Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-07-2011, 12:30   #210
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny

- Bywajcie!
Skręcił prędko na pobocze, w chaszcze, tak by stracili go z oczu. Chyba nikt za nim nie szedł. Halfling odetchnął ciężko i przyspieszył kroku.

Georg patrzył za nim dość długo. Krasnoludy, wciąż jeszcze nadrabiając zaległości z jedzeniem, czekały co powie mężczyzna. Gdy upewnił się, że niziołka nie ma już w pobliżu, przeszedł parę kroków, w miejsce skąd ich oddział wypadł na podróżnych. Potem zagwizdał cicho, wpatrzony w wysokie krzaczory.
- Dobra, jest bezpiecznie. - powiedział półgłosem - Po wszystkim, mamy nawet jedzenie. Możesz wychodzić!
Po chwili ciszy chaszcze zaszeleściły i ostrożnie, niczym mały zwierz na dróżkę wyszła drobna, kobieca na pewno postać. Spod kaptura podróżnej szaty zalśniły w świetle dnia ciemne włosy, rozbłysły pasujące do barw lasu tęczówki. Blade usta rozwarły się z wahaniem, by coś powiedzieć.

Nic jednak nie powiedziała, tylko przycisnęła do siebie swój instrument. Tamci byli już dalej. Sama nie wiedziała, co by się stało, gdyby się spotkały.




* * *

Niziołek biegł po schodach. Na szczęście Marietta i Jasper byli w umówionym miejscu.
- Słuchajcie...Muszę wam coś powiedzieć...- jęknął na ich widok.
- My też...- po ich minach widać było, że są wstrząśnięci - ...nie tutaj, chodź z nami, pokażemy Ci coś.
Za ścianą usłyszeli jakieś kroki...Maruderzy, rabusie? Opuścili cichutko to miejsce, innym wejściem. W milczeniu. Potem Jasper poprowadził ich drogą, którą szli poprzednio. Tupik zobaczył, że znaleźli drogę na drugie piętro budynku i korytarz łączący wreszcie centralne części gmachu z salami, które miały okna.

Wreszcie? Na pewno?

Jasper gestem nakazał ciszę, choć harmider dobiegający zza okien był iście piekielny. W zrujnowanym rajdem najeźdźców wnętrzu, pod imponującą kolumnadą podeszli pod olbrzymie, częściowo zniszczone okna. Przywarli bokiem do ścian obok framug. Jasper wykonał złodziejski gest, oznaczający: "wyjrzyj, ostrożnie."

Wyjrzał...A to co zobaczył z góry, było chyba najstraszniejsze co widział w życiu. Tu, pod ich stopami... Pośród ruin, przez rynek, jego plac i boczne uliczki przetaczała się armia...Armia Chaosu...Miasto, a przynajmniej jego większa część, było zdobyte. Przerażony wzrok ślizgał się po morzu głów, po porwanych plemiennych sztandarach, po barbarzyńskich oddziałach ludzi prawie nagich jak i najeżonych kolcami żelaza...Ciągniętej środkiem olbrzymiej skrzypiącej bombardzie... Po goblińskich rozwrzeszczanych rojach...Po wynaturzeniach, od których szybko odwracał wzrok...Zbrojnych w najprzeróżniejszą broń mutantach. Kroczących potworach, o których tylko słyszał i takich, o których nawet by nie śnił w koszmarach...

Tupik odsunął się, struchlały i usiadł na podłodze, pośród szkła...Ale obraz ten pozostał w jego głowie...Ogień, ruiny...Potwory, maszerujące dalej, ku rzece. Morze plugastwa płynące ulicami Wolfenburga, ta woda rozlewała się też po ruinach i szczątkach kamienic, w postaci szabrowników i gwałcicieli szukających skwapliwie kosztowności lub ocalałych ludzi...Najśmielsi i najbardziej zuchwali, a więc najgłupsi, mimo rozkazu wydanego przez któregoś z oficerów tej armii, nadal grasowali również po budynku Ratusza. Koniec, koniec, koniec - tłukło się po głowie niziołka.

Twarze Marietty i Jaspera były smutne, pewnie myśleli to samo. Może nie Jasper, on nigdy się nie poddawał...Tupik uniósł wzrok. Jeszcze jeden wysiłek, musi być jakieś wyjście.
- A co ty znalazłeś? - spytała dziewczyna, między słowami odmawianej wciąż i wciąż modlitwy.

Opowiedział im. Z każdym słowem opuszczali głowy. Tak, było tak blisko by wszystko się spełniło. Kamień, który stracili...Spotkanie z khazadem, które nie było przypadkiem...Kto wie, może nic nim nie jest...Tarcza, która była tak blisko, na wyciągnięcie ręki...A teraz? Stracona, razem z jej posiadaczem. Jasper nie miał co do tego wątpliwości, wiedział gdzie walczy Bleich, wiedział też kim są krasnoludzcy straceńcy...Nie cofnął by się, nigdy. A więc, skoro Chaos zalał wszystkie posterunki...Nie trzeba było kończyć myśli...Tarcza jest stracona. Kamień pewnie też, oby tylko w rękach zwykłego rabusia niż kogoś, kto wiedział czym jest...Nawet zwój z rytuałem....

- Tupik! Gdzie jest zwój? - uczepił się myśli, może chociaż jedno da się odnaleźć. Nie zastanawiał się, jaki to ma sens, gdy są uwięzieni pośród armii wroga...
- Co...? Aha...Ten człowiek...Umarł...Nic już nie powie...- mamrotał halfling.
- Przeszukałeś go?
Tupik popatrzył nieprzytomnie.
- Nie? To na co czekasz...- syknął Jasper - Prowadź! Mari, chodź! No chodź!
- Dlaczego...Dlaczego to wszystko...- drżała - Jak to możliwe, żeby... Sigmarze, dlaczego nie słyszysz naszych próśb..?
- Chodź!



* * *


Starzec, niepozorny i odziany w zwykłe podróżne szaty, tkwił nieruchomo na zydlu, sprawiając wrażenie jakby zamarzł za swoimi posiwiałymi dawno włosami i brodą. Tylko wino, zmurszała nieco butelka i prawie nie poczęty jeszcze kielich pełen karmazynowego trunku, które rozstawiono niedawno na drewnianym blacie przed tym człowiekiem, był znakiem że ten gość gospody nie jest tak ubogi, jak wskazywały by na to jego zakurzone w długiej podróży szaty. Nikt nie zwracał na niego większej uwagi, raczej nie podpita, łagodnie mówiąc kompania, która biesiadowała dwa stoliki dalej. A już na pewno nie zwrócił uwagi ten, któremu starzec co jakiś czas dyskretnie się przyglądał....

- Byłem też już w świątyni Vereny, pogmerać w księgach uczonych, żeby może w nich jaki koncept załapać. - płynęły słowa w karczemnym gwarze. - Szukać o tej legendzie znaczy. No wiele nie znalazłem, właściwie to com od was mniej więcej posłyszał. Wzmiankę, że Kamień Świtu, który raz wędrować zacznie, ku Gwiezdnej Tarczy dąży i że razem jako Mapa Niebios drogę ku Włóczni okażą. Stara legenda w wielu miejscach Imperium znana, nic chyba więcej. Może i było więcej, ale księga stara i stron wielu brakowało, a i tak musiałem ofiarę znaczną ostawić by choć zajrzeć mi pozwolono.
- No taaa, to tera okaże się jeszcze, ze będziemy musieli Gwiezdnej Tarczy szukać. - bełkotał pijany Jasper. - Ale co tam jeśli trzeba będzie to i tera sam mogę Mape Niebios nakreślić. - Ci którzy go dłużej znali, raczej już nie żyli, więc nikt nie mógł wiedzieć, że z Jasperem najlepiej wszystko po pijaku załatwiać. To nic, że na drugi dzień niewiele będzie pamiętał. Wstanie rano skacowany i zły na siebie, że znowu za dużo paplał. Zaśpiewajmy, razem!


Jedzie rycar, jedzie rycar zbrojny,
Paviartaje z viel'kiej-viel'kiej vojny.

U jaho szabla, szabla vyszczarblona,
Gviezdna Tarca kolebje pri kona.





* * *


Jasper trzepał kieszenie i inne zakamarki odzienia trupa, uważając, by nie dotknąć pokrywającego go zastygłego zielonego szlamu...Wyglądało, jakby to paskudztwo zrosło się ze skórą...Niziołek stał na czatach, ale chyba było mu już wszystko jedno...
Jasper wyrzucił w końcu z siebie przekleństwo i oparł się o zniszczoną ścianę.
- Cholera...Nic, nic...Nie ma nic...Nawet to, nawet to utraciliśmy...
Zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Wstał, wściekły.
- Pozostaje chyba tylko jedno...- powiedział zimno, oczy zasnuwała mgła. Nagle ujrzał Tupika, który wybałuszał oczy w coś za jego plecami. Ręka niziołka unosiła się powoli.
- Co jest?!

Odwrócił się, w samą porę, na szczęście trzymał miecz. Ohydne monstrum, które jeszcze przed chwilą było martwym człowiekiem którego przeszukiwał, teraz podnosiło się z charczeniem plując zielonym paskudztwem i wyciągając powoli swe szpony ku Jasperowi...Ciął na odlew...Odcięta ręka poleciała na ścianę...Umarlakowi to nie przeszkadzało, sunął dalej. Kolejne cięcie przez pierś tylko odrzuciło go do tyłu...Charcząc wściekle ruszył do przodu.
- Tam! - krzyknął Tupik.
Po schodach z upiorną powolnością wspinało się dwóch kolejnych. Inny nadciągał korytarzem, pokryci fosforyzującą nieco zielenią zżerającą ich ciała, i najwyraźniej mózgi...Marietta nie reagowała...
- Mari! Tędy! - szarpnął ją Jasper, pokazując kierunek. Pędzili po schodach. Z dołu, właściwie zewsząd zaczynało dobiegać straszne, narastające charczenie. Obejrzał się. Tupik uciekał, w ostatniej chwili przemykając między ścianą a próbującym go dosięgnąć ożywieńcem. Wyżej! Jak najdalej od parteru, gdzie wcześniej zalegał stos ciał, a teraz...Pierwsze piętro...Drugie piętro...Zdyszali zatrzymali się na chwilę, nasłuchując.

- Mari, co ci jest?!
Osuwała się na rękach...Półprzytomnie patrzyła na niego...Coś mamrotała...
- Kamień...Jasper! Kamień...Czuję...Gdzieś tu jest...
Nagle pokazała dłonią jakiś częściowo zawalony korytarz.
- Tam...Woła mnie...
- Dalej! - warknął Jasper, ciągnąc ją za nadgarstek. - Tupik, tędy!

Wąski przesmyk. Bieg między poprzewracanymi meblami, po ciałach zabitych. Korytarz łączył się z szerszym, w którym panowało totalne zniszczenie. Mariettę trzeba było praktycznie ciągnąć...Była chyba w transie, a może po prostu traciła ze strachu i rozpaczy rozum...
- Tam...- szeptała - Tam...Już idę...
Wypadli do jednej z olbrzymich hal Ratusza...Z każdej strony sali, do której prowadziło na dole cztery pary wspaniałych drzwi, marmurowe schody wiodły na wyższe piętro.Niegdyś piękna sala balów i audiencji, dziś zdewastowana i ogołocona prawie ze wszystkiego. Okna straszyły porwanymi zasłonami i zębami potłuczonego szkła. Tylko wspaniały kryształowy żyrandol był zbyt wysoko, ostał się wisząc nad wielką przestrzenią, która była otwarta na dwa piętra. Oni byli wysoko, na brzegu balustrady, otaczającej halę z czterech stron. Przez środek, wysoko nad podłogą pokrytą szkłem, gruzem i trupami strażników oraz maruderów, szedł piękny drewniany i szeroki most łączący dwie strony balustrady. Jeszcze niedawno podziwiano z niego tańczące na dole wspaniałe pary, teraz poza paroma trupami nie było na nim nikogo.

Prawie nikogo.

- Tu...- Marietta osuwała się na ziemię, wpatrzona w coś, co działo się na środku mostu...- Tu jesteś, Kamieniu...Tu jesteś...Znalazłam Cię...Znalazłam...
Jasper powiódł za Jej wzrokiem...Tupik przewiesił się przez balustradę i zbladł...Dobiegające coraz głośniej z dołu charczenie mówiło samo za siebie...
- Jasper! Jasper, tam na dole...
- Nie teraz!- dał parę kroków po moście. Dłoń zaciskała się na rękojeści, jakby chciała ją zgnieść.
- Jasper! Idą! Są już na dole!



* * *


Zimny wiatr przenikał do szpiku kości, ale umarłym było wszystko jedno.

Niepodzielnie panował tu mrok, nad niewyraźnymi szczątkami i ruinami unosiła się dziwna mgła przepływając powoli nad czarną ziemią...Było cicho...Z oddali, a może z innego świata, dochodziły skrzeki zwabionych padliną ptaszysk i słabe jęki konających.

Gruba, mocarna dłoń pokryta świeżymi ranami, niczym wielki wąż wydobywała się z gruzu i ciał. Na chwilę zamarła, jakby obdarzona własnym życiem rozglądała się dookoła. Potem, z głośnym charknięciem kogoś kto pod nimi leżał, kamienie posypały się grzechocząc. Jeden z kamieni potoczył się najdalej, odbił się dopiero o wielki kawał czegoś, co kiedyś było domem. Ten, który siedział na rumowisku i obserwował, poruszył się i popatrzył na tego, który leżał na dole, otwartymi oczyma na parszywej umorusanej i okrwiawionej gębie obserwując niebo. Leżący splunął nagle i obrócił samą głowę, zdając sobie sprawę z obecności obserwatora. Nawet taki ruch powodował ból...

- Ach, taaaak...- zasyczało rogate stworzenie - Nareszcie...
- Gdzie...- głos leżącego sprawiał wrażenie, że i w gardle ma rany - ...To już...Już...
- Taaakkkkk....- zmienił nieco pozycję rogaty.





Mgła płynęła między nimi. Z oddali dobiegał tupot tysięcy nóg. Armie... Robiło się coraz ciemniej.

- Czego chcesz?! Odejdź...Dokonało się...- w głosie potężnie zbudowanego leżącego był ostygły, ale potężny gniew.
- To nie musi się tak kończyć...- obrzydliwy uśmiech kwitł na okrutnej facjacie.
- Odejdź, psie...

Kreatura zaśmiała się chrapliwie, w niemal dworski sposób machając dłonią opatrzoną w pazury.

- Tutaj możesz sobie już darować ten patos. To koniec. Wszystko, w co wierzyłeś, upada. Właściwie już upadło, łącznie z tobą. Przegrałeś, a do nas już wkrótce będzie należeć wszystko. Każda ziemia i każda dusza.
- Pierdol się.
Pośród nocy znów poniósł się wstrętny śmiech, tym razem jeszcze głośniejszy. Nagle rogaty przestał się śmiać, zeskoczył niżej i przysiadł tuż przy twarzy leżącego, na poczerniałym kamieniu.
- Przychodzę, bo jeszcze nie jest za późno. Za chwilę będzie. Łódź już płynie. Po ciebie.
- Powiedziałem... pierdol się, pokrako...- odwrócił głowę.

Kreatura milczała. Jakiś czas. Zimny wiatr hulał po zgliszczach.

- Ach, wierzysz nadal w swój raj wojownika...- zmrużyła szeroko rozstawione oczy - Zastanów się, czy nie tak samo mocno wierzyłeś w zwycięstwo? Świat jęczy pod naszym butem, gdzie teraz są twoi bogowie? To koniec. Nie będzie dla ciebie niczego, żadnej nagrody. Po prostu, niebyt. Pewnie, powiesz że o tym marzysz. Tylko że najpierw jest świadomość, że całe twoje życie było na nic. Pomyśl, cała egzystencja stracona w służbie głupiego ideału. Oszukano cię. Nie dano ci nigdy szansy, byś posłuchał tych, którzy mówią prawdę. Dziś, gdy cały świat zalała nasza armia, możesz po raz pierwszy pomyśleć samodzielnie.

Milczał. Nagle zdał sobie sprawę, że dokładnie obok jego okrwawionej dłoni tkwi wbity w czarną ziemię oręż.

- Po raz pierwszy. Tak. - ciągnął rogaty - To właśnie się dzieje, czuję to. Po raz pierwszy myślisz sam, nie powtarzasz sobie objawione prawdy wbite ci od dziecka do głowy przez innych. Ale musisz jeszcze podjąć decyzję. Czy myśląc samodzielnie po raz pierwszy, robisz to jednocześnie po raz ostatni? Nie musi tak być.

Dłoń leżącego zaciskała się i otwierała naprzemiennie. Ciemny oręż kusił swoją rękojeścią.

- Tak. Wystarczy, że znów chwycisz za broń. - uśmiechnął się tamten - A wtedy to twoja ręka będzie nim wreszcie kierować, nie zaś inna wola. Będziesz zabijał tych, których chcesz a nie tych, których potrzeba. Nie tylko będziesz znowu żywy. Będziesz mógł też myśleć samodzielnie, a życie przestanie być teatrem marionetek w której jesteś tylko jedną z nich. Będziesz potężny, ponad wszelkie twe wyobrażenie. Będziesz oddawać cześć tym, którzy cię nie zawiodą. Wojna...Czeka na ciebie. Czeka na ciebie jej żywioł, nie zaś żywioł nicości którzy przeznaczyli dla ciebie ci, którzy cię zdradzili. Wybierz nas. Wybierz wojnę. Wybierz siebie. Weź. Weź tę broń. Wystarczy, że ją ujmiesz...

Dłoń leżącego rozwarła się nieco...Grube palce zawisły nad czarną rękojeścią...

- No, dalej...- zachęcił rogaty. - Świt, którego czekasz, nie nadejdzie. Zrób to, stań się synem Nocy albo przepadnij na zawsze.





* * *


Miał szczęście. Wiele szczęścia. Ale zawsze tak było. Był jak dąb, który cholernie ciężko było przewalić. A może to bogowie po prostu lubią śmiałych...Rosły jak tur mężczyzna podniósł się powoli znad świeżych zwłok. Świeżo zarąbanych, przez siebie. Przed chwilą. Swoim toporem. Rano jeszcze jedli z jednej michy, maszerowali ramię w ramię. Obaj znaleźli się w armii, która miała przynieść kres Imperium, choć los rzucił ich w jej szeregi z różnych powodów. Obaj nie posłuchali rozkazów i weszli do Ratusza po łupy.

Nawet go polubił, cholera. Ale coż...Ten, kto był teraz w dwóch częściach, rozpłatany jednym ciosem topora, okazał się głupcem. Nie chciał oddać po dobroci łupu, który niezawodny nos zawodowego grabieżcy wywąchał jako coś, co może być warte fortunę. Teraz łup miał nowego właściciela, a rabuś którego ucieczka skończyła się na tym moście, nigdy już niczego nie zrabuje. Nowy właściciel z zadowoleniem wyprostował się i przyglądał wspaniałej szkatule, zdobnej w kościelne oznaczenia. Nos go nie mylił. Wiedział, czym jest relikwiarz. Tak, nie wszystkie relikwie z wystawy zdążyli ewakuować wynoszący się w pośpiechu urzędnicy. A może ktoś po prostu chciał w zamieszaniu schować ją, a po wszystkim zarobić krocie...Nieważne...Otworzył wieko...Oho, jakiś paluch. Oby jakiegoś ważnego świętego. Od tego zależała cena, ale i tak nawet sam relikwiarz był warty fortunę, znał się na tym - sam wiele takich już zrabował po kościołach.

