Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-07-2011, 19:11   #87
Bebop
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Jeśli Solomon był w tej chwili zaskoczony lub w jakikolwiek sposób zaskoczony tym niespodziewanym spotkaniem to nie dał tego po sobie poznać. Pustym spojrzeniem oplatał prawdziwą Lucy Cartenberg. Przypominał sobie powoli jej twarz jeszcze za czasów, gdy była dzieckiem. Kontury, włosy, oczy, pamięć nagle zaczynała się odblokowywać. Dlatego właśnie nie potrafił sobie przypomnieć Lucy wcześniej, panna Donovan z nikim mu się nie kojarzyła. Teraz jednak było już zupełnie inaczej. W głowie pojawiła się jeszcze rozmowę jaką odbył z Walkerem, James miał co do niej pewne podejrzenia jeszcze zanim w Bass Harbour byli świadkami tych dziwnych zdarzeń. Nie mylił się, choć nawet on nie mógł przewidzieć takiego obrotu sprawy.

Ze spokojem przysłuchiwał się rozmowie, oskarżeniom i wytłumaczeniom. O domniemaniu niewinności nie było mowy. Judith Donovan była winna, nie ważne jakimi argumentami by się posłużyła. Ciekawość? Źle. To nie moja wina, wszyscy wzięli mnie za Lucy Cartenberg? Źle. Mimo wszystko w tej chwili nie miał do niej żalu, współczuł jej nawet znalezienia się w taki trudnej sytuacji. Może i nie była Lucy, ale i tak w tawernie by jej pomógł, bo była w takiej potrzebie. Tkwiła w tym bagnie razem z nimi, widziała to co oni, bała się tak jak oni. Popełniła błąd, ale dostała większą karę niż jakikolwiek krewny Adriana lub nawet sam sąd byłby w stanie ją skazać. Otrzymała nauczkę, która przecież nawet się jeszcze nie skończyła. Na własne życzenie trafiła do koszmaru i miała w nim tkwić póki słońce nie rozjaśni Bass Harbour. Tak, współczuł jej.

- Porzućmy na ten czas spory, utknęliśmy na wyspie wszyscy. Lucy, przyznaję, dawno już nie miałem styczności z krewniakami i widocznie dlatego was pomyliłem. Wybacz. To jednak nie czas i miejsce na osądzanie - Solomon zawahał się, chyba przez moment nie do końca wiedział jak powinien tytułować ranną kobietę - panny Donovan - wydusił w końcu po czym obdarzył ją smutnym spojrzeniem, które jednak po chwili ponownie przeniósł na kuzynkę - Pomogę w twojej pracy, wolałbym jednak nie wracać do tawerny, a przynajmniej nie spędzać tam kolejnej nocy. Może moglibyśmy wykorzystać kościół ? - Ksiądz wzdrygnął się, gdy poczuł na sobie wzrok żołnierza - Nie będziemy sprawiać kłopotów - zapewnił Colthrust.

- Kościół, jak już wspomniałem jest wyziębiony i ma dziurawy dach. Przy takiej pogodzie nie da wam odpowiedniego schronienia. Nawet nie będzie jak go ogrzać. - Ksiądz wystosował swoją linię obrony, łatwo było jednak zrozumieć, iż nie tyle nie mógł niczego zaoferować, co nie chciał, lub raczej bał się to zrobić.

- Mamy też klucze do domu Adriana, ale nawet przy słonecznej pogodzie wolałbym się tam nie udawać. W tawernie musielibyśmy się chyba zabarykadować i pełnić warty... -
zaproponował inną opcję Solomon.

- To by nic nie dało. Tam jest za dużo możliwych wejść, przekonaliśmy się o tym nie raz. A zresztą... to... coś wcale nie potrzebuje naszego pozwolenia na wejście. A skoro ksiądz odmawia nam, iście po chrześcijańsku, kawałka dachu... Dom profesora wydaje się chyba... - rzekła panna Donovan, ale najwyraźniej chwilowa pewność siebie gdzieś umknęła i przerwała.

- Nie! - Wyrwała się Sam, krótko i z ogromną determinacją.

- Nie odmawiam schronienia - zaprzeczył ksiądz choć chyba bez większego przekonania w głosie, raczej znów jakby broniąc się przed atakiem przyjezdnych - Proponowałem wam pokój gościnny. Niestety. Ledwie mieści się w nim jedno łóżko. To zakrystia, nie hotel. Więc obawiam się, że sześć osób nie da rady w nim odpocząć. A w kościele, w wilgoci i zimnie, najpewniej złapalibyście zapalenie płuc. Przy tej pogodzie potrzebujecie ciepłego i suchego miejsca. Jeśli się upieracie przy tym pomyśle, mogę wam otworzyć kościół. Jednak tam nawet latem jest chłodno. A nie pozwolę wam palić ognia, ponieważ zadymicie ściany.

- W takim razie niech panna Lucy skorzysta z pokoju wielebnego do spółki z jeszcze jedną panią, a my pójdźmy obejrzeć kościół. Najedzona, wysuszona pani archeolog będzie lepiej myśleć jak ocalić nam życie - zaproponował James - O której godzinie szanowny wielebny odprawia msze w tygodniu? Ach i jeszcze jedno, bym zapomniał. Teraz to już nie przewidzenia moje ani psychoza. Zbyt wielu naocznych świadków i ofiar jest do tego co się tu dzieje. Więcej jak trzeba w procesie watykańskiego orzeczenia o zaistniałym cudzie... Jakby ksiądz dalej nie wierzył.

- Cudzie? - Sam ponownie się wyrwała i chyba z jeszcze większą determinacją niż wcześniej ostro dodała - raczej opętaniu!

- Oczywiście, że opętaniu - potwierdził Walker spoglądając na nią nieco dziwnie, jakby nie zrozumiała ironicznego przesłania.

W jednej chwili Solomon doskonale rozumiał racje i niepokój miejscowych. Przyjechali tu w końcu z Bostonu w swoich sprawach, a nagle zaczęli mieszkańców prosić... Nie! Żądać pomocy i dachu nad głową, informacji i wyjawienia najskrytszych tajemnic. Przyjechali do Bass Harbour i wyciągali swe ręce, brali wszystko jak swoje, czuli się jakby wciąż byli w Bostonie, czy w innym mieście z którego pochodzili. Lecz nie byli. W tym miejscu nazywano ich intruzami. Obie strony coraz gorzej na siebie reagowały, a i sam Solomon miał w tym swój udział. Żałował teraz tego. Z każdą chwilą napięcie narastało, a błędne koło wzajemnego skakania sobie do gardeł, łapania za słówka i wytykania toczyło się dalej. Czy pastor Twinkelton wpuścił by do siebie obcych ludzi? Zaoferował im nocleg, otworzył bramy kościoła i zezwolił na niekontrolowany pobyt w nim? Czy Solomon Colthrust przywitałby ich w swych własnych progach z otwartymi ramionami? Otóż odpowiedź brzmi nie. Rozumiał księdza i Duffrisa, przyjmował ich usprawiedliwienie i nie chciał konfliktów. Już nie.

- Tylko tam zajrzymy - zapewnił księdza zakładając na głowę mokry kapelusz - Będziemy czekać przy drzwiach.

Kiedy wyszedł na zewnątrz Walker był już na miejscu, pogoda wciąż kiepsko wyglądała, Przez chwilę wpatrywał się w niespokojne niebo aż wreszcie ruszył do drzwi kościoła.

- W razie czego możemy iść do Mirandy - powiedział do Jamesa by przerwać ciszę.

Pozostało tylko czekać aż ksiądz otworzy im drzwi kościoła.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline