz bardziej...
- To nie była moja wina! - wysyczał.
- Wiesz kto zginał w katastrofie? Powinieneś zajrzeć mu w twarz … wszystko co do tej pory było złe mieści się w zastygłym spojrzeniu. Zajrzyj w jego oczy … może wtedy będziesz mógł powrócić do Celestyny …
- Czyje oczy? - znieruchomiał. Potem znowu zaczęło się w nim gotować. - To nie była moja wina! Oszukano mnie! Odzyskamy majątek, Celestyno! Wyjdziemy z długów! Obiecuję Ci...
- Oczy złego, wszystkich twoich nieszczęść … zmierz się z nimi. Teraz nie sa wstanie niczego ci zrobić. Podejdź do tramwaju i zajrzyj w oczy motorniczemu.
- Widziałem już jego twarz...- szeptał - Gdy przejeżdżał obok nas...To szaleniec...Nie znam tego człowieka...Nie znam tej twarzy...
- Czy aby na pewno … idź i przyjrzyj mu się … to Goldmann, na pewno go rozpoznasz.
- Kto to jest Goldmann...?! - zaskoczenie na twarzy Bluma było niewątpliwie prawdziwe - Nie znam nikogo takiego! Celestyno, poczekaj! Nie odchodź!
- Człowiek, który ci wszystko zabrał … nie wiedziałeś jak się nazywał?
- Nie znam nikogo takiego...- Blum był czerwony jak cegła, drżał jak w czterdziestostopniowej gorączce - ...tak, przyznaję, kochanie...To ja...To ja jestem wszystkiemu winny...Tylko nie odchodź, błagam...To wszystko przeze mnie...
- To nie była twoja wina Persivalu … nie tylko twoja wina. Ten człowiek był wszystkiemu winien … ale teraz już go nie ma. Wszystkie kłopoty w jakie was wpędził skończyły się. Teraz wszystko zależy od ciebie Persivalu, możesz zacząć wszystko od nowa tutaj w Samaris … albo szukać Celestyny. Masz wolny wybór. Tylko TY możesz zdecydować Persivalu. Tylko TY.

Blum był kłębowiskiem tysiąca sprzecznych uczuć. Był jak wulkan, który zaraz wybuchnie...Watkins tracił grunt pod nogami, świat który wciągał go w potworną mocą, zasysać go...Zaczął słyszeć ludzki krzyk, rozbrzmiewający wokoło płacz. Umysłem owładnęła wizja, a może właśnie zaczął się z niej wybudzać: jak zwykle w przypadku profesora nie można było tego z całą pewnością stwierdzić...

Konfetti...Leżące wszędzie konfetti.. Xhystos pogrążone w chaosie...Jakieś dwieście metrów w prawo, centrum epidemii szaleństwa...Przy gmachu Akademii Muzycznej biegający ludzie, pełno funkcjonariuszy, w powietrzu syreny pożarnej straży współzawodniczą z ludzkim krzykiem. W skruszonym murze szkoły muzycznej miejsce katastrofy, olbrzymia metalowa bestia tramwaju wbita w ścianę i przewrócona na bok, dociśnięte i sprasowane resztki paramobilu, dym...Funkcjonariusze siłą wyciągają z wraku Vincenta Rastchella, który wierzga nogami, ale po tym co zobaczył nie jest w stanie już nawet krzyczeć.

Tu, bliżej profesora, dwie prawie nieruchome postacie pośród biegających szaleńczo mieszkańców miasta. Persival Fryderyk Blum, zdyszany, zawieszony pomiędzy rozpaczą a gniewiem, wpatrzony w stojącą przed nim kobietę. Celestyna. W ręku wciąż ściska jakąś teczkę z papierami. Jej twarz jest zimna, oczy świdrują męża z wyrazem czegoś, co bliskie jest nienawiści...

Watkins patrzył...

- To wszystko twoja wina...- mówiła z zaciśniętymi ustami do Bluma, z każdym słowem wbijając nowy sztylet w jego serce. - Twoja, i tylko twoja. Nigdy nie potrafiłeś tego zrozumieć. Przez ciebie straciliśmy sklep i wszystko. Toniemy w długach. Stałam się dla ciebie niczym, już od dawna traktowałeś mnie jak powietrze. Przez ciebie staciliśmy naszą miłość. Przez ciebie straciliśmy siebie. Spójrz prawdzie w oczy, Persivalu. Zawsze szukałeś winnych gdzie indziej. Zawsze wynajdziesz sobie winnego, ale tym razem to tylko ty. Sam prowadziłeś antykwariat. Sam zniszczyłeś to, co było między nami. Jesteś bankrutem. Nie ma nikogo innego, zrozum to wreszcie. Ty, tylko TY! Tylko TY.

Blum dyszał ciężko. Teraz, w tym właśnie momencie dochodziła do niego prawda, przed którą się chował. Jej obraz ukazywał się też obserwującemu to wszystko Watkinsowi...

- To koniec. - powiedziała pewnym tonem.

Wulkan wybuchł, profesor poczuł to momentalnie. Blum zawył straszliwie...
- Zabiję Cię, kurwo! - ryczał.

Niepowstrzymana agresja zamieniła go momentalnie w zwierzę. Rzucił się w kierunku kobiety...Przerażona Celestyna krzyknęła krótko i puściła się w tłum, próbować ratować życie...
- Persivalu zatrzymaj się … w ten sposób jej nie odzyskasz. - usta Watkinsa poruszały się szybko - Ona to mówi pod wpływem emocji, być może tak wcale nie myśli. Zostaw ją … teraz nic więcej nie uzyskasz. Potem będzie jeszcze trudniej.

Nie słyszał...Watkins dobrze wiedział, że w takim stanie nie słyszy się już nic. Mimo to nie przestawał mówić. Rozwścieczony Blum dopadł do kobiety, jakby chciał ją rozszarpać żywcem. Zakotłowało się...Watkins stracił go na chwilę z oczu, jacyś mężczyźni krzyczeli...Ktoś zawołał siły porządkowe, a było ich w okolicy wiele...Profesor podbiegł bliżej. Gdy tłum rozstąpił się, Watkins dojrzał leżącą, zakrwawioną, ale najwyraźniej oddychającą jeszcze Celestynę, podtrzymywaną przez jakiegoś mężczyznę. Czterech funkcjonariuszy próbowało utrzymać rozjuszoną, wierzgającą, gryzącą i kopiącą bestię o imieniu Persival Fryderyk Blum.
- Asylum! - krzyczał jeden z funkcjonariuszy - Dzwońcie do Asylum!!!

- Dlaczego mnie nie posłuchałeś Persivalu … to nie musiało się tak skończyć - powiedział profesor do trzymanego przez kilku funkcjonariuszy Bluma.
Twarz tego człowieka była straszliwą maską, obrazem przedstawiającym szaleństwo w czystej postaci...Uśmiech wisiał na ustach, bystry wzrok świdrował profesora...
- Musiało...- wycharczał - To wszystko...to nie moja wina...to...On...Goldmann... Widziałem jego twarz, tego o którym mówiłeś...Gdy przejeżdżał tramwajem...
- Ja to wiem i ty to wiesz, ale Celestyna myśli inaczej. Jego już nie ma Persivalu. Jesteście tylko wy. Co prawda daleko, dalej niż kilka minut temu … ale reszta życia przed wami. Twój największy kłopot skończył się w momencie zderzenia tramwaju z budynkiem szkoły muzycznej.

Blum siedział nieruchomo na krześle. Mięśnie twarzy, dłonie i stopy drżały. Bowman poruszył się niespokojnie za kontuarem.

- Goldmann...- Blum sprawiał wrażenie wyczerpanego. Profesor również tak właśnie się czuł.

Watkins wierzchem dłoni otarł pot z czoła. Na drżacych z wysiłku nogach podszedł do krzesła. Zdjął z oparcia surdut, zarzucił go na ramiona, po czym ostatni raz podszedł do Bluma.

- Goldmann...- Persival mówił już tylko do samego siebie. - Jego już nie ma. Nie ma go. Nigdy...
- Dokładnie tak jest Persivalu … jego już nie ma.
Blum popatrzył mu nagle prosto w oczy.
- Nie ma go. Nigdy nie istniał. - powiedział pewnym tonem Blum.

Nigdy nie istniał.

Znieruchomiał. Zaciśnięte kurczowo pięści rozluźniły się. Zamknął oczy, a potem głowa zwisła mu na piersi...Pierś poruszała się miarowo...
- Persivalu … zaczniesz teraz odliczać … powoli od jednego do dziesięciu. Gdy skończysz obudzisz się.
Blum zaczął liczyć...Powoli...Coraz ciszej...Każdej cyfrze wymienianej przez Persivala towarzyszył odgłos kroków wychodzącego z antykwariatu profesora. Gdy Blum wymienił liczbę dziesięć, klamka przy drzwiach wejściowych opadła.

