Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-07-2011, 10:27   #230
Lirymoor
 
Lirymoor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodze
Podróż na Tythona zupełnie gdzieś Erze uciekła. W sumie tak jak poprzednia noc, którą spędziła bezsennie wpatrując się w sufit.
Wszystko za sprawą Tamira i jego wyznania. Tego co się stało na Tatooine. A stało się tam wiele złego.
Śmierć przyjaciół dotarła do niej w sumie późno, dopiero kiedy opadła cała adrenalina a spokój świątyni przeniknął jej ciało i umysł. Kiedy Caprice i Shoo zniknęli w wojennej zawierusze, jak dobre duchy znikające w cieniu.
Potem zobaczyła ich nazwiska na oficjalnych listach poległych to do niej dotarło. Kastar, Jared i Nejl byli martwi. Potrzebowała tej świadomości, tych kilku szczerych łez nad losem towarzyszy. Potrzebowała chwili żałoby. Chyba była już na to gotowa.
A potem przyszło wyznanie Tamira i na nie wcale gotowa nie była. Dopiero w tamtej chwili w pełni pojęła czym ryzykowali pozwalając żeby coś rosło pomiędzy nimi.
Jedi miał jednego prawdziwego wroga. Ciemność we własnym sercu. I zabrak przegrał właśnie jedną z ważniejszych bitew. Co gorsza niechcący przyczyniła się do tej przegranej. Jaka była jej rola w wydarzeniach z Tatooine. Czy swoją pochopną oceną nie skrzywdziła przypadkiem kogoś nam kim jej bardzo zależało?
Masę trudnych pytań, na które nie znała odpowiedzi. Tymczasem trafiła w miejsce tak ciche, spokojne i wyłączone z szalonego nurtu czasu, że nie miała się jak przed nimi osłonić.
Coś było w tym zrujnowanym domostwie, jakaś zatopiona w wieczności cisza ukryta w opuszczonych korytarzach. Wędrować po nich było jak wędrować po własnej głowie.
Tak właśnie się czuła przez pierwsze dni kiedy cicha, zmęczona i zamknięta w kręgu własnych myśli przemykała się po nich.
We śnie ścigał ją obraz Tamira, bladego jak śmierć, z twarzą wykrzywioną gniewem i oczami czerwonymi jak ostrze które wyciągał ku niej.
Za dnia czuła się z kolei ścigana prze portrety, które przyglądały się jej na każdym kroku.
Postacie na ścianach wydawały się żywe, patrzyły wzrokiem odległym, spojrzeniem z za zasłony czasu. Patrzyły z perspektywy wieczności. Czym dla nich była? Czym w ogóle była? Era snuła się cicho po holu. Cicha, taka ostatnio była zgaszona, jakby trochę nieobecna. Na wspólnej kolacji niemal nic nie jadła. Myślała. Była gdzieś daleko.
Tak daleko, że biorąc zakręt wpatrzona w oczy malowideł nie zauważyła mistrza Karnisha wpadając wprost na niego.
- Gdzież to uciekł twój umysł podczas tej przechadzki? - żartobliwie spytał Irton.
W pierwszej chwili spoglądała na niego zaskoczona, jakby nie spodziewała się, że jest realny, prawdziwy.
- Przepraszam. Ja... - Dziewczyna przetarła ręką oczy po czym zrobiła nią szeroki zamach. - ...To wszystko Karnishowie?
- W większości – odparł mistrz niezrażony jej gapiostwem.
- A pozostali? – spytała czujnie kuląc się przed spojrzeniami barwnych postaci.
- Ich mistrzowie, uczniowie, przyjaciele. W zależności, który obraz masz na myśli.
Mistrzowie, uczniowie czyli rodzina, ta najbliższa i najprawdziwsza dla Jedi.
- Ten. - Wskazała pierwsze płótno z brzegu. Przedstawiało wysokiego blondyna o niebieskich oczach z dwoma młodymi, jasnowłosymi bliźniaczkami po bokach.
