Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-07-2011, 16:17   #85
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Dżdżysty deszcz wzmógł się podczas powrotu leśną drogą. Mimo to Norman czuł się nieco lepiej. Nie znalazł co prawda niczego konkretnego w latarni, ale to tajemnicze coś co kryło się w mroku i budziło taką trwogę zaczynało w końcu nabierać ludzkich kształtów. Zniszczony generator w latarni pozwalał w końcu przestać myśleć o niestworzonych cieniach i rozpływających się w powietrzu ludziach ziejących czernią. Evans pasowałby do wszystkiego. Do chęci przepędzenia obcych. Do wyłączenia latarni w celu zmylenia Straży Przybrzeżnej, z która zazwyczaj był w konflikcie. I w końcu do potrzeby sprawowania kontroli nad pozbawionym prawdziwej władzy Bass. Pasowałby gdyby nie to, że Norman cały czas nie mógł oprzeć się oprzeć wrażeniu, że przemytnik bał się nie mniej niż on sam... Na razie jednak należało doprowadzić latarnię do stanu używalności. Jeśli ojciec nie zobaczył żadnych świateł brzegowych, mógł odpłynąć dla bezpieczeństwa w stronę oceanu i spróbować ponownie za dnia... A przez te niskie chmury i deszcz widoczność dziś też nie była zbyt dobra... Jak się ten kierowca nazywał? Red?

Westchnął. Miał wrażenie, że nikogo tu już nie zna. Że to nie to Bass. Że...

Ktoś się zbliżał drogą!

Odskoczył w pierwszym odruchu z drogi. Ręką spoczęła na kolbie rewolweru zaciskając się na niej bardzo mocno. Krew zapulsowała szybciej w żyłach. Zza młodego buku jak przyczajony niedorostek z napięciem wypatrywał obcych. Jakże się zaskoczył.

***

- Zatrzymało się tutaj moje kuzynostwo. Wskaże mi pan miejsce, gdzie zatrzymują się przyjezdni? Nazywam się Lucy Cantenberg – przedstawiła się nieznajoma. – A pan, panie leśny rozbójniku, ma pan jakieś imię?

Zaśmiał się w odpowiedzi. Z siebie oczywiście. A raczej ze strachliwości, którą nabył od przyjazdu tu, a która w konfrontacji z pewnością siebie nieznajomej, wypadła dość pociesznie. Tym bardziej, że usłyszawszy jej pierwsze słowa poczuł się po prostu zatkany. Bass było jakby z jakiegoś przygnębiającego snu. A tu w środek tego koszmaru dziarsko wpada na bułanej kobyłce rezolutna i jakby „kolorowa” dziewczyna. Wizja kutra ojca sunącego gdzieś przez zamglone morze, przez moment oddaliła się nieco.
- Zważywszy na to jak bardzo się mnie pani wystraszyła, obawiam że taki ze mnie rozbójnik jak z Bass dziki zachód. Dziki wschód bardziej pasuje - zawahał się na chwilę. Jego spojrzenie przez moment nabrało nieco podejrzliwej ostrości - Zaraz... Czy pani powiedziała „Lucy Cantenberg”?
- Tak. Tak się nazywam.
(…)


***

Dalsza droga w towarzystwie panny Cantenberg upłynęła w bardzo poprawnych stosunkach. Całkowicie grzecznie i niemal całkowicie nieufnie. Norman musiał jednak przyznać, że postawa panny Cantenberg podziałała na niego odświeżająco. Oczywiście można to było zrzucić na karby jej pierwszego dnia pobytu tutaj, ale i tak miała tę ikrę, której mu w tej chwili brakowało. Ikrę i determinację. Bardzo chętnie dowie się czegoś więcej, ale tych informacji powinna dostarczyć mu konfrontacja obu Lucy. Mechanik Red nie ucieknie.