Bowman odczekał chwilę, powoli wstał i podszedł do drzwi, obrzucając spojrzeniem Persivala. Ten wybudzał się, bardzo powoli...Jeszcze nie otworzył oczu. Doktor otworzył cicho drzwi domknięte przez profesora i stanął w otwartym przejściu. Na ściany kamienic Samaris wypełzało czerwone słońce. Bowman obserwował jeszcze jakiś czas odchodzącego ulicą Watkinsa...

- Ty również masz jeszcze coś do odkrycia, profesorze...- powiedział cicho do siebie.

Bowman wrócił do środka, pozostawiając szeroko otwarte drzwi. Nie robiąc hałasu wszedł za ladę, odwrócił się tyłem i zaczął przygotowywać świeżą kawę. Za jego plecami Blum otworzył oczy.







Czym jest prawdziwa przyjaźń?

Jak wiele bylibyście w stanie poświęcić dla przyjaciela? Jak wiele bylibyście mu w stanie wybaczyć?

Świeciło słońce. Z daleka słychać było dziecięcy śmiech. Dwaj siedzący obok siebie mężczyźni byli jednak niewidoczni dla większości spacerowiczów. Jedno z wielu dyskretnych miejsc parku, zacieniona ławka pod oplecionymi roślinnością podporami. Ich miejsce. Woda w fontannie szemrała cicho, a głosy przyjaciół były tak samo ciche i stonowane, jak gdyby mówiący ludzie starali się to szemranie naśladować.
- To już wszystko...- profesor skończył swoją opowieść - Nawet teraz, trudno mi o tym opowiadać.
Elegancki człowiek w czarnym meloniku milczał zasłuchany, jakby opowieść jeszcze trwała.
- Przerażająca wizja...- odezwał się w końcu. - Współczuję ci, że musisz tego doświadczać. Byłeś z tym gdzieś...?
- Tak. - odpowiedział Maurice - W paru miejscach. Ostrzegałem, że zginie wielu ludzi. Nie tylko ci z tramwaju, to stanie się przecież w jakieś święto, słyszałem orkiestrę i odgłosy zabawy...
Nathan westchnął ciężko.
- Co powiedzieli?
- Zbagatelizowali mnie. Wiesz przecież, Nathan. Wiesz, jak mnie traktują. Zwłaszcza ostatnio.
- Wiem.
- Ostatnio już nawet nie kryją się z tym swoim określeniem. Szarlatan. Połowa z nich ma mnie za oszusta. Druga połowa, za wariata...
Profesor obrócił głowę w kierunku przyjaciela. Na jego twarzy gościł smutek.
- Zdrowie psychiczne to rzecz bardzo względna, jako psycholog wiem o tym dobrze. Ale Nathanie, nie jestem oszustem...
- Wiem o tym. Dobrze o tym wiem. - Clark popatrzył w oczy profesora.
Mówił prawdę. Nathan był przekonany o tym co mówi, Maurice czuł to doskonale. Ta świadomość sprawiała, że oszczerstwa bolały jakby mniej. Ale nadal bolały.

- Nie zawsze się sprawdzają. - Watkins odezwał się po chwili milczenia. Miał wyraźnie dziś potrzebę wyrzucić to z siebie, a od czego ma się przyjaciół. - A Rada...Jej urzędnicy, siły porządkowe...Oni wszyscy chcieliby maszynki która wyrzuca z siebie jasne i pewne informacje. To nie działa w ten sposób...
Nathan milczał. Fontanna szemrała, nieczuła na rosnącą irytację człowieka.
- Najgorsze jest to, że przeliczają wszystko na pieniądze i poklask. - ciągnął Maurice - Usłyszałem wczoraj, że ostatnia moja "porada" w którą uwierzyli, kosztowała Radę bardzo wiele. Wiele pieniędzy, wiele godzin pracy ludzi. I utratę cennej reputacji. Moje "niejasne rojenia" spowodowały, że "skierowano większość sił i środków we wskazane miejsce, a katastrofa nastąpiła gdzie indziej..."Czy wie Pan, ile pracy kosztowało odbudowanie reputacji Rady w społeczeństwie po czymś takim?". Do diaska, gdyby nie ja, w ogóle nie spodziewaliby się żadnej katastrofy! Nigdzie.
- To autokraci. - odezwał się uspokajającym tonem Nathan. - Czego się spodziewałeś? Powiem Ci więcej, powinieneś...
Watkins był, jak na niego, dość wzburzony.
- Chyba nie chcesz powiedzieć dokładnie tego, co oni?!
- Co powiedzieli? - Clark ujął rękojeść swojej charakterystycznej laski.
- "Powinieneś się cieszyć, że Rada nie wyciągnęła konsekwencji, człowieku..." - zacytował Maurice zaciskając zęby. Nie pamiętał sam, kiedy ostatni raz był tak zdenerwowany. - Następnym razem...
Nie dokończył. Clark przysunął się nieco bliżej i ściągnął spojrzenie przyjaciela.
- Maurice...- odezwał się poważnie. - Oni nie żartowali. Naprawdę miałeś szczęście. Uratował Cię wkład który wniosłeś w naukę, pewnie jeszcze protekcja kogoś potężnego, kto Cię szanuje. Ale kolejny raz, po czymś takim, nikt już nie zaryzykuje. Jesteś na celowniku. Nie powinieneś był chodzić do nich z nową wizją...
- Ale Nathan...- stęknął Watkins - ...nie mogę siedzieć z założonymi rękoma. Muszą mi uwierzyć. Zginie...Nie wiem, setka ludzi...Może więcej...