- To Ward Karnish, rycerz Jedi sprzed pięciu tysięcy lat ze swoimi padawankami. Walczył w Wielkiej Wojnie Nadprzestrzennej – wytłumaczył Irton zerkając na płótno. Gdy tak stał obok obrazu dziewczyna widziała nawet pewne rodzinne podobieństwo. Rozmyte z wiekami, ale dalej obecne.
Miała ochotę zapytać czy gdzieś tu nie ma rodziców Mistrza, albo jego samego. Prezentował im cały swój dalszy ród a o najbliższych nic nie wiedziała.
- Przeżył? – spytała kontemplując oblicze blondyna.
- Wojnę? Tak, przeżył. Założył rodzinę, a potem żył długo i szczęśliwie.
Jak to zwykle w bajkach bywa, nie? Z otchłani czasu, chciałaby swoje życie nazwać bajką.
- A padawanki?
- Nie wiem o nich zbyt wiele, ale zdaje się, że również przeżyły cały konflikt.
No to podwójny happy end. Żebyśmy my mogli powiedzieć coś takiego kiedy ta cała zawierucha się skończy. Pomyślała.
- Wtedy wszystko było inne. Zakon... świat... - Omiotła wzrokiem portrety. – I z tych wszystkich Karnishów tylko jeden przeszedł na ciemną stronę?
- Tak właśnie było. To i tak spory odsetek porównując z resztą Zakonu.
Kusiło ją żeby zapytać, który. Kto z rodu przemierzał galaktykę świecąc sobie parą czerwonych oczu, ale zaraz przypomniała sobie zjawę ze snu i wszelka ochota na pytania odeszła w mgnieniu oka.
A jednak ci ludzie wokoło, to wszystkie portrety to było namacalne świadectwo czegoś ważnego w zakonie.
- Skoro mają namacalne dowody, że można mieć rodzinę i nie świecić czerwonymi oczami... czemu wciąż tego zakazują? – myślała głośno.
- Cóż, nie patrząc na moją rodzinę jednak wielu Jedi przeszło na Ciemną Stronę bo nie zapanowali nad swoimi uczuciami. Ale mimo tych przepisów padawani i tak ze sobą romansują licząc na to, że ich mistrzowie nie są tego świadomi - Karnish zaśmiał się krótko.
- Nie lepiej by było po prostu uczyć jak sobie z tym radzić? - spytała.
Z tym, czyli w sumie z czym? Z życiem? Z miłością?
- Z uczuciami nie można sobie “poradzić”. Można się ich albo wyzbyć, albo im oddać. Problem w tym, że w drugim przypadku niektórych... ponosi.
Taak wóz albo przewóz, czarne albo białe. A co z szarą strefą? Przecież to tam w życiu kryje się najwięcej. A może prawda było to co kiedyś powiedział jej pewien lekarz. Jedi nie są ludźmi. Jedi nie są żywi. Są jak te portrety na ścianach, kilkoma płaskimi kleksami, złudzeniem. Nieprawdziwi tak jak świat w jaki wierzą.
- Uczucia nie przekreślają zdrowego rozsądku. - odpowiedziała cicho.
- To prawda, ale są ludzie, którzy wypiwszy kilka drinków nie wsiądą na śmigacza, a są też tacy, którzy rozwalą się na najbliższym drzewie – rzekł Jedi.
W tym zdaniu było coś co chwyciło ją za gardło. Alegoria która trafiła ją w iście snajperskim stylu.
- A jak odróżnić jednych od drugich? – spytała, czując że gardło ma suche jak wiór.
- Pewności nabędziemy dopiero w kostnicy. – Irton spojrzał na nią parą ciemnych, niebieskich oczu, takich samych jak te widoczne na malowidłach i przez kilka sekund wydawał się dziewczynie jednym z obrazów. Jedną z tysięcy myśli z jej głowy.
I nagle zrozumiała, że nie będzie odpowiedzi na żadne z jej pytań. Nie będzie ze strony milczących portretów na ścianach, ani od żywych i tak odległych ludzi. I zarazem wszystkie odpowiedzi już były, gdzieś głęboko w jej sercu.
