Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-08-2011, 17:40   #19
Piszący z Bykami
 
Piszący z Bykami's Avatar
 
Reputacja: 1 Piszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znany
Alo; Thedas, Tevinter

Ze snu wybudził cię pocałunek tak namiętny, jak może być tylko w sennych marach. Choć ten nie należał do świata snu, zawisł raczej gdzieś pomiędzy rzeczywistością oniryczną a jawą, w tej wątłej chwili istnienia, w której już się obudziłeś, ale jeszcze nie otworzyłeś oczu. Gdy zaś to zrobiłeś, odkryłeś z przerażeniem, że cuchnący ozór, który penetruje uparcie twoje ucho nie należy do Początkującego, czy nawet Gwen, ale to twego nowego druha – Krakersa. Ostatecznie, było to może jednak mniej straszne niż spotkanie pierwszego stopnia z Gwen, cóż kwestia perspektywy. Nie mogłeś wszak wiedzieć przecież, że tym samym ozorem pies wylizał sobie przed chwilą jaja, co z pewnością obu wam wyszło na dobre.

Słońce zawisło ponad horyzontem, wygramoliłeś się z swego legowiska i stanąłeś na nogi. Natychmiast poczułeś też dojmujący głód, nie dziwota zresztą, bo najwyższy był czas już na śniadanie. Kwestia ta musiała jednak zająć drugie miejsce w hierarchii priorytetów, ustępując naglącej potrzebie opróżnienia pełnego pęcherza, co też nie doszło zresztą do skutku gdy rozległo się nagle pukanie do drzwi. No cóż, dzień był już w pełni, trochę sobie dziś pospałeś, to trzeba przyznać, zapewne jakiś zniecierpliwiony klient postanowił spróbować szczęścia mimo zamkniętych drzwi. O dziwo, nie walił w drzwi jakby się paliło, a zastukał spokojnie, wyczekując gospodarza, co więcej; gdy już drzwi otworzyłeś, odkryłeś z zaskoczeniem, że to wcale nie klient a młoda, urodziwa panienka Gwen. Ostatnio miałeś z nią nader często do czynienia. Zmierzyłeś ją sennym wzrokiem, w którym mieszała się tęsknota za talerzem pełnym jadła przepleciona ze zniecierpliwieniem, jakie może czuć tylko ktoś przyjmujący nieproszonych gości z pełnym pęcherzem.
- Cześć. – odezwała się nieśmiało Gwen, przyglądając się twym stopom, ty zaś odkryłeś – a nie było to z pewnością odkrycie napawające dobrymi przeczuciami – że dziewczyna dzierży w ręce niewielką walizeczkę.
- Rozmawiałam ze Stephanie – wyznała nagle Gwen – Wiesz, on tyle podróżuje, i ona mi powiedziała, że nie ma nic gorszego niż daleka, samotna podróż w smutku, bo wiesz, człowiek czuje się wtedy taki samotny. I opuszczony. Gdy nie ma się do kogo odezwać w drodze, i do kogo przytulić w ciemną noc. – urwała, nieco zmieszana i spojrzała ci w oczy, szybko się reflektując – Ja oczywiście niż zdrożnego nie mam na myśli, wiem, że jesteś pogrążony w rozpaczy! Ale… postanowiłam, że pójdę z tobą, żebyś nie czuł się taki samotny. Żebyś nie został z tą rozpaczą sam. No i… no i… żeby miał kto o ciebie zadbać w drodze!...
- Ale… – próbowałeś oponować, zupełnie tą propozycją zaskoczony, a Stwórca jeden raczy wiedzieć, coś sobie na tę sposobność pomyślał. Gwen przerwała ci jednak, nim zdołałeś powiedzieć cokolwiek więcej.
- Obiecuję, że nie będę opóźniać marszu! Ani sprawiać żadnych kłopotów! Ani w ogóle… nie będę ci ciężarem! Może nie umiem walczyć i polować… – załkała, jakby miała się rozpłakać – Ale… ale mogę przyrządzać posiłki! I prać! I c-cokolwiek zechcesz…! – oczy zaszkliły jej się łzami, widocznie cała ta wyprawa stanowiła dla niej sprawę wagi najwyższej, a myśl, że mógłbyś jej odmówić napawała rozpaczą.
- Och, i nic się nie martw! – zawołała nagle – Stephanie obiecała, że powiadomi wszystkich o twojej nieobecności, i będzie odbierała wiadomości, i… no, i zadba o wszystko…

