Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-07-2011, 21:35   #88
Eleanor
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Życie cały czas potrafi zaskakiwać. Sam patrząc na wkraczającą do maleńkiej kuchni księdza kobietę wiedziała, że w ich dziwacznej historii nastąpi kolejny, nieoczekiwany zwrot. Linia oczu nowoprzybyłej, jej brwi, podbródek, wydały jej się znajome. Jakby wspomnienie z czasów dzieciństwa, odległe a jednocześnie nadal tkwiące w pamięci.
Nowa Lucy nie musiałby jej udowadniać tożsamości. Zbyt wiele miała cech charakterystycznych dla członków rodziny.
Jednak James bardziej protokolarnie podchodził do całej sprawy.

Podczas całej tej dramatycznej sceny, godnej zaiste desek najlepszych teatrów siedziała cicho.
Czuła smutek i żal.
Zabolała ja świadomość, że ktoś wykorzystał tragedię rodzinną dla swoich bliżej niesprecyzowanych celów. Nie wiadomo dlaczego z pokładów niepamięci wypłynęło wspomnienie wypadku... dziennikarze szarpiący ją na wszystkie strony i próbujący wydobyć sensacyjne zwierzenia od przerażonego, pięcioletniego dziecka...
Przede wszystkim czuła się jednak jak idiotka, że fałszywa Lucy tak długo wodziła ją za nos. Że też wcześniej nie zwróciła uwagi na całkowity brak podobieństwa do tej dziewczynki, którą spotkała w dzieciństwie... z drugiej strony nie widziały się ani razu od tamtego czasu, a ludzie przecież mogą się zmienić. Po za tym Lukrecja z taką pewnością przedstawiła ją jako Lucy i nikt inny z rodziny nie zaprzeczył jej tożsamości, więc dlaczego ona miałaby to robić?
Teraz popatrzyła uważnie kobietę, którą przez kilka dni uważała za krewną i zapytała patrząc jej prosto w oczy, dokładnie tak samo jak wcześniej w tawernie:
- Skoro nie jesteś Lucy, to kim jesteś?
Odpowiedzi niczego nie wyjaśniały. Obce imię, obce nic niemówiące nazwisko. Czy prawdziwe? Czy to miało znaczenie. Na pytanie Dlaczego? Panna Judith wyraźnie unikała odpowiedzi, choć sam wątpiła w chęć zdobycia skarbu. Przecież nikt o nim nie wiedział, przynajmniej do czasu otrzymania listu...
Chyba że była kimś, kto znał wuja i wiedział o jego pracy więcej niż mogli przypuszczać. Jednocześnie ponieważ nie otrzymała własnego listu nie mogła więc należeć do grona osób obdarzonych jego zaufaniem. Może więc jednak prawdziwa Lucy miała rację i ta kobieta była konkurentką w pracy?
Te myśli przebiegały przez umysł Sam, wywołując kolejne pytania i wątpliwości, które zazębiały się i powoli zbliżając się do iście spiskowych teorii.
Zaczęli się przerzucać słowami
Każdy miał coś do powiedzenia. Każdy miał swoje racje i pytania bez odpowiedzi.
James odwinął przyniesione przez siebie płótno i Sam mogła je w końcu zobaczyć. Nie było tak straszne jak się spodziewała po jego słowach. Dziwaczne, obce, ale z pewnością nie mniej niż ta nowa sztuka, która napływała ostatnio do Stanów z Europy. I z pewnością nie kojarzyło jej się z ciemnością.
Ksiądz oczywiście nie odpowiedział, patrząc na wszystkich z nieodgadnionym, ponurym wyrazem twarzy, a kuzynka Lucy nie przejmując się ich ponurymi minami i słowami o niebezpieczeństwie jakie groziło im w tym miejscu pokręciła głową i powiedziała:
- Nie wierzę, że to mówicie. Ludzie na wyspie ulegli zbiorowej psychozie. Jest kilka ofiar. Pan James uważa, że to coś nadprzyrodzonego. Złego. Być może Adrian był jedyną osobą, która coś w tej kwestii wiedziała. Być może… sam zrobił coś nierozważnego. Nie mam pojęcia. Potrzebuję suchego miejsca dla mnie i dla mojego wierzchowca, bo przemókł strasznie, biedaczek. Potrzebuję notatek wuja. Potrzebuję kawy, ciepłej herbaty i miejsca, gdzie nie kapie na głowę by je przestudiować. Nie wiem jak wy, ale niezależnie od okoliczności, ja zostaję. Tutaj giną ludzie. I bardzo możliwe, ze klucz do ich śmierci kryje się w badaniach Adriana. Nie mam zamiaru uciekać, jeśli w wyniku mojego zachowania mogą zginąć kolejni ludzie. Co to, to nie. Gdzie więc znajdę takie miejsce.
Jej oczy błyszczały gniewem. Błyszczały determinacją. Zapałem. Po plecach Sam przebiegł dreszcz. Nie myślała o ewentualności że to “coś” może ich ścigać po za granice wyspy...
Tymczasem Lucy mówiła dalej niczym nakręcona:
- Nie wiem nic. Poza tym, że panna Judith nadal nie dała mi listu od wuja, co mi nieco utrudnia orientację w całej tej, dość chyba dziwacznej, sytuacji. Ale proponuję przenieść się gdzieś, gdzie będziemy mieli więcej miejsca. Propozycje?
Tym razem odpowiedziała jej panna Donovan:
- Panno... Lucy, nie wiem jak pani, ale mnie jest tu całkiem dobrze. Ciepło, sucho i bezpiecznie. A gdyby była pani na naszym miejscu wczoraj, nie miałaby pani ani przez chwilę wątpliwości, co się dzieje w wiosce. I proszę nie podnosić tematu mojego uzurpatorstwa, bo jakby pani tak bardzo zależało, to by się pani pojawiła na tamtym pogrzebie! - Wyglądała na zdenerwowaną, ale uspokoiła się i zwróciła do Jamesa. - Miranda została zaatakowana? Ja... chyba jestem ostatnią osobą, która ją odwiedziła... Sprowadziłam to na nią. - Drżącą ręką sięgnęła po proszki I połknęła kilka. Zdaniem Sam zbyt wiele by nadal zachowywać pełną kontrolę nad sytuacją. Nowa Lucy natychmiast odbiła poprzeczkę:
- Widzi pani. Kiedy dotarła do mnie depesza, nadzorowałam poważne wykopaliska w Meksyku. Od razu rzuciłam je i najszybszym możliwym transportem, ruszyłam do Bostonu. Więc, można wysunąć taką hipotezę, panno Donovan, że chyba jednak mi zależało, skoro rzuciłam na szalę moje karierę naukową. Wie pani, jak trudno w męskich gronie odkrywców, znaleźć się młodej, niezamężnej kobiecie. Z jakimi trudnościami się boryka? - mówiła to z nutką budzącego się gniewu. - Z całym szacunkiem, ale za chwilę ilość dwutlenku węgla w tym małym saloniku przekroczy wszelkie normy i zamiast myśleć zaczniemy ziewać. Nie zwykłam analizować trudnych zagadnień w takich warunkach. Zatem, ponawiam pytanie, gdzie tutaj mogę odpocząć, rozłożyć notatki wuja i zająć się pracą, nie przeszkadzając naszemu dobrodziejowi - skinęła głową w stronę księdza. - I czy w końcu, panno Donovan, otrzymam od pani list wuja?! Mam powtarzać to w nieskończoność?