Już miał domknąć wieko. Ale coś go tknęło. Lata na traktach nauczyły go odnajdywania najprzemyślniejszych skrytek, w jakich ofiary trzymały swoje największe skarby. A ta skrytka była dość banalna. Drugie dno. Odsunął ostrożnie paluch i podniósł wyłożoną atłasem, utwardzoną deseczkę na której leżałmały kawałek ciała. Zajrzał ostrożnie do środka...

Kamień...

Niech mnie...Kamień, który już kiedyś widział...Nie do wiary!!!

Z zamyślenia i zaskoczenia wyrwały go hałasy. Nie tylko na dole, na dolnym piętrze. Ktoś był też na balustradzie, a nawet szedł po moście. Domknął szybko wieko, upychając relikwiarz pod grubym jak pień ramieniem. Biorąc szeroki zamach znajdującym się w drugiej ręce obosiecznym toporem odwrócił się.



* * *


Zimny wiatr hulał ze świstem po nocy. Tam, w dole na zgliszczach, rogaty wisiał nad leżącym sycząc mu do ucha swoje obietnice. Leżący dokonywał właśnie najważniejszego wyboru. Żaden z nich nie wiedział, że ktoś im się przypatruje. Czas nadszedł. Dużo wyżej, na ogromnym rumowisku, pośród gruzów i poszczerbionego oręża charakterystyczna stopa poruszyła się, dając krok. Długa, chuda i żylasta, miała dziwną barwę i z pewnością nie należała do człowieka. Na najmniejszym palcu tej stopy jaśniała lekko niewielka obrączka, wykonana ze stopu który nie pochodził z tego świata.



* * *

Marietta leżała, półprzytomna na brzegu balustrady...Tupik szarpał ją, krzycząc by wstała...Zbliżała się śmierć, śmierć w kolorze zieleni...Żywe trupy, tam na dole, wlewały się przed dwoje z czterech drzwi, powoli sunąc po posadzkach, które nosiły najbardziej prominentne stopy Wolfenburga i nie tylko. Potworne, bezmyślne monstra pragnące tylko zabijać...Było ich wiele, bardzo wiele...Jasper, stojąc parę kroków dalej już na moście, widział jak wspinają się mozolnie po marmurowych schodach w ich kierunku...Charczące, wściekłe, niepowstrzymane...Za jego plecami, Tupik próbował podnieść i zmusić do ucieczki jego ukochaną...Ta nie reagowała, mamrocząc coś nieprzytomnie, wyciągniętą kurczowo ręką wskazywała tylko tę rosłą osobę na moście. Uciec, ale dokąd? Z mostu Jasper widział wszystko jak na dłoni, splugawieni ożywieńcy osaczali ich, wypełzali z każdego korytarza i okna...Najżwawsi byli już prawie u zwieńczenia schodów...

Serce biło szybko...

Popatrzył za siebie jeszcze raz...Na Mariettę i Tupika... Stanął prosto, bo kilkanaście kroków przed nim, pośrodku mostu nad balową salą, potężny mężczyzna stojący nad stygnącym trupem odwrócił się. Po pachą trzymał dużą szkatułę. Olbrzymi topór rozbłysł w świetle imponującego żyrandola nad ich głowami. Razem z nim rozbłysły zęby na ogorzałej twarzy tamtego.

Jasper znał tę twarz. Ręka sama, po raz kolejny, zacisnęła się mocno na rękojeści miecza. Mężczyźni stali naprzeciw siebie, wyprostowani, wpatrując się sobie w oczy. Żaden z nich nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Jasper znał dobrze tę twarz. Znał świetnie ten uśmiech. Znał doskonale ten głos...