A ty stałeś tak przed nią, z żołądkiem ściśniętym głodem i nogami ściśniętymi naglącą potrzebą, z pewnością nie mając akurat sposobności na ckliwe pogaduchy, nie mówiąc już o mozolnym wyperswadowywaniu jej tego pomysłu. Gwen potrafiła być przecież taka uparta. I cóż miałeś począć? Merdający wesoło ogonem Krakers, który usiadł w progu, obok ciebie też nie wyglądał, jakby miał na całą tę sytuację pomysł. W brzuchu mu zaburczało, nóg nie ściskał jednak tak kurczowo jak ty, należało więc przypuszczać, że swoje potrzeby załatwił, w którymś z kątów twego zacnego mieszkanka. Słowem, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że to będzie ciekawy dzień…


Ibraheem Shakeel; na wschód od Thedas, Aksum, oaza Tranea

Irys, jak przystało na profesjonalistę, wysłuchał poleceń, nie zadając żadnych pytań. Z miny jego trudno było nawet wywnioskować, co sobie na ten temat pomyślał i czy pomyślał coś konkretnego w ogóle. Może przyjął tylko do wiadomości polecenia i nie wdawał się w żadne dodatkowe nad nimi rozmyślania. Mało to jednak istotne. Grunt, że zgodnie z poleceniem, wziął posiłek i ruszył następnie do komnaty Villemo, by przed samymi drzwiami zawiązać sobie jeszcze oczy. Wyraz jego twarzy nie zmienił się przy tym ani o jotę, jakby takie zabiegi były dlań codziennością. Ułożył sobie następnie jakiś wykwintny komplement, dużo lepiej brzmiący niż ten wymyślony przez ciebie, a utkany z wielu wieczorów spędzonych na czytaniu poezji, którą twój służący tak uwielbiał. Wszystko to jednak trafił szlak, gdy tylko przekroczył on próg komnaty panienki, która – wciąż naga – zrobiła na nim wrażenie tak silne, że upuścił niesiony talerz, wybałuszył przesłonięte opaską oczy i powiedział:
- Teraz rozumiem trudność panicza w dobraniu odpowiedniego komplementu…
Villemo popatrzyła zaskoczona na nieboraka, po czym zaśmiała się słodko. Irysowi twarz wykrzywiła się jednak w grymasie bólu, a serce, które poczęło łomotać szaleńczo na widok pięknej panny nie wytrzymało. Służący jęknął, upadł na framugę i osunął się na ziemię.

Podczas gdy Irys przygotowywał posiłek dla panny Villemo, ty wracałeś na wieczerzę, dopracowując ostatnie elementy swego planu i rozmyślając o całej tej dziwacznej sytuacji. A było ona dość delikatna. Alan należał bowiem do klanu architektów, którego głównym zajęciem było kojarzenie małżeństw w taki sposób, aby uzyskać idealnego potomka. Ot, taki cel, nie poparty chyba nawet żadną światłą ideą. I oto elementem tej układanki stałeś się ty, który spłodzić miałeś alanowego wnuka, dla którego swoistą przechowalnie stanowić miał brzuch pięknej panny Villemo z rodu Gweng. Zaiste, mało to było romantyczne, z pewnością nie przystawało do literackich wizji miłości. Panienka jednak zdawała się być z swoją instrumentalną rolą pogodzona, towarzyszyła jej chyba nadzieją, że gdy zrobi swoje – urodzi syna/córkę i odda go/ją na wychowanie swemu ojcu – będzie mogła cieszyć się wreszcie świętym spokojem i, w miarę możliwości, układać sobie życie po swojemu. Ty byłeś dla niej raczej przelotną częścią tego upierdliwego planu, a z racji roli jaką miałeś w nim odegrać, uważała cię za kogoś, z kim jedzie na tym samym wózku. Chyba nawet cię polubiła, a to już nieźle wróżyło waszemu zbliżającemu się wielkimi krokami małżeństwu, niewykluczone jednak, że jej serce należało do kogoś innego. Któż to jednak mógł wiedzieć…

Wróciłeś na wieczerzę, nie zabawiłeś tam jednak długo. Irys oczywiście świetnie się z swej roli wywiązał, dokładnie po pół godzinie bowiem zjawił się Corin, by poinformować, że Elena przybyła po ostatnie dyspozycje i za chwilę, wraz z Khalimem wyruszy w drogę. W rzeczywistości, Eleny dawno nie było już w pobliżu, któż z obecnych mógł jednak o tym wiedzieć. Corin nie wspomniał, co prawda, że ta rzekoma Elena czeka na ciebie na szczycie strażniczej wieży, przeszło ci jednak przez myśl, że taki kaprys byłby w jej stylu. Ponownie jednak: któż z obecnych mógł o tym wiedzieć. To jednak nic nie szkodziło. Otrzymałeś pretekst, dzięki któremu mogłeś przeprosić gości i udać się do swych, tak zwanych, obowiązków. Tak więc w chwili, w której Irys schodził na zawał na oczach Villemo, ty docierałeś właśnie na strażniczą wieżę, by móc kontynuować swoje knowania…


Alexander Sunrise; Thedas, Wolne Marchie, Kirkwall

Noc była spokojna.

Rankiem stawiłeś się w umówionym miejscu i bez szczególnego przejęcia stwierdziłeś, że twój kompan jeszcze się nie zjawił. Wzruszyłeś ramionami i postanowiłeś zaczekać, oddając się przy tym z zaangażowaniem modlitwie, prosząc swego wszechmocnego Elazora o pomyślną podróż i powodzenie misji. Takich modlitw znałeś zresztą na pęczki, jak przystało na kapłana, zdecydowałeś się jednak wybrać tę wcale nie najkrótszą. Niemniej, gdy skończyłeś to pokorne wkradanie się w boże łaski, Reihl wciąż nie nadchodził. Czy to był już powód do niepokoju? Chyba nie. Miałeś tylko nadzieję, że to on się spóźnia, a nie ty, bo to znaczyłoby, że wyruszył w drogę bez ciebie. Ostatecznie jednak wydało ci się to mało prawdopodobne, dla żadnego z was nie byłoby to przecież na rękę. Chyba. Czekałeś więc dalej, a słońce wznosiło się leniwie ponad linią horyzontu. Dostrzegłeś jego blask, blado przebijający się przez zasłonę szaro-białych chmur. Poranek był ładny, przyjemnie chłodny. Ale zanosiło się na deszcz.

Po niecałej godzinie bezowocnego oczekiwania, zdecydowałeś się na zmianę taktyki i ruszyłeś w stronę miasta. Kto wie, może jesteś nie pod tą bramą, co trzeba, a może w ogóle źle coś wczoraj zrozumiałeś. A może jeszcze jakieś inne wyjaśnienie przyszło ci do głowy? Tak czy inaczej, miałeś zgryz, bo nie wiedziałeś, gdzie szukać zaginionego towarzysza. Wczoraj problem był podobny, dopisało ci jednak szczęście. Czy tak będzie i tym razem? Cóż, najwyższy może już czas, by wyciągnąć z tego jakąś naukę.
Postanowiłeś szczęścia spróbować „u Szalonego Joe”. Bądź, co bądź, Reihl był przecież najemnikiem, w miejscowej spelunie powinni więc wiedzieć, jak go znaleźć. Był to wszak najpowszechniejszy sposób na odnajdywanie ludzi parających się taką profesją jak on; wypytywanie w miejscowych karczmach. Tyle akurat wiedziałeś. Możliwe, że będą chcieli za taką pomoc jakiejś zapłaty, ale tym akurat się nie martwiłeś. Pieniędzy ci nie brakowało. Szczęśliwie jednak dla twej sakwy, nikt u Szalonego Joe nie miał akurat głowy do finansów. Z wczorajszego tłumu ostała się jedynie garstka bywalców, i to w całości kompletnie pijana. Tak, że nikt nawet nie poruszył się na dźwięk skrzypiących drzwi. Leżeli tylko, pouwalani na krzesłach, stołach lub pod nimi, często chrapiąc we własnych wymiocinach lub jęcząc pod okrutnym jarzmem morderczego kaca.

Zapytany o najemnika Reihla karczmarz, który w stanie był wcale nie lepszym niż reszta obecnych, zaśmiał się niemrawo i wymamrotał, że najlepiej zrobisz, jeśli poszukasz „tego nieszczęsnego idioty” na placu głównym. ”Kto wie, może jeszcze tam jest… hehe”. Tak też więc zrobiłeś. Nadzieje na szybkie odnalezienie młodzieńca opuściły cię jednak, gdy dostrzegłeś zgromadzone na placu głównym tłumy. A byli tu wszyscy; kupcy, kramarze, drobni handlarze sprzedający smakołyki jak na jakimś festynie, cała masa lepkich rączek, biedaków, których strażnicy usuwali z placu skrzętniej niż złodziejaszków, nawet dzieci plątały się między nogami. Naliczyłeś ich co najmniej siódemkę, rozweselone przeciskały się przez gęstwinę gapiów, których głosy zlewały się z sobą, pośród dziesiątek prowadzonych rozmów, w jeden ogólnoludzki harmider.
-…właściwie lepsza byłaby gilotyna… – mówił jeden – …tak, dawno nie było gilotyny… – odpowiadał inny, tonem znawcy. Zaraz, o czym oni…? Ach tak, uniosłeś głowę i ujrzałeś rozstawiony stelaż; szubienicę, stojącego na podeście nieszczęśnika, któremu kat zakładał właśnie pętlę na szyję. Wokół panował wesoły nastrój, wszyscy dobrze się bawili, rozmowy toczyły się w najlepsze:
…i rozumiesz, ja grzecznie do babska, a ona mi ciach!, jak dała w pysk… co ty nie powiesz…? …polowanie, tak, to było udane polowanie… a jak się dzieciaki chowają, teraz to już pewno duże chłopiska wyrosły… ty wiedziałeś, że ona ma kochankę?!... za bardzo się z nią ceregielisz… ty chyba żartujesz?! …hej, słyszałeś, że ten cały Alexander jest w mieście? …jak to? ten?... ech, pogoda to nam dziś się kiepska szykuje... Ruppio nie żyje... hej, jaka ładna sukienka!... zamknij ryj… hej… złodziej, złodziej!... i… GONG…
Jak na festynie. Wszyscy dobrze się bawili, poza tobą, kapłanie, który z pewnością nie byłeś miłośnikiem takich zabaw, a który właśnie odkryłeś – ku swemu najgłębszemu zaskoczeniu – że tym nieszczęsnym idiotą stojącym na podeście, któremu kat zakładał właśnie na głowę czarny worek, był Reihl. Nim zdążyłeś jakkolwiek na to sensacyjne odkrycie zareagować, rozbrzmiał gong, zapadła cisza i w tej samej chwili ciało najemnika zawisło na stryczku. Coś gruchnęło przy tym, to chyba skręcony w jednej chwili kark wisielca, którego ciało zawisło bez ruchu. I uniosły się w niebo rozemocjonowane wiwaty, krzyki i oklaski, nawet niebo ryknęło jakimś odległym grzmotem. Wisielec był martwy, a bruku sięgnęły właśnie pierwsze, nieśmiałe krople nadchodzącej ulewy…
 

Ostatnio edytowane przez Piszący z Bykami : 09-08-2011 o 17:42.
Piszący z Bykami jest offline