- Rozumiem. - Spuściła głowę.
- Coś się stało? Może chcesz o tym porozmawiać? – zapytał Irton, w jego wzroku była troska.
- Nie - odpowiedziała cicho, mechanicznie. Troska była niebezpieczna, mogła obudzić czujność. – W sumie... nie stało się nic, czego nie powinnam była przewidzieć.
Widmo z czerwonymi oczami. Czy mogła je przewidzieć? Czy mogła je zatrzymać? I co zrobi jeśli kiedyś stanie na jego drodze?
- Brzmisz dość tajemniczo - Karnish nie ustępował.
No tak, zapatrzona w przyszłość niemal przegapiła realne niebezpieczeństwo.
- Raczej delirycznie. - Skrzywiła się.
Bo w sumie co to za niebezpieczeństwo? Jak ktoś sie dowie to co? Wyrzucą ich z zakonu. To w sumie nie było najgorsze z możliwych rozwiązań. Bez zakonu nie byłoby postaci z czerwonymi oczami. A może tylko się oszukiwała? Bo mrok przecież atakuje nie tylko Jedi.
- Masz kłopoty z uczuciami? Swoimi czy czyimiś?
Ze wszystkimi. Tylko taka odpowiedź nie wchodziła w grę. Era westchnęła przecierając oczy wierzchem dłoni. Czuła się zmęczona i schwytana w pułapkę. Pułapkę, którą sama na siebie zastawiła.
- Nie jestem upoważniona do wyjawiania nie swoich tajemnic mistrzu.
Wyprostował się, z sylwetki starszego Jedi zniknęła większość swobody. Tak jakby odepchnęła go krok w tył.
- Wybacz, nie chciałem być wścibski.
- Nie jesteś mistrzu. – odpowiedziała zgodnie z prawdą i uśmiechnęła się słabo żeby jakoś zatrzeć nowopowstałą przepaść. – To ja wpadam na ściany, ludzi, sprzęty. Muszę chyba pomedytować.
Od jak dawna porządnie nie medytowała? Tak jak uczyła ją Caprice, w biegu, w ruchu pędząc przed siebie i wsłuchana w Moc przyjmując wszystko co stanie na jej drodze, wspinając się na przeszkody. Po prostu radząc sobie z tym co się jej przytrafiało.
- Polecam wędrówkę do lasu. Tam odnajdziesz spokój.
Tak jakby czytał w jej myślach, chyba zaczynał ją za dobrze znać i rozumieć.
- Tak zrobię. Caprice uczyła mnie medytacji w ruchu.... bo nie umiałam usiedzieć w jednym miejscu.
Skinął głową. Tak, wiem, rozumiem. Jasne, chciałbyś zrozumieć.
- W takim razie życzę spokojnego dnia.
Cóż, byłoby miło dla odmiany.

***

Życie zaczęło toczyć się leniwie do przodu, a właściwe płynąc na falach Mocy. Jak spokojny, kojący nurt który porywał wszystkie tamy niepokoju i strachu. Szli przed siebie, uczyli się, koili żałoby, zasklepiali rany. Aż wszystko było prawie dobrze, prawie normalnie.

Słońce przebijało się przez gęste listowie. Era czuła jak promienie tańczą na jej twarzy, radosne, błyszczące, spokojne. Łagodziły nerwy, ból, strach. Tak jak ostatnie tygodnie tak spokojne, łagodne w swoim przebiegu.
Poznała już te lasy, nauczyła się na pamięć kilku ścieżek zwłaszcza drogi do jednego z małych jeziorek cudownie jasnych i dzikich. Lubiła kąpać się w nim popołudniami, kiedy było ciemno. I często miała towarzystwo. Pewne bardzo konkretne towarzystwo niemal siłą wyciągane z sali ćwiczeń za długie, jasne włosy.
Teraz właśnie leżała na zielonej trawie schnąc po kąpieli wpatrzona w zielone cienie liści.
Piękna łagodna sceneria. Pokój, harmonia, cisza. Nie przypominała zupełnie pola bitwy. Jednak to był ten dzień. Dzień w czasie którego musiała stanąć twarzą w twarz z pytaniami.
- Tamir... - Zaczęła cicho szukając wzrokiem towarzysza. - ...myślisz czasem o nas?
Wsłuchany w szmer wiatru w liściach, Zabrak leżał z zamkniętymi oczami. Rozciągnięty na trawie, gładził dłonią jej zielone pędy, zupełnie jakby gładził grzbiet jakiegoś zwierzęcia. Oddychał powoli, wtapiając się w echo Mocy tętniącej w lesie na planecie. Z transu wyrwał go cichy szept Ery.
- W jakim sensie? - wyszeptał.
Dziewczyna przewróciła się na bok i oparła głowę na łokciu. Teraz widziała go wyraźnie, jego profil, włosy lśniące w słońcu jak przędza.
- O tym co będzie dalej?
-Myślę...- odparł, wciąż z zamkniętymi oczami. - Ale nie potrafię dojść do żadnych wniosków.
Cóż, ona też nie bardzo miała na nie ochotę. Jednak w końcu musiały nadejść i lepiej żeby, zaczęli o nich myśleć.
- W sumie mamy trzy wyjścia... - stwierdziła cicho. - I żadne nie wydaje się być dobre.
Tamir mruknął w odpowiedzi, po czym zapadła chwila przedłużającej się ciszy. Wsłuchiwał się w odgłosy lasu.
- Te trzy na razie widzisz... - wyszeptał. - Podpowiada je logika. Ale na pewno są inne. Tylko, że ukryte.
To niech lepiej szybko wyjdą na wierzch zanim ta urocza zielona trwa pod nami się nie podpali. Niepokój dopiero teraz przebił się przez cudownie pokojową aurę dnia.
- Jeśli zdecydujemy się dalej być razem... w tej formie - mówiła uważnie ważąc każde słowo. - To chyba będzie najtrudniejsze wyjście z sytuacji, najtrudniejsze dla nas. Bo w końcu zrobi się okropnie i nie wiem czy to wytrzymamy.
- Czy trudniejsze nie będzie zrezygnowanie z tego? - zapytał otwierając oczy i odwracając głowę w kierunku Ery.
Serce dziewczyny skoczyło do przodu jak przerażone zwierze, krew zaszumiała w uszach. Jego twarz wydawała się jej znacznie łagodniejsza niż zazwyczaj, tak jakby czar tego miejsca usunął coś z duszy zabraka. I przez chwilę poczuła głupią nadzieję, że pomimo ponurych przewidywań stać ich na happy end.
- Byłoby mniej ryzykowne... - powiedziała. - Trudno jest być Jedi... - wyciągnęła rękę i pogładziła jego dłoń. - A mieć ciebie to błogosławieństwo, ale mimo to... boje się Tamirze boje się, że zapłacimy za to. I cena będzie wysoka.
Zabrak milczał patrząc w twarz ukochanej. Wpatrywał się w milczeniu w jej cudowne, dwukolorowe oczy i...nie wiedział co odpowiedzieć. Nie potrafił znaleźć żadnych argumentów. Wiedział, że Era ma rację, ale z drugiej strony nie chciał tego przyznać. Wolał lekkomyślnie marzyć o tym, że nikt się nie dowie...
- Zatem... - zaczął niepewnie. - Zatem chcesz żebyśmy o wszystkim zapomnieli? Wycofali się? -
I oto wybiła godzina starcia. Pytanie stanęło naprzeciw niej. To rpzed którym tyle się ukrywała. Niby proste a jednak tak znaczące, zahaczało o wiele innych, ciężkich pytań. W co wierzysz? Czego chcesz? Ile masz sił? Czy umiesz zrobić co trzeba pomimo łamiącego się serca?
Nie, chyba nie umiała.
- Nie. Nie chce - słowa przechodziły jej przez gardło z trudem. - Po prostu nie wiem co robić.
Przeturlała się na plecy żeby uciec od widoku tak drogiego i bolesnego zarazem. Spojrzała w niebo, cudownie jasne, na blask tańczący pomiędzy liśćmi. Jeszcze tylko trzymała jego rękę, żeby pamiętać, jakoś się zakotwiczyć.
- Nie boje się wydalenia z zakonu, to by było ciężkie ale... ale jakoś bym to przeżyła. Kop w tyłek to też krok do przodu. - Wzięła długi, głęboki oddech. - Ale tego, że coś... stanie ci się... stanie się z tobą przez nas. Tego bym nie przeżyła.
Jedi westchnął ciężko.
- Dlaczego przez nas? - zapytał. - Jeżeli coś mi się stanie, to tylko i wyłącznie przeze mnie. Przez mój pęd do akcji i przez gorącą głowę. Myślę wtedy, gdy już jest za późno. Nie rozumiem, dlaczego miałoby mi się coś stać przez nas. -
Westchnął raz jeszcze, unosząc się na przedramionach.
- Chodzi ci o wydarzenia z Tatooine? -
Przez chwile milczała otwierając oczy i spojrzała na niego. Coś w niej głęboko sprzeciwiało się wypomnieniu mu tamtych wydarzeń. Jeśli chciała go za nie zmieszać z błotem powinna była to zrobić od razu, nie teraz, prawie po miesiącu wyskakiwać z tym jak rankor z jaskini.
Nie zamierzała kłamać. Za bardzo się bała.
- Tak, chodzi o Tatooine.
- To było właściwie miesiąc temu. - odparł spokojnie. - I wtedy to nie była twoja wina. Nie ty wtedy umierałaś w moich rękach. Nie twoja śmierć pokierowała moją ręką, która uśmierciła Korela. Wiele się zmieniło od Tatooine, Ero.
Zabrak mówił spokojnie, podnosząc się do pozycji siedzącej. Podwinął nogi pod siebie, siadając jak do medytacji.
Westchnęła.
-Teraz jest dobrze, teraz jest spokojnie... ale tak nie będzie wiecznie - Znów przewróciła się na plecy spoglądając w niebo. Serce dalej waliło jej jak szalone. Znów miała przed sobą wybór. Tym razem w pełni świadomy. Skończ z tym albo zaufaj mu. Innej drogi nie ma. Zdecyduj i trwaj w tym cokolwiek się nie stanie.
- Kocham cię. - oznajmiła robią po tych słowach krótką przerwę. – I nie wiem czy umiem to wszystko wytrzymać.
Uniósł na chwilę głowę, wpatrując się w liście trącane przez wiatr. Gdy ją opuścił, jego wzrok zatrzymał się na twarzy Ery. Milczał, przedłużając ciszę.
- Też cię kocham. Ale w przeciwieństwie do ciebie, wiem, że to wytrzymam. Dzięki tobie.
Słowa były słodkie, coś ciepłego rozlało się po sercu i ciele dziewczyny. I przegnały resztki zdrowego rozsądku. Kochaj było silniejsze niż rzuć.
Uśmiechnęła się łagodnie.
- Jesteś pewien?
- Całkowicie. - zapewnił, uśmiechając się do niej
- W takim razie jakoś sobie z tym poradzimy - stwierdziła.
Nie mieli innego wyjścia.

***

Wojna została gdzieś daleko, za zieloną zasłona lasu. Trudno jej było przeniknąć stare mury. Era niemal zdołała już zapomnieć i huku wystrzałów, echo śmierci stało się złym snem. Uzupełniała wiedzę odnośnie anatomii Verpinów i Ziew robił często za żywego manekina. Większość czasu pochłaniała jej nauka. Noce przesiedziane w bibliotece wchodziły jej w nawyk do tego stopnia, że Mistrz Karnish proponował, że wstawi jej tam polówkę. Nawet rozważała ten pomysł ale potem na Tythonie pojawiła się T'ra Saa i Era znów zaczęła wychodzić na dwór. Razem z mistrzynią przemierzała lasy ucząc się wiele o tym jak przepływa Moc, jak wyczuć jej zaburzenia w chorych i cierpiących oraz naprostować jej bieg. To była bezcenna wiedza, zupełnie inna od holowidów o anatomii, suchych artykułów na temat nowych technik terapeutycznych. Była żywa, namacalna. Saa pokazywała ją dziewczynie w każdej istocie, we wszystkim co się tylko przytrafiło.
Wojna została gdzieś daleko, przynajmniej do pewnego dnia.

Niedawno skończyła się kolacja. Nawet udana biorąc pod uwagę, że tym, razem kucharzący padawan nie podpalił niczego. W czasie jedzenia jak zawsze toczyli wesołe, chaotyczne rozmowy. Gdzieś mignęła wieść o przylocie statku z nowymi gośćmi Kkarnishowej ostoi. Era nie zwróciła na nią większej uwagi, był jak błysk w oddali, szum pomiędzy tysiącem słów.
Przypomniała sobie o nich dopiero później, kiedy zobaczyła w holu postawną sylwetkę falleena i drobną, jakby skurczoną lettańską twi’lekankę człapiącą obok niego. Oboje w strojach styranych drogą.
Pierwsze co przykuło jej uwagę to wzrok Shoo, jego fioletowe oczy były zmęczone i smutne, miały w sobie też pewna twardość, która kazała słuchać każdego jego słowa. Z kolei Caprice... była zdrowa, trzeźwa i gdzieś daleko. Wyglądała nawet gorzej niż sama Era gdy po raz pierwszy przekroczyła progi ostoi. Tak jakby wcale jej tu nie było.
Jak zawsze falleen i młoda Jedi zgrali się bez słów.
Po zaledwie pół godzinie Leh została ulokowana w łóżku Ery i poczęstowana czymś łagodnym na sen, zaś jej byli padawani usiedli w kuchni nad kubkami ciepłej herbaty.
- Gdzie TallyD’an od dawna chciała zadać to pytanie jednak coś w zachowaniu Caprice i milczeniu Shoo kazało jej trzymać buzie na kłódkę i po prostu robić swoje.
Falleen zerknął na nią z za zmarszczonych brwi.
- Był wypadek. Zestrzelili nasz krążownik, razem z Caprice prowadziliśmy myśliwce, osłanialiśmy kapsuły. Mała dowodziła ewakuacją. Wyprowadzała jedną z grup kiedy… usłyszeliśmy tylko wybuch. – Zamilkł sugestywnie.
Era spuściła głowę. Pomyślała o rozsądnej twi’lekance i jej wielkich jakby wiecznie zdziwionych ciemnych oczach.
- Szkoda jej – szepnęła, czuła pustkę na myśl, że chyba powoli przyzwyczaja się do takich wieści.
- Wojna – skwitował Shoo.
- Wojna – powtórzyła jak automat.
- Nasz ulubiony rankor nie przyjął tego dobrze – dodał falleen.
Trudno było nie zauważyć. Ta osoba, która przed chwilą zasnęła w pokoju dziewczyny ledwie przypominała jej mistrzynię. Wiele mogła powiedzieć o Caprice, ale nigdy nie przypuszczała, że zobaczy ją bezradną i delikatną. Pochylona głowa, luźne ramiona, miękkość w postawie. Sam widok był jak cios, jakby zburzono jeden z najważniejszych dogmatów życia Ery D’an.
Nie chciałem jej zostawiać samej w świątyni... więc jeśli nie zamierzasz się stąd szybko zwijać maleństwo mogłabyś...
- Zawsze – odpowiedziała stanowczo. Milczała przez chwile wpatrzona w herbatę. - Dużo płakała? Mocno się wścieka?
- Nie… i to mnie głównie niepokoi. Albo wpada w szał albo w coś na kształt lekkiej katatoni… widziałaś sama – odpowiedział.
- Nikogo nie ma w domu – skwitowała D’an. Czuła jakby oplatał ją wielki szary worek. Nie miała ochoty na dłuższe rozmowy. - A ty jak się czujesz? – spytała cicho.
- Jestem falleenem maleństwo. Zimnokrwisty gad, wszystko wytrzymam – zapewnił z krzywym uśmiechem.
Było w tym dużo prawdy. Shoo zawsze wydawał się solidny, spokojny i na tyle stanowczy żeby dawać poczucie bezpieczeństwa. Gdyby kiedyś miała starszego brata chciałaby żeby właśnie taki był.
- Nie zostaniesz?
- Nie, ktoś musi pilnować bałaganu. Za trzy dni wyruszamy muszę dopilnować papierków… nie chciałem tylko żeby leciała sama.
Pokiwała głową. Rozumiała go aż za dobrze. Caprice chwilami była strasznie irytująca, ale zawsze się o nich troszczyła, strzegła ich jak tylko mogła. Była najbliższa matce osobą jaką Era miała w życiu. I za nic by jej nie spuściła z oka w takim stanie.
- To co? Idziesz spać i rano odlatujesz?
- Coś w tym stylu.
- To dopij herbatę, wstawaj i pomożesz mi przytaszczyć drugie łóżko do pokoju. Nie chce jej samej zostawiać na noc.
Falleen pokręcił głową. Na jego usta wypłynął delikatny uśmieszek.
- Ja do ciebie z sercem a ty mnie wyzyskujesz? – tym razem jego powaga była komicznie przerysowana.
- O wyzysku pogadamy jak znów będziesz mną rzucał po ringu śmiejąc się jak wariat. Podnoś zad i do roboty.
Shoo pogroził jej palcem ale uśmiechał się. Coś jej mówiło, że ten uśmiech był mu potrzebny..

Bez leków Caprice spała źle, ciągle szamotała się i budziła przez co Era też nie zaznała za wiele snu. Przypomniały się jej stare, dobre czasy kiedy razem przemierzały świat, kiedy wszystko było znacznie prostsze. Dawniej wystarczyło się obudzić żeby usłyszeć wolny oddech mistrzyni i wiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Teraz jedna to ona, ta silna, dzika i zdawałoby się niepowstrzymana kobieta potrzebowała takich zapewnień.
Padło wiele słów. Niektóre w ciemności nocy inna w czasie spacerów na jakie Era wyciągała mentorkę niemal siłą targając za lekku.
„Nie jesteś wszechmogąca. Nie jesteś w stanie być wszędzie. To nie była twoja wina… to się po prostu zdarza” – Wszystko jak do ściany. Słowa zawsze słabo oddziaływały na Caprice. Poza tym brzmiały słabo wobec czegoś tak namacalnego jak śmierć.
Cóż, widocznie tylko w jej ustach ponieważ Irtonowi się udało. Choć w pierwszej chwili D’an była niemal pewna, że mistrz zwyczajnie naćpał czymś twi’lekankę. Po jakimś czasie jednak przestała się dziwić. Od samego początku pobytu Karnish powodu urastał do postaci osoby niemal legendarnej. Może umiał się nawet przebić do głowy Caprice Leh.
Mistrzyni zdrowiała powoli, tak jak pęd wybijający spomiędzy popiołu. Dwa tygodnie po rozmowie z Mistrzem, kiedy pewien jasnowłosy zabrak wyzwał twi’lekankę na pojedynek dziewczyna stwierdziła, że wszystko wróciło do normy. Zarówno zadziorność mistrzyni, jak i jej szaleńczy upór przez który trzaskała się na miecze z Tamirem przez bite sześć godzin. Przez ten czas oboje odmawiali poddania się skacząc po leśnych drzewach wywijając bronią i doprowadzając pewną lekarkę do wielokrotnego zawału serca na widok coraz to bardziej szalonych ewolucji. Bijatyka – bo Erze w żadnym razie nie przypominało to sparingu dowiodła też, że Leh jest w dobrej formie fizycznej. Po kilku dniach w łóżku na skutek obrażeń odniesionych w walce rzecz jasna. I znów wszystko powoli wracało do normy.
 
Lirymoor jest offline