Twarz Clarka stężała. Maurice zdał sobie sprawę, że takiej miny jeszcze u swojego przyjaciela nie widział.
- Posłuchaj...Coś ci teraz powiem, choć nie powinienem. - wyglądało na to, że Nathan podjął trudną decyzję - Ta afera, o której mówimy...Wiem o pewnych rzeczach, o których nie wie opinia publiczna. Nie pytaj skąd, nie będę mógł odpowiedzieć. Katastrofa, która zdarzyła się w zupełnie innym miejscu niż przewidziałeś, nie była dziełem przypadku jak przeczytałeś w gazetach. To był atak terrorystyczny. Zatuszowali to.
Watkins milczał, oniemiały.
- Rozumiesz teraz? Śledczy rozważali opcję, czy nie uczestniczyłeś w spisku, mającym na celu odwrócić uwagę od właściwego ataku. Nie było dowodów, ale Rada i tak mogła zlikwidować Cię dla pewności, tylko dlatego że powstała wątpliwość.
- Nie robią takich rzeczy...- wyjęczał profesor. - Co ty mówisz?
- Uwierz mi, robią. - ściszył głos Nathan - Tak naprawdę zrobili to nawet tylko jako karę za ośmieszenie. Ludzie znikają za dużo mniejsze rzeczy. Powtarzam Ci, żyjesz tylko dlatego że ktoś potężny zaryzykował i załagodził sprawę. Drugi raz nie będzie miał takiej możliwości. Ten urzędnik, z którym wczoraj rozmawiałeś...Okazał się być człowiekiem, chciał uratować ci życie.
- Ja...Nie mogę...- Watkins zerwał się z ławki, odwrócił bokiem. Jego ręce trzęsły się.
- Przyjacielu, proszę Cię...- Clark wstał również i ujął go za dłoń - ...zostaw tę sprawę. Jeśli ta wizja nie sprawdzi się...Jeśli nie dojdzie do katastrofy, albo wydarzy się w innym miejscu niż ukazałeś...Tej pomyłki Ci nie wybaczą...Nikt nie będzie w stanie nic zrobić...
Ścisnął mocno dłoń Maurice'a.
- Pozbędą się Ciebie...

Watkins milczał. Śmiechy dzieci zza żywopłotu zdawały się dobiegać jak z innego świata. Powoli przestawał dygotać...
- Nie mylę się. - odpowiedział Clarkowi - ...tym razem, to na pewno się zdarzy. Kiedyś przecież moje przepowiednie się sprawdzały, pamiętasz? Martwy człowiek w parku...Awaria machiny na Elm Street. Urwanie się gzymsu w urzędzie stanu cywilnego...Ta sprawa zakładnika, którego porywacze pozostawili na stracenie w kanale ściekowym...Wiele rzeczy się potwierdzało, a ty zawsze słyszałeś je pierwszy. Zawsze mówiłem Ci o tym zanim to naprawdę się zdarzyło...Widziałem rzeczy, które miały się wydarzyć...

Nathan ściskał jego dłoń jeszcze mocniej, ale potem nagle ją wypuścił...Otworzył usta, ale zastygł nagle. Zmienił zdanie. Watkins dobrze znał upór przyjaciela. Już nie powie tego, co zamierzał. Przynajmniej nie teraz. Mimo to, profesor spróbował.
- O co chodzi, Nathan...?
- Nie, nic. - oczywiście Maurice miał rację - ...tak...rzeczy, które miały się wydarzyć... - powtórzył tylko Clark, z dziwnym zamyśleniem.
Milczeli jeszcze, stojąc naprzeciwko jak posągi pośród parkowych roślin.

- Nie przekonam Cię, prawda? - zapytał w końcu Nathan. - Pójdziesz do nich znowu...?
- Nie mogę pozwolić na śmierć tylu ludzi...- głos Watkinsa drżał - Nawet...Nawet gdyby miało to kosztować moje życie. Muszę przynajmniej próbować...
Na twarzy Clarka malował się dziwny rodzaj smutku. On również znał dobrze swojego przyjaciela.

Decyzja została już podjęta.

- Nie martw się, przyjacielu...- odezwał się, uśmiechając się lekko, profesor. - Nic mi nie zrobią. Wiesz, czytałem w nielegalnym obiegu książkę, która mówiła o wierzeniach jakichś nieznanych ludów, które niegdyś podobno żyły na tych ziemiach. Wierzono między innymi w pewne byty, opiekuńcze potężne istoty które strzegą nas przed niebezpieczeństwem. Nazywano je Aniołami...Słyszałeś o tym?
- Tak...- powiedział cicho Nathan - ...Maurice...Przecież sam pożyczyłem Ci tę książkę...
- No tak...Rzeczywiście, przypominam teraz sobie...No więc znasz to pojęcie...Chodzi mi o to, że...Nie śmiej się tylko. Może to zabrzmi głupio, ale czuję się czasem tak jakbym miał naprawdę własnego Anioła. Który gdzieś tam jest i opiekuje się mną. Który pilnuje, aby wszystko skończyło się dla mnie dobrze...

Watkins popatrzył na przyjaciela, jak ten zareaguje. Nikomu innemu nie ważyłby się zwierzyć z takiego odczucia.
- Myślisz...- zawahał się - ...że tak jest Nathan? Że mój Anioł istnieje?

Nathan milczał długo, bardzo długo.

- Tak... - odpowiedział nagle. Z pewną powagą. Potem popatrzył na profesora i uśmiechnął się, jakby opadło z niego napięcie. Clark odwrócił się i odszedł powoli, stukając laską o ścieżkę wyłożoną z kamieni. Szkarłatna przepaska na meloniku odznaczała się na tle zieleni... Fontanna szumiała...Uśmiech najlepszego przyjaciela i pewność, z jaką wypowiedział ostatnie słowo, na długo pozostało w pamięci profesora.

Nie spotkali się już. Były tylko rzadkie, zdawkowe rozmowy przez telefon. Wiele dni, wiele lat później Watkins wyjechał do Samaris...





Z doktorem Bowmanem rozstał się w zgodzie. Można tak powiedzieć. W końcu przecież ich znajomość koncentrowała się w zasadzie tylko wokół osoby Goldmanna. Osoby, która narodziła się w pewien słoneczny dzień podczas parady, w dniu katastrofy, przywdziewając od pierwszej chwili twarz kogoś innego. Skoro osoby tej nie było, znajomość też nie musiała istnieć. Wkrótce ostatnia rozmowa dobiegła końca i Bowman wyszedł pożegnawszy się, pozostawiając w antykwariacie kogoś, kto kiedyś odgryzł mu palec. Pozostał Blum, i prawda.

Nie istniał. Nigdy nie istniał.

Blum przeszedł za ladę i podszedł do niewielkich drzwi, które musiały prowadzić na zaplecze. Użył pozostawionego przez Bowmana klucza. Zamek szczęknął i puścił, dłoń Persivala ostrożnie otworzyła odrzwia. Ciche skrzypnięcie i zapach kurzu. Zapalił wysoką lampę stojącą niedaleko drzwi, tak, powinna tu być i jest.

Innych wyjść nie było. Jedyne, wielkie okno było zamurowane, cegły odznaczały się pomiędzy rozsuniętymi ciężkimi zasłonami w kolorze szkarłatu. W rurach ciągnących się nisko, wzdłuż jednej ściany, szemrała płynąca tam woda. Podobnie jak pokoje hotelowe, pomieszczenie było prostym, sporym prostopadłościanem. Oprócz pełnienia funkcji magazynowych, na co wskazywały skrzynki ustawione pod jedną ścianą i spoczywające obok nich pękate worki, od których z daleka pachniało kawą - zaplecze było jednocześnie mieszkaniem. Kabina prysznicowa, zlew. Kąt, w którym stało jego stare biurko, a na nim mała lampka, kałamarze i papiery. Wiedział, że jedna z szuflad, ta z góry, zacina się.

