Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-07-2011, 20:15   #122
Zekhinta
 
Zekhinta's Avatar
 
Reputacja: 1 Zekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie coś
Koniec rejsu Dearbhail przyjęła z ogromną ulgą. Choroba morska nie była przyjemnym odczuciem i dodatkowo dziewczyna czuła się trochę podle po tym, jak Andaras zareagował na jej odmowę. Ale, z drugiej strony, mógł zrozumieć jej niepokój. Przecież rozmawiali już wcześniej o magii. Wiedział, że jest w stosunku do niej nieufna.

Jednak nie miała zbyt wiele czasu, aby rozmyślać o takich sprawach. Nadszedł moment, w którym musiała rozstać się z Hazelhoofem. Cieszyła się jednak, że dzieje się to tu, a nie na dalekiej północy. Pocieszające było również to, że nie zostawał sam. Bestia będzie mu dotrzymywać towarzystwa...

I chociaż w Dol Amroth spędzili tylko chwilę, dziewczyna długo nie mogła otrząsnąć się z wrażeń, jakie miały tam miejsce. Gdy Eldarion oddał w jej ręce pierścień, ten sam, od którego zaczęła się cała jej przygoda Dearbhail poczuła, że zakończył się jakiś rozdział jej życia i wkroczyła w nowy, zupełnie nieznany i zapewne niebywale trudny etap swojego życia.

***

- Spójrz na to cudo! - Kh’aadz aż westchnął z zachwytu wskazując na Wielką Bramę, Białego Miasta, która górowała nad nimi i przytłaczała swym majestatem. Zaraz po przybyciu do Minas Tirith i zakwaterowaniu w Skrzydle Gości Dearbhail ciekawa miasta wybrała się na przechadzkę. Jak zwykle, bez zastanowienia, rzuciła rzeczy w kąt swojego pokoju, wybiegła z budynku i z roziskrzonymi oczami zaczęła zwiedzanie. Na szczęście zaraz na schodach do Skrzydła Gości dogonił ją Kh’aadz i wybrali się w wędrówkę wspólnie. Dziewczyna była wniebowzięta z tego rozwoju sytuacji. Lubiła przebywać z krasnoludem, był jej chyba najbliższą osobą w ich małej drużynie, chociaż i tak nie przyjaźniła się z nim tak, jak Andaras.

- Gruba niemal na metr, każde skrzydło waży ponad trzysta ton! A to wszystko żywy Mithril i najlepsza krasnoludzka stal... - krasnoludowi aż się oczy świeciły gdy mówił o tym gargantuicznym arcydziele sztuki odlewniczej, której autorami byli rzecz jasna Khazaadowie... No bo któż by inny dał radę? Podejdźmy bliżej! Płaskorzeźby na bramie opowiadają historię Wojny o Pierścień, musisz to zobaczyć! - nie czekając na odpowiedź, pociągnął dziewczynę za sobą...

Dearbhail nie potrzebowała zachęty. Minas Tirith było piękniejsze, niż sobie kiedykolwiek wyobrażała i chciała zobaczyć każdy, słownie KAŻDY jego zakamarek. Dlatego też, gdy Khaa’dz zaczął opowiadać o architekturze miasta Rohirka zamilkła i spijała każde słowo z ust krasnoluda.

- Naprawdę?! O ja cię kręcę, Khaa’dz, musimy to zobaczyć! O, i wszystko inne też, ty się pewnie na tym wszystkim znasz - zrobiła bliżej nieokreślony ruch ręką. - Ale całą historię Wojny o Pierścień? - nagle znowu wróciła do pierwotnego tematu. - Tak naprawdę?

- No jak mi moja broda miła dziewczyno! - Kh’aadz żąchnął się wskazując na lśniące skrzydła srebrnych wrót. - Spójrz, historia zaczyna się tutaj na dole... Hobbit Frodo wyrusza z Shire... A tu - przeprawia się przez Brandywinę i dociera do Bree! A tu o! Walczą wraz z Aragornem na Wichrowym Czubie z Upiorami Pierścienia... - Kh’aadz z zapałem wskazywał na kolejne misternie zdobione i wykonane z niesamowitym pietyzmem płasko rzeźby, które wspinając się po wrotach ku górze, kontynuowały, tak dobrze znaną wszystkim historię...

Dearbhail słuchała całej historii w milczeniu i z ogromnym skupieniem. Odezwała sie dopiero, gdy Khaa’dz skończył mówić.

