Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-07-2011, 16:37   #86
Sileana
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
Wysoka blondynka, którą przyprowadził Dufriss, nie wyglądała niebezpiecznie, dopóki nie otworzyła ust. Chociaż i tak sprawiała wrażenie kogoś, kto potrafi strzelać bez wahania. Dlatego Judith była bardzo ostrożna. Ale, jak się okazało, jej ostrożność nie miała większego sensu wobec panny Lucy Cartenberg, której tożsamość potwierdzono paszportem.
Judith czekała na tę chwilę, od kiedy tylko na pogrzebie wdowa po profesorze błędnie wzięła ją za swoją krewną. Czekała, czekała, po drodze zaliczyła kilka mniejszych i większych wpadek, ale w końcu ten moment nadszedł. Gorączkowe myśli przemykały przez jej głowę, kolejne intrygi, wyjaśnienia, strach, złość, ucieczka… W końcu przyszło oczyszczenie, z barków zdjęto jej ogromny ciężar, już nie musiała udawać kogoś innego…

I tylko smutny ton pytania Samanthy sprawił, że skuliła się w sobie.
- Skoro nie jesteś Lucy, to kim jesteś?
- Ciekawe pytanie - zgodziła się prawdziwa Lucy. - Wygląda pani sympatycznie, jeśli mogę dodać. Liczyła pani na spadek? Na niskie pobudki finansowe? Na sławę? Czy też może jest pani … stąd? Wuj ostrzegał mnie w liście przed mieszkańcami Bass Harbor. Obawiał się ich. Zostawił też jakieś pismo dla mnie, ale to pani położyła na nim swoje, jak się okazuje, kłamliwe paluszki. Czy mogłabym zerknąć na ostatnie słowa ukochanego wuja skierowane do mnie? Nie uczono pani, że w niezbyt dobrym guście jest czytanie cudzej korespondencji.
Oczy Lucy były zmrużone i wpatrzone w podszywającą się pod nią dziewczynę. Ale nie były złe. Raczej zaciekawione i w jakiś sposób … napięte.
Judith odrętwiała, ale czuła się w miarę bezpiecznie, wziąwszy pod uwagę, że nikt jeszcze nie rzucił się na nią z widłami.
- Profesor Wilbury nie miał aż tyle pieniędzy, by wart był zachodu zdzierania z wdowy. I nie, nie jestem stąd. A list położyła na moich kłamliwych paluszkach sama wdowa. - Powiedziała odważnie. - Nigdy zresztą nie twierdziłam, że jestem panią. To wszyscy inni przyjęli taką opcję, a potem było trochę za późno, żeby prostować. I owszem, wysoce nieetyczne było przeczytanie listu podpisanego pani imieniem, aczkolwiek... dlaczego miałam nie skorzystać z okazji? Profesor okazał się całkiem ciekawym człowiekiem, jak i jego badania, propozycja wyprawy dość emocjonująca, choć zrobiło się... niebezpiecznie ostatnimi czasy. Jak w ogóle pani dostała się na wyspę? Podobno nikt i nic nie kursuje w taką pogodę? - Zapytała z prawdziwym zainteresowaniem. Przy okazji była dumna, że nie wspomniała o swojej profesji - to zwiększało jej szanse nie nadziania się na widły.
Okazało się, że tak jak ufni byli jej znajomi, tak panna Cartenberg nieustępliwa i nie pozwoliła się zbyć byle czym.
- A skąd, jeśli można zapytać, pomysł udawania mnie i zainteresowanie zmarłym wujem? - nie dawała za wygraną. - Na Acadię przybyłam wczoraj, przed sztormem. Ludzie w Somesville przenocowali mnie i pożyczyli konia, bym szybciej dotarła do Bass Harbor. A szczerbatego przewoźnika musiałam przekonywać trzy godziny, aż w końcu zdecydował się przeprawić na wyspę z Trenton. Nie zwykłam ustępować okolicznościom przyrody, droga pani nadal nieznajoma.
- Nie moja winą jest, że wdowa po profesorze wzięła mnie za kogoś innego. - Judy wzruszyła ramionami. - Moją jest, że owszem, powinnam była sprostować, ale cóż, wciągnęła mnie zagadka Wilbury’ego. Przeczytałam o jego śmierci w gazecie. - Wyjaśniła. Nie dodała, że była to ta sama gazeta, dla której pracowała. Pewnych rzeczy lepiej nie wyjawiać rozjuszonemu tłumowi...