Surowe w zdobieniach, ale wygodne łóżko było starannie posłane. Z rzeczy wartych uwagi był jeszcze solidny sejf...Blum nie spiesząc się podszedł na początek właśnie do niego.

Pancerna kasa, tak duża że zmieściłby się w niej człowiek. Porządna, solidna robota. Markus&Koch, oczywiście. Na usta Bluma zabłąkał się uśmiech. Włożył mały kluczyk do otworu i przekręcił go. Potem położył dłoń na dużym pokrętle służącym do wprowadzenia szyfru...

Znał go, oczywiście. Sam go przecież ustawiał. Nie było zbiegów okoliczności. Myśl, teraz uwolniona zza zasłony iluzji, odkrywa jedno po drugim prawdziwe wspomnienia. Znów jest w swoim domu. Samaris. W Samaris. Do Samaris. Myli się, myśląc że Oni nie zadbali o zmianę szyfru. To Ona tego nie zrobiła, tylko Ona. Kto wie, może nawet rozmyślnie? Poważnieje. Mechanizm, wprawiony w ruch dłonią Persivala, stuka po każdej wprowadzonej liczbie. Kasa staje otworem. Blum otwiera powoli drzwi i zagląda do środka. Do Samaris. To, co najcenniejsze...Figura, do której przemawia i która przemawia do niego, jest na swoim miejscu. Blum wie, co przedstawia. Już się nie spieszy. Do Samaris. W Samaris. Jest teraz sam. Dom jest pusty, nie ma zbiegów okoliczności. To nie dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności i nie dzięki obecności na proszonym raucie państwo Goldmann mogli przeżyć tę noc. Nie ma i nie było żadnych Państwa Goldmann, jest tylko Celestyna Miniac, znowu Miniac. Blum odrywa wzrok od swojego skarbu i patrzy na inne półki kasy. Szachownica i figurki, którym poświęcał niegdyś wiele, pewnie zbyt wiele czasu: kosztem żywych i kosztem pracy zawodowej... Jest tu też trochę książek, trochę pieniędzy...Są pisma i decyzje, dokumentujące bezlitośnie kolejne stadia rozkładu jego życia. Wezwania do zapłaty. Decyzje o zajęciach. Pozew rozwodowy. Nie ma papierów wartościowych. Tak, spłonęły, ale nie teraz, nie w kominku. Spłonęły dużo wcześniej, w ogniu nienasycenia wierzycieli. Po tym, jak to on i tylko on sam, doprowadził do ruiny interes i pociągnął za sobą wszystko na samo dno. Przez jego i tylko jego lekkomyślność. Przez swoje własne grzechy. Przez niedocenianie, że uczucia trzeba pielęgnować. Przez schodzenie, kroczek po kroczku, dzień po dniu z drogi własnych zasad... Persival uśmiecha się do siebie, czym jest w nas ta siła która nie chce dopuścić do nas samych prawdy o naszych winach. A przecież bez prawdy nie ma oczyszczenia. Bez oczyszczenia nie ma prawdziwej wolności.

Blum patrzy znów na kształt figurki, na rozchodzące się we wszystkie strony wypustki. Każda z nich oznacza nowe możliwości, nową drogę i nowy świat. Czasem to, co mieni się okazją czy celem, jest pułapką. Czasem to, co wygląda na pułapkę, wcale nią nie jest...Są pułapki, z których nie ma wyjścia. Są też takie, z których trzeba uciec, bo istnieją po to, by cię czegoś nauczyć. Bywa, że upływa dużo czasu, zanim zrozumiemy na co naprawdę trafiliśmy.

Zastanawia się długo. Z uśmiechem domyka sejf, w którym jest całe jego życie. Jeszcze tu zajrzy, ma przecież na wszystko czas. A może czas już się skończył...Kolejna z zagadek, którą możesz rozwiązać tylko ty sam. Decyzja, którą musisz podjąć. Jak powiedział profesor siedząc przy stoliku z Vincentem, ważniejsze jest aby nie dokonywano wyborów za nas. Nawet gdy próbuje to robić wcale nie nikt konkretny, a sama proza życia. Zamyka drzwi na zaplecze. Persival F. Blum staje znów za ladą swojego antykwariatu, czekając na klientów. Właśnie zaczyna się nowy dzień...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 23-07-2011 o 10:16.
arm1tage jest offline