Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-08-2011, 09:04   #182
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny

W mieście było coś niepokojącego. Czułem, że tajemnica nie tkwi tylko we mnie i w niej. Nie tylko we mnie. Że jest w samym mieście.


Dni płynęły. Praktycznie przestaliśmy się widywać. Przy stoliku, który nam udostępniono w hotelowym lobby, zwykle nie było nikogo - także nikogo z innych mieszkańców miasta, nigdy, jakby stolik ten stanowił tabu. Jeśli już, to któryś z nas pojawiał się tam sam, by zwykle w milczeniu spożywać śniadanie, kolację lub posiłek w porze obiadu. Małomówni i spokojni, spokojem który dawał brak pośpiechu i konkretnych codziennych obowiązków, zaczynaliśmy przypominać innych z Samaris. Blum przestał w ogóle odwiedzać hotel, choć o ile dało się zauważyć, do jego pokoju nikt nie został chyba zakwaterowany. Zresztą, na długim korytarzu w którym znajdowały się drzwi do naszych apartamentów z zamurowanymi oknami, nigdy nie widzieliśmy żadnych innych gości hotelowych. Żadni tacy nie kręcili się też na krętych schodach wiodących do wielkiego hallu. Po wielu dniach nabieraliśmy pewności, że jesteśmy jedynymi gośćmi hotelu Clarka.

Właściciel traktował nas z uprzejmą obojętnością, jak zawsze. Ktoś w końcu zapytał o Persivala, a Gregory odpowiedział zdawkowo, że Pana Bluma można zawsze znaleźć w antykwariacie. Co to miało właściwie znaczyć?





Mówią, bez śmierci nie pojawia się nic nowego.

Był tu? Był tu Nathan Clark. Rozmawiał z nim? Chyba tak. A może jednak nie, może po prostu wyszedł nie odbywszy rozmowy na którą liczył. Myśli Bluma, spokojne jak ocean, ogarniały teraz tak wiele tematów jednocześnie. Mógł myśleć o wielu rzeczach w tym samym czasie, a Clark był tylko jedną z nich. Ale nie musiał. Nie myślał w ogóle, zamykając antykwariat i udając się, jak co dzień o tej samej porze, na przechadzkę ulicami miasta. Swojego miasta. Słońce wydobywało z Samaris to co najpiękniejsze. Spokój miał jasne barwy, a promienie pieściły wspaniałe fasady i niebotyczne wieże. Miasto prowadziło go, otwierając przed nim swoje drogi. Nie musiał myśleć, robił to kiedy chciał. Kiedyś, nie mógł uwolnić się od myśli. Był ich niewolnikiem. Teraz po prostu szedł.

Odnalazł go, kiedy jeszcze było jasno. Zanim, jak zwykle, trzeba było wracać na noc do domu. Profesor leżał na trotuarze, niedaleko miejsca gdzie wczoraj była wieża, a przedwczoraj ściana z piękną kołatką. Dziś był tu niewielki placyk. Watkins leżał nieruchomo, z rozłożonymi szeroko rękoma. Persival Blum zbliżył się, mając za plecami słońce...






Watkins miał czas na myślenie, miał też conajmniej dwie rzeczy do przemyślenia. Jedną z nich był stan Vincenta. W przeciwieństwie do Voighta, który zdawał się często znikać na długich spacerach po mieście, Rastchell mógł być i był od jakiegoś czasu przedmiotem obserwacji profesora. Maurice widywał Vincenta, dość często choć najczęściej przelotnie - na korytarzach, schodach i w lobby. Przypadek ten zaczynał być zastanawiający, na jego przykładzie - rozumował Watkins - możnaby prześledzić dziwny wpływ miasta na umysł i duszę. Vincent schodził na dół, zjadał posiłek i jak cień wracał do pokoju na górze, jak oni wszyscy. Ale nigdy nie zainicjował choćby krótkiej wymiany zdań. Wyglądał na ciągle zamyślonego, lub pogrążonego w zadumie, najbardziej z nich wszystkich. Jak wtedy, pierwszy raz w Xhysthos. Nawykły do obserwacji zachowań ludzi profesor widział pewien cykl - na początku znajomości Rastchell był właśnie taki, potem, w podróży, chyba po zajściu na altiplanie - nabrał energii, chęci do komunikowania się, myślał i zachowywał się coraz bardziej energicznie. teraz jednak...Coś niedawno przeżył, przeżył coś w Samaris i nastąpił kolejny punkt zwrotny.