- Bogowie zaprawdę muszą mnie kochać...- szczerzył się Markus Edelbrandt, zwany Alim.



* * *


Jak okiem sięgnąć, w czarnym krajobrazie przedstawiającym obraz wszystkich nieszczęść, krajobrazie pełnym na każdym kroku świadectw zniszczeń, jakie dotknęły te ziemie, tylko jeden daleki punkt znajdował się w ruchu. No, może z wyjątkiem ptaszysk i poruszanych mocnym wiatrem gałęzi zczerniałych drzew.

Konny. Wlókł się na horyzoncie jak zjawa, wiatr targał jego poszarpany i tak przez los płaszcz. Koń stąpał powoli, jakby podziwiać chciał mijane zgliszcza i postrzępione zęby ruin. Grzmiało, zaczynało. Ciemne chmury wlokły się nad samotnym wierzchowcem i samotnym jeźdźcem jak psy, odprowadzające z hałaśliwym szczekaniem wędrowca. Zbliżała się burza. Zbrojny jechał pochylony. Rozmiary tego, co dane było mu przeżyć, przygarbiły go i wypełniły czernią, może zresztą oprócz tych na duszy wiózł na swoim ciele niejedną ranę. Wyszczerbiony oręż kołysał się miarowo u pasa jeźdźca. Wracał z wielkiej wojny. Wielkiej, ale jak mówiono, wojny która wcale jeszcze się nie skończyła...

Pierwszy rozbłysk odległej jeszcze burzy oświetlił na krótki moment kolebiącą się u boku jeźdźca, przytwierdzoną do wypchanych juków Tarczę...



* * *

- Koniec...? - głosy niedowierzania rozbrzmiewały, jakby powtarzało je echo. Siedzieli pośród ciemności, oświetleni przez dogasający ogień. W miarę jak nie podsycane płomienie gasły jeden za drugim, całą wieś zaczęła połykać łapczywie noc.

Bajarz stał, przypinając swój instrument do podróżnych sakiew. Poprawił odzienie, z ponurą miną patrzył gdzieś za wieś. Była tylko noc. Nie czekał na świt, który zdawał się teraz, gdy padły wszystkie straszne słowa, mieć zamiar nigdy nie nadchodzić. Tamci siedzieli, prawie bez ruchu.

- Nie możesz przerwać w takim momencie! - ktoś krewki zawarł w swoim krzyku groźbę.

Gawędziarz nie przejął się tym. Spokojnie zapinał paski na swoich podróżnych butach. Potem wstał i wyprostował się, z odwagą spoglądając we wpatrzone w niego oczy.

- Mogę. Mogę i muszę. Tak kończy się druga księga. - powiedział kategorycznym tonem - Tak kończy się ten rozdział, jam jest tylko ten co prawdę w nim okazaną przekazać wam pragnie. Nie moja to rzecz, domysłem czy kłamstwem Opowieść plamić. Nie proście o to.
- Ale trzecia? Trzecia księga? Przecie musiała zostać napisana!
- Nie wiem tego na pewno. Pewnie niewielu żyje, co by to na pewno powiedzieć mogli. Ale...- ściszył głos.
- Ale co?! Gadajże!
- Legenda głosi, że istnieje. Są tacy, co zarzekają się że o niej słyszeli. Trzeci rozdział, trzecia część, zaginiona i ukryta na lata przed ludzkimi oczyma. Może, pewnego dnia, ktoś ją odnajdzie. Kto wie, może nawet któryś z was?






* * * KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ * * *





"- Przeca to głupota jak ni wim świtu szukać! Każdy głupi wi, że świt sam przyjdzie i nie trza go wcale szukać!"

bezimienny dziad ze wsi w prowincji Reikland
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 28-07-2011 o 12:39.
arm1tage jest offline