- Ciekawe, co bohaterowie Drużyny Pierścienia pomyśleli by, gdyby zobaczyli co teraz dzieje się ze Śródziemiem... - na wpół zapytała na wpół rzuciła w przestrzeń. Porzucili oglądanie drzwi i powoli skierowali się dalej. Dearbhail chyba nieświadomie skierowała ich kroki na mury miejskie. W jej rodzinnych stronach nie było takich budowli, bardzo chciała móc wdrapać się na wysoki mur i obejrzeć z niego okolicę. - Przecież ich celem było pokonanie Nieprzyjaciela. No i chociaż tego dokonali to teraz znowu złe czasy nastają w naszych krainach. Wiesz, zawsze fascynowały mnie te stare opowieści o wojnach, walkach z wrogiem... i nawet trochę klęłam na czym świat stoi, że nic się w naszych czasach nie dzieje i że tak nudno jest. Ale teraz, gdy wiem, że stoimy przed obliczem poważnego zagrożenia... myślę o swoich bliskich i boję się, czy aby na pewno wszystko skończy się dobrze.

- Przyjrzyj się tym murom dziecino.... Zbyt wysokie na drabiny, a w okolicach żadnych lasów, żeby wybudować wystarczająco potężne machiny oblężnicze, aby je skruszyć... A machin które mogły by tego dokonać, nie da się transportować z miejsca na miejsce... Gondor odrobił lekcje historii, Minas Tirith jest twierdzą, której szturmowanie to samobójstwo, a liczne studnie i zapasy żywności pozwalają na wytrzymanie w pełnym okrążeniu przez blisko dwa lata!

- Może i Minas Tirith wytrzyma oblężenie, ale wierz mi, wioska, w której mieszkają moi rodzice i przyjaciele nie ma wielkich murów, licznych studni i zapasów żywności. Nawet Edoras nie może umywać się do tego kolosa. Nie zapominaj, że jestem z Rohanu i to tam mieszkają moi najbliźsi. Mamy co prawda Helmowy Jar, mamy licznych, silnych wojowników... Ale słyszałeś, co dzieje się na północy. Po prostu się martwię. Nie chciałabym, żeby tym, których kocham coś się stało.

- Wiem dziecino... wiem. Też nie mam pojęcia co się dzieje w Ereborze, z tamtąd pochodzi mój klan, tam, pod, jak wy to nazywacie, Samotną Górą, przyszedłem na ten świat. Nadchodzą ciężkie czasy, to fakt, wielu zapłaci własną krwią, za to, że mieli pecha urodzić się akurat teraz... Ale mamy wyjście... Możemy, Ba! Dziecino! Naszym zawszonym obowiązkiem jest stanąć do walki i zmiażdżyć te orcze zagony na miazgę! - Krasnolud dokończył uderzając zaciśniętą pięścią w otwartą dłoń.

Dearbhail rozumiała Khaa’dza. Jeszcze dwa, trzy miesiące temu zareagowałaby na te słowa głupim, beztroskim entuzjazjem “bić wroga!”. Teraz jednak pokiwała głową na znak aprobaty.

- I tak się na pewno stanie. Bo to nie jest już kwestia obrony własnych granic. To jest kwestia obrony tego, żeby każdy w Śródziemiu miał możliwość godnego, wolnego życia.

-Otóż to dziecino, otóż to... Dla tego zawsze zastanawia mnie, po co na przestrzeni dziejów co rusz jakiś idiota z magiczną laską w ręce powołuje do istnienia kolejne hordy orków i za ich pomocą chce zdobywać świat... A nawet jakby mu się udało to co? Będzie Panem na Bagnach i cuchnących zgliszczach, pozostałych po przejściu tych paskudnych pokrak... Bo jakoś nie słyszałem, żeby te parchate syny dzikiego węża, cokolwiek budowały, czy tworzyły coś więcej poza obskurnym żelastwem i tysiącami śmierdzących pierdów... To na pewno ta magia im tak we łbach miesza, że zdrowy rozsądek topi się w odmętach śmierdzących orczych szczyn...

Na wzmiankę o magii skrzywiła sie znacznie.

- Tak... z tego nigdy nic dobrego nie wyjdzie - skwitowała. - Swoją drogą... ostatnio Andaras proponował mi pomoc przy użyciu magii... odmówiłam, chyba mnie rozumiesz, dlaczego i wydaje mi sie, że go uraziłam. Myślisz, że powinnam go przeprosić?
Krasnolud parsknął tylko.

- Nie żartuj... To tak jakby ktoś poprosił Cię żebyś dała się na próbę pokroić i posklejać z powrotem... Nie rób sobie wyrzutów... Dobrze zrobiłaś i nie widzę powodu, dla którego miała byś go przepraszać.

-Wydawał się być tym urażony... Ale masz rację. Jak sobie pomyślę, że mógłby na mnie odprawiać jakieś magiczne rytuały - skrzywiła się - to aż mi niedobrze. Mimo całej mojej sympatii i szacunku do niego. – Dearbhail mówiła nie patrząc na krasnoluda ale na tereny otaczające miasto. Ledwo ostatnie słowo padło z jej ust gdy zobaczyła coś, w co nie mogła uwierzyć. Sznur wozów a na jednym z nich... proporzec jej wioski!

Sapnęła ze zdziwienia i odbiegła kilka metrów. Zatrzymała się jednak gwałtownie i odwróciła do zdziwionego jej zachowaniem Kh’aadza.

-Przepraszam cię, muszę iść tam na dół, to naprawdę ważne... widzimy się później, pewnie na kolacji, czy coś, na razie! – rzuciła na jednym oddechu i popędziła na dół.

Na miejscu znalazła wóz zwyczajny, jakich w wiosce pełno, ale pilnujący go chłopaczek wygląda na miejscowego mieszczana. Zapytany o właściciela wozu powiedział z podziwem:

- Straaaasznie potężny wojownik! Olbrzym normalnie. I że miał taaaaaką - tu przejechał brudnym palcem po buzi zostawiając czarny slad od prawego oka przez policzek do kącika ust - wielką szramę! To twój mąż? - zapytał przyglądając się dla zielonego płaszcza Rohirimki.


Dearbhail zaniemówiła z lekko otwartą buzią. Czyżby...? Jednak gdy padło pytanie 'To twój mąż?' dziewczyna zaskakując i siebie i chłopaka zarumieniła się niczym piwonia.
- E... - padła w pierwszej kolejności mało elokwentna odpowiedź. - No prawie... To znaczy... - odkaszlnęła - nie wiesz może, gdzie teraz jest?

- Poszedł ze wszystkimi do świątyni. - odpowiedział. - Chyba. - wzruszył ramionami. - Te wszystkie wozy po tej stronie to są pielgrzymów.

- Pielgrzymów? Zresztą, nie ważne - nie chciała znać odpowiedzi, spieszyła się. - Proszę, pokaż mi drogę do tej świątyni!

- W szóstym kręgu! - wskazał palcem do góry ponad mury zadzierając głowę. - Przed nią stoi Szara Pani. Na pewno jom znajdziesz. - szybko się spoufalił. - A czemu ubierasz się jak rycerz? A moja mam mówiła, że miejsce kobieta jest w domu... - dodał przyglądając się lśniącej w słońcu zbroi Dearhail.

- Miejsce kobiety jest tam, gdzie jej serce - dziewczyna ani myślała się obrazić. - Jeśli chce ona spędzić życie dbając o dom i rodzinę to przecież nie ma w tym nic zdrożnego. A ubieram się jak rycerz, bo nim jestem - dodała z uśmiechem. - Wiesz co... - wygrzebała z sakiewki złotą monetę - masz, weź to. Ale! Kup za to coś dla swojej mamy. Coś, co ją naprawdę uszczęśliwi. Dziękuję ci za pomoc, na mnie już czas - wciskając mu monetę w dłoń uścisnęła ją lekko. Pożegnawszy sie zawróciła w miejscu i pędem poleciała do Szóstego Kręgu. Nie trudno było znaleźć świątynię. Posąg kobiety przytulonej do skamieniałego drzewa przed schodami nie pozostawiał wątpliwości. Dearbhail rozejrzała się szybko po placu, ale gdy nie dostrzegła wśród ludzi żadnej znajomej twarzy udała się do środka


W środku było tłoczno. Mogła zapomnieć o wejściu bez pchania się na siłę. Gdy wspięła się na palce żeby zajrzeć do środka, tłumek zaczął się rozstępować, bo ze świątyni zaczął wychodzić sznur postaci. W tej kolumnie zakapturzonych w szare płaszcze postaci szedł olbrzymi człowiek, który przechodząc obok dziewczyny zatrzymał się ściągając kaptur z niedowierzaniem w oczach.

Stał przed nią Bergo, krótko ostrzyżony i ze szramą paskudnej rany na policzku, która dopiero co się zasklepiała. Gapił się na dziewczynę wystąpiwszy z procesji, bo zaczęli na niego wpadać inni uczestnicy ceremonii. Zaniemówił ciężko oddychając.

Dearbhail powoli stanęła na całej stopie. Nie spodziewała się zobaczyć tu swojego przyjaciela z dzieciństwa. Na jej twarzy odmalowało się zdziwienie zmieszane z zawodem i szczęściem. Przecież słysząc o bliźnie na twarzy pomyślała w pierwszej kolejności o kimś innym...
- Bergo? - szepnęła jak by sama do siebie. - Bergo! - po krótkiej sekundzie prawie krzyknęła z ogromną radością w głosie i przepchnęła się przez tłum do przyjaciela. - Mój drogi, co ty tu robisz? I co ci się stało? - chwyciła jego wielgachną dłoń w swoje drobne dłonie.

- Dearbhail... - wyszeptał otwierając szeroko ramiona. - Przybyłem z pielgrzymką do Kaplicy Upokorzenia. Wypływam jutro, aby prosić Jedynego o siłę do przyjęcia Jego woli. Aby kroczyć prostą drogą... - mówił smutno. - A to? - dotknął palcem rany. - Nic to... Słuchaj. - położył ciężkie, spracowane ręce na ramionach Dearbhail. - Moja rodzina... - zawiesił głos, który zadrżał, by potem dokończyć już zimnym jak stal tonem - ...nie żyje. Dunlandzkie psy spaliły naszą wies...

Zamarła. Cała krew odpłynęła z jej twarzy a serce ścisnęło niewyobrażalne przerażenie. Na bogów, znowu dunlandczycy? I teraz w jej własnej ojczyźnie?

- Tak mi przykro... - to było jedyne, co mogła powiedzieć. Nie potrafiła znaleźć słów na te wiadomości. Chciała zapytać się co z innymi, co z jej rodziną ale bała się odpowiedzi na to pytanie i w obliczu słów przyjaciela nie chciała go ranić pytaniami o siebie. - A inne wsie? Co z Rohirrimami? Czemu wojownicy na to pozwolili? - Pytania, które przyszły jej do głowy wydawały się być najbardziej neutralne.

- W nocy napadli tylko na naszą w okolicy. Dale stoi w ogniu i wielu Rohirim ruszyło na wschód na rozkaz króla ale i tak żaden z górali nie wyszedł żywy z przełęczy. W końcu wybiliśmy wszystkich nim uciekli za rzekę, ale co z tego... - mruknął. - Wiele domów spłonęło. W tym mój.

- Naprawdę mi przykro... a... powiedz, proszę... jak... jak moi rodzice? - Musiała o to zapytać.

- Nic im nie jest. Nic im się nie stało. - zdobył się na blady usmiech. - Bywaj zdrowa Dearbhail. Pewnie jedziesz na Złoty Dwór, gdzie wszyscy jeźdźcy podążają na wezwanie króla... Uważaj na siebie! - krzyknął odchodząc. - Będę się za ciebie modlił!

Bergo powoli oddalał się od niej, ale Dearbhail miała nogi jak z waty i nie mogła się ruszyć. Jedynym, na co się zdobyła, było uniesienie ręki w geście pożegnania i zawołanie za przyjacielem:

- I ty bywaj zdrów! Oby nasze następne spotkanie było szczęśliwsze...- a gdy jej przyjaciel zniknął z pola widzenia dodała już do siebie - ... o ile się w ogóle spotkamy...

***

Gdy wróciła do swojego pokoju zażyczyła sobie gorącą kąpiel i siedząc w balii bawiła się otrzymanym pierścieniem. „Pewnie jedziesz na Złoty Dwór, gdzie wszyscy jeźdźcy podążają na wezwanie króla...”, „Dale stoi w ogniu”, „Dunlandzkie psy spaliły naszą wies...”. Słowa Bergo dźwięczały w jej uszach.

Król wezwał Rohirimów. Więc i ona powinna odpowiedzieć na to wezwanie. Taki był jej obowiązek. Powinna go wykonać tym bardziej, że już i tak narobiła sobie kłopotu ‘uciekając’ z kraju. Co prawda opuściła eored za wiedzą i zgodą dowódcy ale i tak mogła ponieść za to konsekwencje. A teraz, w tym momencie? Gdy jej ojczyzna jej potrzebuje? Gdy jej rodacy giną? Jak ma dalej spełniać obietnicę daną Eldarionowi?

Woda w balii wystygła, więc Dearbhail szybko wyszła z niej, wytarła dokładnie i przebrała w świeże ubranie. Stojąc w oknie pokoju i oglądając rozchodzący się z niego widok zastanawiała się, jaką decyzję ma podjąć. Poszukiwanie artefaktu jest ważne, tyle rozumiała. Czymkolwiek jest Hunmaicon muszą go znaleźć zanim wróg wejdzie w jego posiadanie. Ale która przysięga była ważniejsza? Ta, aby bronić swojego narodu czy ta złożona pochopnie, trochę bez zastanowienia?
 
__________________
"To, jak traktujesz koty, decyduje o twoim miejscu w niebie." - Robert A. Heinlein
Zekhinta jest offline