Właśnie. Faza pierwsza wracała. Wracała chłodna, spokojna obojętność. Wracał niespotykany spokój ducha. Te wszystkie rzeczy Watkins wyczuwał, co więcej: wyczuwał je jako zwielokrotnione odbicie stanu, w którym sam coraz bardziej zdawał się zapadać. Czy taki był prawdziwy Vincent Rastchell, a podróż była tylko chwilowym rozstrojem umysłu? Czy może odwrotnie? I te same pytania profesor zadawał sobie w odniesieniu do samego siebie...

Co powinienem zrobić z tą wiedzą? - pytał sam siebie Watkins - Jestem przecież psychologiem. Powinienem chyba porozmawiać z nim, przecież to do aktywności zawsze namawiamy innych i czyjaś ilozacja wyzwala w nas dzwonek alarmowy - on potrzebuje pomocy. Rozmowy. Zwłaszcza ze strony psychologa. Ale...Tu, w Samaris, Maurice miał wątpliwości. Może tak jest lepiej. Czy powinienem tak naprawdę ingerować? I czy...Czy tutaj...Czy tutaj muszę być nadal psychologiem...?

Dylematy te wymagały odpowiedzi, ale profesor odłożył je na później. Jednak będzie trzeba się z nimi szybko zmierzyć. Teraz znów patrzył, stojąc przy recepcji, na pogrążonego w rozmyślaniach niedawnego towarzysza podróży, siedzącego swobodnie przy stoliku. Zwykle to profesor nie zauważał znajomych, tym razem Rastchell zupełnie nie zdawał sobie sprawy z bliskiej obecności Maurice'a.
Vincent... Był blady i spokojny, prawie jak spotykani mieszkańcy Samaris. W zasadzie niewiele się od nich odróżniał... Powrócił... Mieszkaniec Samaris, po okresie fascynacji podróżą i powrocie do swojego miasta, znów stał się sobą - dziwna myśl nawiedziła głowę profesora. A ja sam?

Kręciło mu się w głowie od tych rozważań, więc wyszedł na plac, a potem ruszył ulicami. Ze zmianą miejsca przyszła zmiana tematu rozważań. Druga sprawa.

Woda.

Nawet Samaris musiało gdzieś odprowadzać nieczystości. Nawet Samaris musiało zdobywać wodę pitną, czy to z podziemnych źródeł lub może filtrując wodę morską. Watkins poświęcił ten dzień na zbadanie miasta od tej strony. Nie obchodziło go to, czy mieszkańcy zwracają uwagi na jego zachowanie. Obszedł wiele ulic, badając bruk niemal metr po metrze, ale nigdzie nie napotkał choćby jednej studzienki czy kanału burzowego. Opukiwanie laską ulic nie przyniosło co prawda zamierzonego efektu, ale zapewniło jednak ciekawe spostrzeżenie. Ten dźwięk...Grube kostki brukowe, gwarantujące bezpieczeństwo przechodniów, powinny wydawać raczej pewny i jednolity dźwięk, a tu...Brzmiało to właściwie jakby na dole zaczynała się pusta przestrzeń. Może jednak kanały? Stuknął jeszcze parę razy, ale podłoże wydawało się być solidne i trwałe.
Nie zważając na nikogo, profesor odłożył laskę i położył się na bruku. Czuł się dziwnie i jakoś lekko. Kostki brukowe, mimo gładkiego dość oszlifowania, powinny chyba wpijać się swoimi nierównościami w ciało, a jednak leżało się tu jak na stole. Maurice przystawił ucho do podłoża i zamarł, nasłuchując.

Jego przypuszczenia w pewien sposób się potwierdzały. Słyszał wyraźny szum wody. Potężny szum. Ale to nie było wszystko, wydawało mu się też że słyszy odgłosy...Jakby...Wielkiego mechanizmu? Sam nie był pewien, ale znajomy już świst i zgrzyt, który często słyszał w tym mieście a nawet poza nim - teraz zdawał się dobiegać też i z dołu, jakby zmieszany z przytłumionym hukiem wody...

Olbrzymie koła obracają się, tysiące hektolitrów morskiej wody przetaczają się z łoskotem. Wysoko, na tym wszystkim, pisk i zgrzyt, elementy ze świstem przesuwają się na swoje miejsca. Świat zmienia się i staje na nowo. Korzenie rosną, biegną wszędzie znikając w wolnych przestrzeniach, pędząc we wszystkich kierunkach. Zwisające kable przeplatają się z lianami z dżungli Trahmeru, pełzną w różne strony niczym węże. Niektóre pną się wysoko, inne dążą w dół, a wiele znika w kamiennych sarkofagach. Tutaj również wchodzą, wchodzą prosto do mojej głowy. Wysoko, nade mną, miasto widoczne w prostokątnych ramach, jak obraz, na którym krzyżują się stalowe szyny, wysokie ściany, rosnące rusztowania i dające jasne światło reflektory...

Jasne...Światło...


- Watkins...?!
Watkins zamrugał powiekami. Ostrożnie uniósł głowę znad bruku, poruszył ramieniem. Słońce oślepiało nieco, zalewając swym blaskiem tę samą ulicę, na której położył się, by nasłuchiwać odgłosów podbrzusza miasta. Ujrzał kontur stojącego człowieka, nierozpoznawalny na razie bo światło padało z tyłu a jego wzrok dopiero przyzwyczajał się do światła. Usiadł powoli, rozcierając bark. Teraz mógł już rozpoznać tego, który go znalazł leżącego na ulicy.
- Nic się panu nie stało? - pytał dość obojętnym głosem Persival Blum.






Zamurowane okno. Było dla niego niczym symbol. Symbol końca. Końca wszystkiego.

Wstał od sekretarzyka i podszedł do okna. Pogładził dłonią, zamykając oczy. Nie wyczuwał chropowatości, zagłębień między cegłami...Czuł gładką, równą powierzchnię. Wydawało się, że słyszy szum oceanu. Ukojenie spływało kaskadą, odchylił do tyłu głowę.

Potem odszedł parę kroków do tyłu i otworzył oczy. Znów popatrzył na stół, podszedł tam, powoli i sennie. Dziennik podróży...Wiersz...Kartka z jednym, jedynym słowem...

S A M A R I S.

Wziął ją do ręki i szedł. Szedł ulicami miasta, a właściwie płynął nimi z uczuciem niesamowitej lekkości. Sam już nie wiem...Nic już nie wiem...Nic..."Świat został stworzony z niczego... "- przypomniał mu się jakiś cytat, niewiadomego autora, z niewiadomego dzieła - "... i to nic niekiedy widać." Rozejrzał się. Blask opromieniał ulice Samaris. Mijający go ludzie zdawali się patrzeć na niego z przyjaźnią, nawet z dziwną wdzięcznością, choć przecież nie uśmiechali się. On też się nie uśmiechał. Kiedy ostatni raz to robił?

Chodził długo, a miasto cierpliwie niosło go tam, gdzie chciał. Drogi otwierały się przed nim, gdy nie patrzył, ale on wiedział. Zapomniał. Zapomniał o wszystkim, choć jednocześnie wszystko zaczynał sobie przypominać. Nie powinien był opuszczać swojego miasta. Dziś słowa te nabierały nowego znaczenia.

Wrócił do hotelu w południe. Na recepcji nie było nikogo. Siedzący na obiedzie ludzie pozdrawiali go lekkim skinieniem głowy. Przechodził pod kolumnadą leniwie, zadzierając głowę i podziwiając wspaniałe sklepienie raz jeszcze. Zamykał oczy, słuchając swoich własnych kroków podczas wspinania się po schodach. Wkrótce stanął przed drzwiami swojego pokoju. Były otwarte, zdał sobie sprawę że już od dłuższego czasu nie kłopotał się nawet by zamykać pokój na klucz. Czy należało jednak do przemyśleć? Potem. Wszedł i zatrzymał się w progu.

Przy sekretarzyku siedziała znajoma postać. Gregory Clark tkwił na jego krześle, nachylony nad stołem i pogrążony w lekturze dziennika.

- Co pan tu robi?!

Wąsaty właściciel hotelu zachował się...dziwnie. Po prostu popatrzył poważnym wzrokiem na Vincenta, odłożył zamknięty dziennik na miejsce, a potem wstał i ruszył ku otwartym drzwiom. Tak po prostu, mijając Rastchella, bez słowa. Zaskoczony Vincent nie zareagował, a tamten jeszcze raz spokojnym wzrokiem zmierzył stojącego Rastchella i wyszedł. Miarowe choć spokojne kroki na schodach wkrótce ucichły.

Usiadł na łóżku, zastanawiając się, co to miało znaczyć. Właściwie, choć myśl ta była zaskoczeniem, nie bardzo go to zmartwiło. Vincent posiedział jeszcze trochę na pościeli, a potem udał się wziąć długą kąpiel. Gdy wrócił, nikogo w pokoju nie było. Głód dawał znać o sobie, choć i on był odległy jak szum oceanu. Jednak, dochodziła pora kolacji. Rytm miasta, któremu Rastchell poddawał się jak łódź kaprysom fal, wymagał zejścia na dół. Jak co dzień o tej porze.

Sporo osób było już na dole, niektórzy dopiero przychodzili. Każdy o swojej porze. Vincent zasiadł i pozdrowił parę osób przy najbliższych stolikach, które już z widzenia rozpoznawał. Uprzejmie odwzajemniali ukłony, witając go wytwornymi zdaniami które nie znaczyły nic prócz oddania szacunku. Słowami takimi samymi jak wczoraj, i przedwczoraj. Jedzenie czekało już, więc rozpoczął konsumpcję. Jadł, jak zwykle w milczeniu, jak zwykle jego towarzyszy podróży do Samaris nie było. Przypomniał ich sobie, przypomniał też Roberta który stał mu się przecież najbliższy z nowo poznanych osób, ale nawet i on - byli gdzieś daleko, jak za mgłą. Tak dawno już o nich nie myślał...

Podniósł głowę, bo wydawało mu się, że słyszy głos Roberta. Od strony recepcji. Otarł usta serwetką i wstał powoli, jakby ważył tonę. Podszedł do recepcjonisty, który jak gdyby nigdy nic stał za swoim kontuarem. Z oddali posłyszał znów ten zgrzyt...
- Słyszałem...Zdawało mi się, że słyszę pana Voighta...?
- Nie skończył Pan kolacji...- zatroskanym nieco tonem odrzekł Clark.

Zgrzyt narastał...Coś ze świstem przesuwało się, coś wskakiwało na swoje miejsce.

- Nie odpowiedział Pan na moje pytanie. - odrzekł Vincent. Parę głów przy najbliższym stoliku obróciło się w tę stronę.
- Był tu, tak. - po napiętej chwili milczenia odezwał się Gregory. Głowy wróciły do cichej rozmowy między sobą. - Wyglądał na zmęczonego. Zaproponowałem by poszedł odpocząć i wygląda na to, że posłuchał mojej rady.

Wzrok recepcjonisty sugerował, że Robert udał się na schody do góry. Vincent, nawet jeśli coś odpowiedział, to już tego nie pamiętał. Zamiast tego ruszył w ślad za spojrzeniem, powoli pnąc się po zakręconych schodach. Czerwień dywanu migała przed oczyma. Zgrzyt był coraz głośniejszy. Nie wiedzieć czemu przypomniała mu ona krew na okładce czytanej dawno temu książki o przygodach detektywa Bonnetta. Potem stanął w korytarzu na piętrze. Lampy oświetlały ten przesmyk, przypominający tunel lub wnętrze jakiejś machiny. Jedna z lamp była stłuczona, resztki szkła walały się po czerwonym dywanie. Po prawej stronie ciągnął się rząd drzwi do apartamentów, które przeznaczono ich delegacji. Vincent zauważył, że drzwi do jego pokoju były uchylone. Dalej, przy zacienionym końcu korytarza, tam gdzie był jeszcze jeden niezajmowany przez podróżników pokój, chyba ktoś stał. Serce Rastchella zabiło szybciej. Ostrożnie dał parę cichych kroków po dywanie. Świst zdawał się dobiegać teraz właśnie z tamtej strony. Z półmroku końca korytarza wyłoniła się, znajoma jak się okazało, sylwetka człowieka.

- Robert?!

Nie słyszał go nawet. Robert Voight stał przed zamkniętymi, ostatnimi w rzędzie drzwiami trzymając się oburącz za głowę, chyba nieświadomy obecności nadchodzącego przyjaciela. Jedna ręka Roberta, uniesiona teraz wysoko, była wyraźnie zraniona. Czerwona krew lśniła na przedramieniu, w którym tkwiło kilka kawałków wbitego szkła, spływając i barwiąc na karmazynowo prawą dłoń Voighta, wczepioną teraz kurczowo w zmierzwione włosy. Wzrok Roberta był straszny, niemal obłędny i był utkwiony dokładnie w stojących przed tym człowiekiem drzwiach.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 11-08-2011 o 10:08.
arm1tage jest offline