- Zapewne i w nieskończoność, skoro kieruje pani to pytanie do mnie. Ja go nie mam, po wypadku pakowała mnie Samantha, i to ona wie, gdzie go znaleźć.
- Prawie wykrzywiła się po dziecięcemu złośliwie od wrednej baby, ale chyba powstrzymała ją resztka dumy.
- Samantho? Czy to prawda? - Lucy skierowała pytanie do kuzynki.
Zapytana wzruszyła ramionami:
- Spakowałam wszystko co było w pokoju do walizki, ale nie grzebałam w tych rzeczach i nie przeglądałam ich, więc trudno mi powiedzieć co spakowałam. - Skinęła dłonią w kierunku kuchni gdzie pozostały ich walizki. Potem popatrzyła na fałszywą Lucy, a w jej spojrzeniu można było wyczytać więcej współczucia niż innych uczuć.
Ranna, osaczona niczym zwierzątko w klatce Judith, z pewnością musiała czuć się okropnie.
Była przestraszona...
A Sam? Jakoś nie potrafiła wzbudzić w sobie entuzjazmu do dalszej kontynuacji pracy wuja. Cokolwiek robił nie wynikło z tego nic dobrego. Chciała po prostu wrócić do domu i zapomnieć o wszystkim. Była zła na prawdziwą kuzynkę za te teorie o możliwości rozprzestrzenienia się wszystkiego dalej. Nie miała ochoty ani jej pomagać, ani tym bardziej wychodzić z ciepłego probostwa i oglądać kościoła.
Teraz chciała po prostu posiedzieć na kanapie. Wypić herbatę i poudawać, że to wszystko nie dzieje się naprawdę.
I z całą pewnością nie przeniesie się do domu w którym mieszkał Adrian! Postanowiła, że nawet wołami nie zaciągną jej w pobliże tamtego lasu...

Zamknęła oczy i szepnęła cicho:
- To wszystko to tylko sen...
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline