Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-08-2011, 01:25   #27
echidna
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Areastina nienawidziła nizin. Nienawidziła rozległych stepów Nazairu, które były jedynym widokiem, jakie mogła podziwiać za młodu. Nienawidziła ciągnących się po horyzont równin pełnych łąk i jedynie z rzadka porośniętych kępami drzew. Jak bardzo ich nienawidzi, odkryła dopiero, gdy razem z IV Armią Konną zawędrowała przez Góry Amell do Cintry i Lyrii. A potem osiadła wśród porośniętych pierwotną puszczą wzgórz Dol Blathanna i upewniła się w swej niechęci do równin.

Gdy Roibhilin zdecydował, że wracają do Doliny Kwiatów, kapral Maeleachlainn szczerze się cieszyła. Miała już dość płaskiego jak deska Łukomorza i wszechobecnego zapachu morza. Co prawda powożenie wozem nie było najmilszym sposobem do osiągnięcia celu, ale była w stanie znieść nawet to, byle by tylko szybko uwolnić się od uciążliwego „podopiecznego” i móc wrócić do swoich spraw.

Mówiąc o szybkim uwolnieniu od Roibhilina, elfka miała raczej na myśli szybki powrót do domu, a nie śmierć elfa podczas owego powrotu. Toteż ,gdy usypiającą ciszę rozdarł niepokojący huk, a zaraz potem z nieba spadł na nich grad pocisków, z jej ust wyrwało się siarczyste przekleństwo. Odruchowo schowała się za ścianą wozu. I chyba tylko to ją uratowało, bowiem chwilę później ostrze pocisku wbiło się w drewnianą ściankę na dobrą piędź.

Ostrzał trwał kilka chwil. W tym czasie jej uszu co chwilę dobiegały jęki ranionych zwierząt i elfów zmieszane ze świstem nadlatujących pocisków. Nie mogła dojrzeć, kto oberwał i jak bardzo, bowiem chroniąca ją drewniana ściana zasłaniała wszystko. Wychylić zza niej odważyła się dopiero, gdy ostatnie pociski padły na ziemię.

„Tylko tego mi brakowało, by zabili tę cholerną gnidę w drodze do domu” - myślała gorączkowo jednym susem zeskakując z wozu. Krzyki podkomendnych i rżenie zagłuszyły serię bluzgów, jaka posypały się z jej ust.

Dopadła miejsca, w którym jeszcze chwilę temu stał dorodny, kary ogier Roibhilina. Zwierzę leżało na ziemi wierzgając nogami w przedśmiertnych spazmach. Krew sączyła się z rozległej rany na jego szyi. Koń tułowiem przygniatało jeźdźca. Ten nie wierzgał, za to darł się wniebogłosy, co oznaczało, że na szczęście wciąż żył.

Dopiero teraz zdołała pomyśleć o czymkolwiek innym. Rozejrzała się, by zapoznać się z obrazem sytuacji, a obraz ów był… przerażający. Z kilkunastu koni pozostały dwa, z czego jeden w zaprzęgu. Do tego dochodziły cztery, które uciekły, o ile uda się je wyłapać. Trzech jej podwładnych leżało martwych, czterech było poważnie rannych: jeden miał przebitą rękę, jeden – udo, kolejny – łydkę. Z łydki ostatniego wystawał pocisk przygważdżając go do boku martwego zwierzęcia. Pozostałych ośmiu żołnierzy odniosło powierzchowne rany. Tylko jeden z chłopaków nie ucierpiał i to tylko dlatego, że schronił się za swoim wierzchowcem.

Na samym końcu Areastina sprawdziła stan trzech mężczyzn, których wieźli na wozie. Ten najciężej poszkodowany, nieprzytomny oficer, w dalszym ciągu się nie poruszał, ale żył. Ściany wozu prawdopodobnie osłoniły go przed ostrzałem. Drugi, zupełnie sprawny żołnierz należący do Scoia’tael, podobnie jak pani kapral, schował się za ścianą wozu, co i jemu pozwoliło uniknąć obrażeń. Trzeci z mężczyzn, prawdopodobnie należący do tego samego komanda, co drugi, nie miał tyle szczęścia. Dosięgły go strzały ryboludów i obecnie leżał martwy w kałuży krwi.

W umyśle kobiety tłukła się myśl, cóż to za przerażająca broń mogła wywołać takie spustoszenie w ich szeregach. Odpowiedź dostrzegła, gdy pochyliła się nad ciałem martwego Scoia’tael. Z jego szyi wystawał przedmiot długości ręki, grubości zaś kciuka. Pocisk był wykonany ze srebrzystego metalu, pozbawiony lotek, naznaczony zaś dziwnymi rowkami i w niczym nie przypominał znanego kapral Mealachlain oręża. Najbliżej mu było do wielkiego, pozbawionego łba gwoździa. Aż strach było pomyśleć cóż za broń mogła miotać takimi pociskami. Tego, kto je wystrzelił, nietrudno było się domyśleć. Ostrzał nadciągnął od morza, a to oznaczać mogło tylko owe tajemnicze i niebezpieczne Ryboludy. To z kolei oznaczało, że należało migiem zbierać dupę w troki i jak najszybciej oddalić się od owego morza.

W pierwszej kolejności jednak należało się zająć Roibhilinem, który wciąż tkwił przygnieciony końskim trupem i darł się jak oszalały. Areastina miała nadzieję, że mężczyzna zdecydowanie przesadza co do nasilenia bólu i, że ma co najwyżej skręconą kostkę, a nie na przykład otwarte złamanie nogi. Nie sposób to jednak było stwierdzić, póki mężczyzna leżał w obecnej pozycji.

Pani Kapral przywołała do siebie wszystkich sprawnych podkomendnych. Sześciu miało unieść ciało martwego zwierzęcia na tyle wysoko, by pozostałych dwóch mogło spod niego wyciągnąć Roibhilina nie czyniąc mu przy tym krzywdy. Nie należało ryzykować rozerwania mięśni i żył w sytuacji, gdyby jednak noga była złamana, a nie tylko zwichnięta.

Akcja przebiegła nad wyraz sprawnie. Co prawda poruszony Roibhilin to darł się, by go nie ruszać, to znów prawie mdlał z bólu, ale w końcu ułożyli go z boku na trawie, by dokładniej obejrzeć jego obrażenia. Poza nogą wszystko wyglądało w porządku. Areastina jednym pociągnięciem noża rozcięła nogawkę spodni, by móc się lepiej przyjrzeć.

Nie było widać otwartej rany, co wykluczało najgorszą ewentualność. Mimo protestów ze strony poszkodowanego, kobieta obmacała uważnie obie jego nogi, by stwierdzić, czy doszło do złamania, lub znacznego przemieszczenia kości. Rudowłosa elfka nie bardzo się na tym znała, więc trudno jej było cokolwiek jednoznacznie stwierdzić. Poproszony o poruszenie nogą mężczyzna z cichym sykiem kiwnął palcami u stopy. Czyli kość najprawdopodobniej nie była złamana, ewentualnie pęknięta. Z całą pewnością jednak Roibhilin miał skręconą kostkę, co na kilka dni, a może i tygodni wykluczało u niego możliwość chodzenia, jednak mimo wszystko należało uznać, że miał szczęście,

Areastina odetchnęła z ulgą i wstała z klęczek. W samą porę, by dostrzec nadciągające w ich stronę z zatoki, biegnące wolno w porównaniu do elfów, sylwetki. Ryboludy.

- Oż kurwa! – wyrwało jej się z gardła, w chwili, gdy dotarło do niej, co widzi.

Napastnicy zbliżali się nieubłaganie. Dzielący ich dystans byli w stanie pokonać w minutę, może nieco więcej.

- Mamy towarzystwo – krzyknęła starając się, by głos jej nie zadrżał. – Zbierzcie broń tych, którym i tak się ona nie przyda. I odwiązać konia z zaprzęgu.

Plan był prosty. Nie mogli się stąd ewakuować, więc należało stawić opór, w miarę skromnych możliwości oczywiście. Mieli dwa konie. Mogli spróbować uratować tych, którzy w walce i tak już niewiele pomogą, a będą jedynie stanowić łatwy cel. W pierwszej kolejności pomyślała o Roibhilinie, ten jednak odmówił ucieczki. Może i szuja, może i menda, do tego arogant z kompleksem wyższości, ale jednak swój honor miał. Mieczem machać i tak nie był w stanie, więc dostał łuk jednego z zabitych chłopców.

Skoro Roibhilin zamierzał zostać, Areastina zadecydowała, że należy przetransportować w bezpieczne miejsce nieprzytomnego oficera. Jako, że nie mógł on sam kierować koniem, wysłała z nim rannego w rękę żołnierza, który i tak już z łuku strzelać nie mógł. Drugiego z koni miał dosiąść ranny w udo. We dwóch mieli się oddalić galopem w bezpieczne miejsce. Jeden miał siedzieć przy nieprzytomnym i strzelać do ewentualnych zabłąkanych ryboludów. Do drugiego natomiast należało odnalezienie czterech zaginionych koni.

Na koniec pozostała kwestia uratowanego Scoia’tael. Był on zdolny do walki, jednak nie posiadał broni, w związku z czym otrzymał tę należącą do jednego z zabitych. Dostał również ostrzeżenie, żeby nie robił głupot, bo pani kapral nie będzie miała żadnych skrupułów, by wpakować mu strzałę między oczy.

To było najdłuższe sześćdziesiąt sekund w jej życiu. Gdy ostatnie chwile mijały, słyszała tylko łomotanie własnego serca. Nie musiała wydawać komendy, by wszyscy zajęli odpowiednie pozycje do strzału. Poprawiła wiszący u pasa kord. Z powieszonego teraz tuż przy nodze kołczanu wyjęła strzałę. Drugi, podobny kołczan leżał na ziemi tuż pod jej stopami. Nim napięła cięciwę, odruchowo musnęła wargami lotkę. Stanęła w lekkim rozkroku i zmrużyła oczy gotowa zwolnić cięciwę.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 11-08-2011 o 19:49.
echidna jest offline