- Ciekawe, ciekawe... - Lucy zmrużonyła powieki. - Niech pani mówi dalej.
- Kiedy to już wszystko, co mam do powiedzenia. Zaciągnęła mnie tu ciekawość, i jedyne, co mogę zrobić, to przeprosić Samanthę, Jamesa i Solomona za to, że pozwoliłam im przyjechać tu ze mną z błędnym przeświadczeniem o moim imieniu. – Skinęła ku nim głową.
Nie wyglądali na specjalnie zainteresowanych jej przeprosinami. I, o ile Samanta była raczej rozczarowana, to mężczyźni zdecydowanie nieprzyjaźni. Zawód na trzech twarzach mieszał się z wściekłością i irytacją. Noga zaczęła boleć, świdrując skórę swędzącymi ukłuciami, co, jak Judy podejrzewała, miało związek z zaistniałą sytuacją.
Postawiona naprzeciw własnych kłamstw nie histeryzowała, nie płakala, nie wybuchła złością. Myślała całkiem jasno, prawie spokojnie analizując kolejne pytania i odpowiadając na nie bardzo mętnie i kpiarsko. Prawie tak, jakby to była zabawa.
Ale bała się. Och, jak potwornie się bała, że oni ją po prostu zostawią tutaj samej sobie, porzuca wśród tego piekła i nawet się nie odwrócą, kiedy ciemność wyciągnie po nią swoje łapczywe macki…
- Ciekawość. Chęć przygody. I my mamy w to uwierzyć? Zręczna kłamczucha z pani, panno nie-wiadomo-kto. Ot co. - wzięła się pod boki patrząc na oszustkę z gniewem. Zastanawiam się, czy nie wnieść przeciwko pani oskarżenia. Czy jest tu jakiś posterunek policji?
- A co innego miałoby mnie tu ściągnąć? Tęsknota za kochankiem? - Przypomniały się jej uniwersyteckie drwiny z Wilbury’ego i jego nieistniejącej Lucy. - A posterunek jest, ale nie sądzę, by chciała się pani tam fatygować. Och, nie kierowana litością, raczej obawą. Konstabl... nie jest kimś, z kim chce się mieć do czynienia. - Dodała. Zapędzona w kąt, zaczęła bronić się jak dzikie zwierzę złapane w pułapkę.
- A czy w końcu usłyszymy pani prawdziwe imię? Skoro już postanowiła pani stać się członkinią naszej rodziny, to chyba tyle się nam należy, nieprawdaż? - Mrugnęła niespodziewane okiem, jak zwykli to czynić ludzie rozbawieni jakąś sytuacją.
Judy daleko było do rozbawienia, kiedy popatrzyła na nieprzyjazne, pobladłe z wściekłości twarze znajomych.
- Nazywam się Judith Donovan. – Przedstawiła się, patrząc trochę lękliwie na całą te, nagle kompletnie obcą, ciżbę.
- Lucy Cartenberg. - Dziewczyna wyciągnęła niespodziewane dłoń w stronę Judith. - Czy dostanę coś ciepłego? Jechałam prawie dwadzieścia mil konno przez tą ulewę?
- Judith... To żeńska odmiana Judasza? - Walker spuszczając wzrok mruknął do siebie pod nosem.
- Tak, a Donovan diabła. - Sarknęła.
- Oh tam zaraz. Pewnie się niedługo dowiemy, co w badaniach kulturoznawczych zmarłego wujka tak zainteresowało panią lub pannę Judith Donnovan. Zapewniam was, że to zdecyduje o dalszych losach tej ciekawskiej pani. Adrian zawsze powtarzał, że nie można oceniać ludzi po pozorach, lecz jedynie po motywacjach jakimi się kierują. I tą motywację chętnie poznam. Nie wiem jak wy.
Ksiądz w tym czasie zajął się przygotowaniem kolejnych herbat.
- Może przejdą państwo do saloniku. Jest odrobinę większy niż kuchnia i mimo, ze nadal będzie nam ciasno, to jednak bardziej komfortowo. Ja tymczasem przygotuję herbaty.
Za radą duchownego udali się od następnego pomieszczenia, odrobinę bardziej przestronnego. Nawet te kilka kroków sprawiło dziewczynie straszny ból. Zaczęła podejrzewać, ze opatrunek przemókł i przykleił się do oparzonej skóry, naciągając ją przy każdym ruchu.
- Szukała pani skarbu, tak? – Panna Cartenberg rozpoczęła przesłuchanie od nowa wwiercając czujne spojrzenie w Judith.
- Skarbu Misquamacusa? Nie. To znaczy, gdybym go znalazła jakoś wcześniej, dlaczego nie? Wtedy przynajmniej nie wierzyłabym, co się z tym wiąże. – Wzruszyła ramionami, wciąż mając przed oczami straszliwe obrazki z pamiętnika i swojego snu. A także, co oczywiste, wypadki ostatniej nocy.
Lucy nie odpowiedziała, przyglądając się Judith w zamyśleniu.
- Gdzie się zatrzymaliście? - zwróciła się w końcu do wszystkich i nikogo.
- Tutaj. Nie mamy dokąd pójść, od kiedy gospoda została nawiedzona. – Odpowiedziała jako pierwsza.
- Nie tylko gospoda. Cała wies, jeśli nie wyspa, jest pod wpływem czegoś złego, nadprzyrodzonego... W nocy zginął kolejny człowiek, stary latarnik. Po drodze odkryłem sparaliżowaną Mirandę. - dodał James, nie patrząc na Judith. - Jest... Nieobecna duchem... A cała wioska boi się ciemności. Mimo to wszyscy są w zmowie milczenia. - mówił znowu patrząc na kuzynkę Wilbury’ego. - I nie mamy zamiaru zostawać na wyspie. Tutaj nie jest bezpiecznie. - powiedział do nowoprzybyłej poważnie. - Niepotrzebnie pani przyjeżdżała. Można stracić życie odkrywając tę mroczną tajemnicę wyspy. Adrian pisząc do nas listy nie mógł wiedzieć z czym ma do czynienia. Nie wierzę, że mógłby umyślnie wpakować nas w taką sytuację. Aż trudno uwierzyć, że prowadząc badania nie miał pojęcia jakże dosłownie śmiertelne jest to niebezpieczeństwo... Nic z tego nie rozumiem i mam nadzieję, że nas kuzynka choć trochę oświeci - powiedział podając kobiecie pożółkłe kartki z domu Mirandy. - Zawsze można też poprosić “panienkę kłamczuchę”. Wszak ma indiańskiego tłumacza na podorędziu a sama zna się świetnie na Manitou... - Później odwinął koc z obrazu. - A czy cos państwu ta sowa przypomina? - zapytał księdza i Lucy uważniej obserwując reakcję wielebnego.

Judith bardzo dokładnie ukryła swoją reakcję na słowa Walkera. Od samego początku uważała profesora Wilbury’ego za egotycznego barana, który ściągnął ich tutaj, by mógł nawet po śmierci stać się sławny. Bardzo niewiele obchodziło go czyjekolwiek Zycie, nawet najbliższych. Dowodziły tego same początki, kiedy wysłał ich tu, wiedząc, co się kroi. Miał przecież obie wersje pamiętnika, na pewno widział te niepokojące obrazy, które pokazywał im James. Jak ktoś tak inteligentny i oczytany mógł nie potrafić odróżnić niebezpieczeństwa?
Obłudnie dal im listy, z których absolutnie nic nie wynikało… Ech, aż nie chciało się jej myśleć, w co wpakowała ją głupia ambicja. Panna Cartenberg robiąca jej wykład o trudnościach zrobienia kariery wśród mężczyzn. Judith mogłaby z nią na ten temat podyskutować, ale w takim wypadku musiałaby wyjaśnić, czym się zajmuje, a to załatwiłoby jej samotny powrót do domu i całkowity upadek. Żadne z nich by jej nie wybaczyło, ze chciała się wspinać po szczeblach po trupie ich bliskiego…

Nerwy puściły jej dopiero, kiedy usłyszała o ataku na Mirandę. Drżącą ręką wysypała na dłoń kilka proszków i nawet nie patrząc połknęła je. Zanim lekarstwo zaczęło działać, zdążyła jeszcze dorzucić swoje grosze do dyskusji. Potem już była trochę nieobecna, ponieważ proszki były bardzo mocne i miały działanie zbliżone do narkotycznego. Jak przez mgłę słyszała ustalenia na temat następnych kroków na wyspie, ale nie udzielała się, wiedząc, ze dopóki ktoś nie poprawi jej opatrunku, ona nie będzie w stanie ruszyć się o własnych siłach nigdzie. A zresztą, bardzo chciała obejrzeć notatki i sprawdzić, czy wszystkie są na miejscu i poukładać je.
 
Sileana jest offline