Hotelik okazał się pusty. Brakowało nie tylko miastowych, ale i ich rzeczy, czego się nie spodziewał. Może sami poszli do Reda, by ich odwiózł ciężarówką? A może... oby nie spotkał ich los Virgillów.
Panna Cantenberg rzuciła mu pytające spojrzenie, na które nie odpowiedział. W mieście nie było za wiele miejsc, w których mogliby szukać lepszego schronienia... Schronienia. Dziwne, że nie pomyślał o tym wcześniej.
Do lokalnego kościółka było stąd bardzo niedaleko. Panna Cantenberg zręcznie zatuszowała niepewność związaną ze zmianą celu, a może także i intencjami jej przewodnika. Miał jednak wrażenie, że gdyby czuła się pewniej, skomentowałaby to na głos. Milczała jednak.
Nie jesteś stąd, a masz podejrzenia co do mnie. Niech będzie po twojemu zatem.

Po drodze spotkali Walkera chowającego coś zawiniętego pod pachą. Płótno jakieś? To z gospody? Nie zdąrzyli jednak wymienić uprzejmości. Panna Cantenberg przejęła inicjatywę.

- Nie widzę miejsca, gdzie mogę przywiązać konia. Na takim deszczu nie powinien stać za długo. Poza tym nie widzę tutaj żadnej stajni.

Ton arystokratki, albo przynajmniej osoby nawykłej do wydawania poleceń. Oczywiście tylko w prostych sprawach jak zostawienie gdzieś konia. Skomplikowane, takie jak odzyskanie tożsamości wykonywała samodzielnie. Jedna z tych pań, które w tym samym stopniu drażnią, co wzbudzają sympatię.

- Proszę się nie przejmować wierzchowcem i odzyskać swoje ja - odparł pomagając jej zejść z konia. Skwapliwie przystała na to i oddała mu wodze.

Wszedł na plebanię jako ostatni po tym jak z pewnym trudem rozsiodłał kobyłkę i przywiązał ją z tyłu budynku gdzie pod zadaszeniem stał niewielki składzik z narzędziami ogrodowymi. Dyskusja trwała w najlepsze, a dotychczasowa panna Lucy musiała ustąpić ze swojego imienia.
Niemniej pożałował, że musiał tego wysłuchać. To w jaki sposób rozmowa była prowadzona dalej, w jakiś irracjonalny sposób zaczęło go drażnić. Mówili o tutejszych ludziach, albo jak o zwierzynie, albo jak o źródle wszystkich problemów, a już na pewno winnych śmierci ich profesora. Tak jakby na przykład jego własny ojciec ich w gospodzie napadł. Uknuł spisek na życie ich wuja, skumał się z diabłem i teraz nęka pragnących odkryć prawdę... Dodatkowo informacja o Mirandzie znalezionej przez Walkera...

Parsknął śmiechem gdy panna Cantenberg przedstawiła mały pokaz siły i szlachetności. Przyszedł do plebanii w sumie tylko odprowadzić ją. Dlaczego został? Cóż. Nie czuł skrupułów oglądając tę scenę. Za dużo się tu działo. Chciał tylko posłuchać i wyjść. Teraz jednak gdy zaczęły padać tak niedorzeczne propozycje nie dał już rady nie zareagować.
- Panno Cantenberg - odezwał się w końcu patrząc jednak nie na nią, a przez okno. Ton głosu miał jednak nad wyraz ostry i nieprzyjemny - I cóż pani zamierza? Przycupnąć w ciepełku przy herbatce i zająć się analizą psychologiczną mieszkańców, którzy ulegli czemu? Zbiorowej psychozie? Dlatego, że Pan Walker powiedział, że Bass Harbor jest złe, panna Donnovan, że gospoda jest nawiedzona, a wuj ostrzegł panią przed mieszkańcami? Proszę mi wybaczyć, ale nie wygląda pani na kretynkę więc i z nas proszę kretynów nie robić - „Nas” trochę mu nie pasowało, bo to w sumie on wiedział najmniej. Ale połączenie profesora znawcy indiańskich kultur, jego zafrasowanej rodziny, skarbu, oraz narwanego urzędnika do spraw Indian i to wszystko w Bass Harbor... Nawet szaleństwo Bruce'a nie wydawało się przy tym tak dziwne. Dopiero teraz spojrzał na nią - Dobrze pani wie co pani tu grozi, a jednak chce zostać. Co pani wie panno Cantenberg? Tylko już tym razem bez rzewnych frazesów o ratowaniu obłąkanych mieszkańców Bass...

- Nie wiem nic. Poza tym, że panna Judith nadal nie dała mi listu od wuja, co mi nieco utrudnia orientację w całej tej, dość chyba dziwacznej, sytuacji. Ale proponuję przenieść się gdzieś, gdzie będziemy mieli więcej miejsca. Propozycje?

Nie chcesz mówić, to nie. Widocznie za wcześnie na zwierzenia.

- A jak z możliwościami z opuszczeniem wyspy? - Walker zwrócił się do Dufrisa. - Może nam pan pomóc? Jesteś pan miejscowy to będzie łatwiej przekonać kogokolwiek. W gościnę na noc też narzucać się nie chcemy, ale gdyby nie było wyjścia i to nie był problem...

- Nie wiem czy w którymkolwiek domu będziemy bezpieczni - skomentował ponuro Solomon - Ale chyba i tak nie mamy innego wyjścia.

- Oczywiście, że macie państwo inne wyjścia - odrzekł szybko Norman, by i tym razem rozmowa nie potoczyła się swoim dzikim nurtem - I tak zamierzałem po odwiedzeniu mechanika wpaść do Fishera kapitana kutra, o którym państwu wspominałem. To... - zabrakło mu słowa przez ułamek sekundy. Fisher kolegował się ojcem. Niemal z nikim tak dobrze - To przyjaciel rodziny. Powinien pomóc. Może i wyjaśnić nieco więcej - Nawet nie musiał rzucać spojrzenia księdzu - A kto wie, czy i nie odwieźć tych z Państwa, którzy sobie tego życzą. A pan panie Walker, nie sil się pan na gwarę. I tym bardziej nie wchodź pan w pyskówkę z lokalnymi łajdakami następnym razem. Dan Evans jest zdolny zastrzelić pana bez względu na żadne skarby Indian i znikających ludzi, w których pan wierzy. Bez mrugnięcia okiem. I to prawdziwym śrutem, jaki musiał pan widzieć nawet w Bostonie. Co zaś gościny się tyczy, to owszem. Proszę się nie narzucać.

- Jeśli ktoś więc po obejrzeniu kościoła będzie się chciał przejść do portu i wywiedzieć w możliwościach... zapraszam. Będę dwa domy obok u mechanika.

- Dziękuję panu uprzejmie. Jak sam nie wiem co. - powiedział Walker biorąc ze stołu kostki cukru. - Bądź pan w porcie, bo z pewnością skorzystam z oferty pomocy. I dziękuję za troskę. Doprawdy raz jeszcze. Taki pan uczynny i same dobre rady... Będę wspaniale teraz wspominał tę dziurę.

- A wspominaj sobie co chcesz - odwarknął - Nikt cię tu nie zapraszał. Ani nikogo z państwa - obrzucił wzrokiem pozostałych - Tacyście zapatrzeni w swojego kochanego wuja, a do głów wam nie przyjdzie, że wszystko się zaczęło od momentu jak zaczął te swoje badania tu prowadzić.

Odpowiedź Walkera była... niesatysfakcjonująca. Wręcz boleśnie. Miał ochotę dać ujście złości. Wygarnąć mu mocniej. Może i niesprawiedliwie akurat jemu, ale doskonale w oczach Normana reprezentował podejście wszystkich miastowych do problemu Bass. Tymczasem Walker zupełnie nie jak wczoraj zbył go skrywszy się za chłodną ironią. Napięcie uszło z Normana. Sapnąwszy cicho skinął wszystkim obecnym głową na dowidzenia.
- Propozycja pójścia do portu jest nadal aktualna.
Założył zostawiony w przedpokoju sztormiak i wyszedł.

***

- Red? - powtórzył pukanie zbliżając twarz do zamkniętych drzwi - Wiem, że tam jesteś. To, ja Dufris, pamiętasz? Przywiozłeś mnie wczoraj.

Odpowiedzi nie było. Ale dało się wyczuć czyjąś obecność po drugiej stronie drzwi.

- Posłuchaj mnie Red. Wiem, że się boisz, ale potrzebna jest twoja pomoc. Na morzu nadal są kutry, a latarnia nie działa. Ktoś musi naprawić generator...

Nadal milczenie.

- Posłuchaj. Jeśli się boisz, to mi chociaż udostępnij narzędzia, zgoda? Red? Muszę je mieć i bez nich nigdzie stąd nie pójdę więc jeśli nie chcesz zwracać uwagi na swój dom to się odezwij.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline