Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 09-08-2011, 22:41   #181
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Ona! Po tylu latach, znowu razem. Czy ta podróż była jednak środkiem do celu, do spotkania dawno ponoć zmarłej żony, czy jednak celem samym w sobie, postawionym mu…

No właśnie, po co? Żeby zrozumiał, że nie mogą być już razem? W takim razie dlaczego to jego, właśnie Roberta Voighta, wysłali do Samaris? Musiał być w tym cel, musieli wiedzieć. Tylko czy ta Jade naprawdę była jego żoną? Nie mógł być tego pewien. Wtedy jednak pewne elementy układanki pasowałyby do siebie, choć w dziwny sposób…




Zamówiłem herbatę. Potem drugą. I, zdaje się, też trzecią. W głowie miałem totalny chaos. Nie do opisania, co działo się ze mną. A jednak, myślałem, że będzie inaczej, że padniemy w sobie w ramiona. Zamiast tego, byliśmy umówieni na kolejny dzień. Ja i kobieta, która najprawdopodobniej była moją żoną, po prostu umówieni. Jak para znajomych. W ogóle tego nie rozumiałem, a jednak poddałem się temu. Dlaczego?

Prawdopodobnie dlatego, że niczego jeszcze nie byłem pewny. Emocji i niepewności było tak wiele, że wycofałem się. Musiałem to przemyśleć, musiałem zastanowić się, czy to nie była pułapka. Mogła być. Ktoś podstawia identyczną kobietę, wiedząc o mojej sytuacji, by mnie… zneutralizować? Tylko kto, prócz Rady, wiedział, że to ja akurat będę w delegacji. A musiał wiedzieć wcześniej, skoro udało mu się podstawić taką kobietę.

A jeśli to naprawdę była Jenna? W takim razie gdzie jest moja córka. Teraz chciałem pobiec za kobietą, błagać ją, żeby dała mi zobaczyć Hailey. Zacisnąłem pięści – trzeba było od razu działać, a nie teraz płakać nad rozlanym mlekiem. Musiałem w takim razie czekać do jutra. Ale to było daleko, a ja nie chciałem czekać. Wypiłem duszkiem czwartą już chyba herbatę i wyszedłem na powietrze. Emocje, herbata, chłodny powiew wiatru orzeźwiły mnie na tyle, że ostatnie myśli o śnie przeszły od razu. Poszedłem na miejsce, w którym spotkałem Jade.

Teraz jednak, oprócz Jade, moje myśli lawirowały wokół Samaris. W mieście było coś niepokojącego. Czułem, że tajemnica mojego spotkania z Jade nie tkwi tylko we mnie i w niej. Że jest w samym mieście. Przede mną pojawiła się jakaś postać. Zobaczywszy mnie, przyspieszyła kroku.Biegłem za nią, w końcu szarpnąłem za ramię.

Jade!

Cofnąłem się, miała całą twarz we krwi. Patrzył na mnie, jakby chciał coś powiedzieć, wytłumaczyć się, przeprosić, ale nie mogła otworzyć ust. Krzyknąłem najgłośniej jak mogłem, ile sił w płucach; wiedziałem, że muszę jej pomóc. Zakręciło mi się w głowie i chyba upadłem, czując jak lecę.




- Proszę pana?! Rety, już się niepokoiłem, zaczął pan krzyczeć i trząść się, tutejsi mieszkańcy wiedzą, że po zbyt dużej ilości tej herbaty miewa się złe sny. Nie wszyscy, oczywiście, ale część reaguje alergicznie. Powinien pan położyć się spać. I zdaje się, że pan się skaleczył, ma pan krew na palcu.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 11-08-2011, 09:04   #182
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny

W mieście było coś niepokojącego. Czułem, że tajemnica nie tkwi tylko we mnie i w niej. Nie tylko we mnie. Że jest w samym mieście.


Dni płynęły. Praktycznie przestaliśmy się widywać. Przy stoliku, który nam udostępniono w hotelowym lobby, zwykle nie było nikogo - także nikogo z innych mieszkańców miasta, nigdy, jakby stolik ten stanowił tabu. Jeśli już, to któryś z nas pojawiał się tam sam, by zwykle w milczeniu spożywać śniadanie, kolację lub posiłek w porze obiadu. Małomówni i spokojni, spokojem który dawał brak pośpiechu i konkretnych codziennych obowiązków, zaczynaliśmy przypominać innych z Samaris. Blum przestał w ogóle odwiedzać hotel, choć o ile dało się zauważyć, do jego pokoju nikt nie został chyba zakwaterowany. Zresztą, na długim korytarzu w którym znajdowały się drzwi do naszych apartamentów z zamurowanymi oknami, nigdy nie widzieliśmy żadnych innych gości hotelowych. Żadni tacy nie kręcili się też na krętych schodach wiodących do wielkiego hallu. Po wielu dniach nabieraliśmy pewności, że jesteśmy jedynymi gośćmi hotelu Clarka.

Właściciel traktował nas z uprzejmą obojętnością, jak zawsze. Ktoś w końcu zapytał o Persivala, a Gregory odpowiedział zdawkowo, że Pana Bluma można zawsze znaleźć w antykwariacie. Co to miało właściwie znaczyć?





Mówią, bez śmierci nie pojawia się nic nowego.

Był tu? Był tu Nathan Clark. Rozmawiał z nim? Chyba tak. A może jednak nie, może po prostu wyszedł nie odbywszy rozmowy na którą liczył. Myśli Bluma, spokojne jak ocean, ogarniały teraz tak wiele tematów jednocześnie. Mógł myśleć o wielu rzeczach w tym samym czasie, a Clark był tylko jedną z nich. Ale nie musiał. Nie myślał w ogóle, zamykając antykwariat i udając się, jak co dzień o tej samej porze, na przechadzkę ulicami miasta. Swojego miasta. Słońce wydobywało z Samaris to co najpiękniejsze. Spokój miał jasne barwy, a promienie pieściły wspaniałe fasady i niebotyczne wieże. Miasto prowadziło go, otwierając przed nim swoje drogi. Nie musiał myśleć, robił to kiedy chciał. Kiedyś, nie mógł uwolnić się od myśli. Był ich niewolnikiem. Teraz po prostu szedł.

Odnalazł go, kiedy jeszcze było jasno. Zanim, jak zwykle, trzeba było wracać na noc do domu. Profesor leżał na trotuarze, niedaleko miejsca gdzie wczoraj była wieża, a przedwczoraj ściana z piękną kołatką. Dziś był tu niewielki placyk. Watkins leżał nieruchomo, z rozłożonymi szeroko rękoma. Persival Blum zbliżył się, mając za plecami słońce...






Watkins miał czas na myślenie, miał też conajmniej dwie rzeczy do przemyślenia. Jedną z nich był stan Vincenta. W przeciwieństwie do Voighta, który zdawał się często znikać na długich spacerach po mieście, Rastchell mógł być i był od jakiegoś czasu przedmiotem obserwacji profesora. Maurice widywał Vincenta, dość często choć najczęściej przelotnie - na korytarzach, schodach i w lobby. Przypadek ten zaczynał być zastanawiający, na jego przykładzie - rozumował Watkins - możnaby prześledzić dziwny wpływ miasta na umysł i duszę. Vincent schodził na dół, zjadał posiłek i jak cień wracał do pokoju na górze, jak oni wszyscy. Ale nigdy nie zainicjował choćby krótkiej wymiany zdań. Wyglądał na ciągle zamyślonego, lub pogrążonego w zadumie, najbardziej z nich wszystkich. Jak wtedy, pierwszy raz w Xhysthos. Nawykły do obserwacji zachowań ludzi profesor widział pewien cykl - na początku znajomości Rastchell był właśnie taki, potem, w podróży, chyba po zajściu na altiplanie - nabrał energii, chęci do komunikowania się, myślał i zachowywał się coraz bardziej energicznie. teraz jednak...Coś niedawno przeżył, przeżył coś w Samaris i nastąpił kolejny punkt zwrotny.

Właśnie. Faza pierwsza wracała. Wracała chłodna, spokojna obojętność. Wracał niespotykany spokój ducha. Te wszystkie rzeczy Watkins wyczuwał, co więcej: wyczuwał je jako zwielokrotnione odbicie stanu, w którym sam coraz bardziej zdawał się zapadać. Czy taki był prawdziwy Vincent Rastchell, a podróż była tylko chwilowym rozstrojem umysłu? Czy może odwrotnie? I te same pytania profesor zadawał sobie w odniesieniu do samego siebie...

Co powinienem zrobić z tą wiedzą? - pytał sam siebie Watkins - Jestem przecież psychologiem. Powinienem chyba porozmawiać z nim, przecież to do aktywności zawsze namawiamy innych i czyjaś ilozacja wyzwala w nas dzwonek alarmowy - on potrzebuje pomocy. Rozmowy. Zwłaszcza ze strony psychologa. Ale...Tu, w Samaris, Maurice miał wątpliwości. Może tak jest lepiej. Czy powinienem tak naprawdę ingerować? I czy...Czy tutaj...Czy tutaj muszę być nadal psychologiem...?

Dylematy te wymagały odpowiedzi, ale profesor odłożył je na później. Jednak będzie trzeba się z nimi szybko zmierzyć. Teraz znów patrzył, stojąc przy recepcji, na pogrążonego w rozmyślaniach niedawnego towarzysza podróży, siedzącego swobodnie przy stoliku. Zwykle to profesor nie zauważał znajomych, tym razem Rastchell zupełnie nie zdawał sobie sprawy z bliskiej obecności Maurice'a.
Vincent... Był blady i spokojny, prawie jak spotykani mieszkańcy Samaris. W zasadzie niewiele się od nich odróżniał... Powrócił... Mieszkaniec Samaris, po okresie fascynacji podróżą i powrocie do swojego miasta, znów stał się sobą - dziwna myśl nawiedziła głowę profesora. A ja sam?

Kręciło mu się w głowie od tych rozważań, więc wyszedł na plac, a potem ruszył ulicami. Ze zmianą miejsca przyszła zmiana tematu rozważań. Druga sprawa.

Woda.

Nawet Samaris musiało gdzieś odprowadzać nieczystości. Nawet Samaris musiało zdobywać wodę pitną, czy to z podziemnych źródeł lub może filtrując wodę morską. Watkins poświęcił ten dzień na zbadanie miasta od tej strony. Nie obchodziło go to, czy mieszkańcy zwracają uwagi na jego zachowanie. Obszedł wiele ulic, badając bruk niemal metr po metrze, ale nigdzie nie napotkał choćby jednej studzienki czy kanału burzowego. Opukiwanie laską ulic nie przyniosło co prawda zamierzonego efektu, ale zapewniło jednak ciekawe spostrzeżenie. Ten dźwięk...Grube kostki brukowe, gwarantujące bezpieczeństwo przechodniów, powinny wydawać raczej pewny i jednolity dźwięk, a tu...Brzmiało to właściwie jakby na dole zaczynała się pusta przestrzeń. Może jednak kanały? Stuknął jeszcze parę razy, ale podłoże wydawało się być solidne i trwałe.
Nie zważając na nikogo, profesor odłożył laskę i położył się na bruku. Czuł się dziwnie i jakoś lekko. Kostki brukowe, mimo gładkiego dość oszlifowania, powinny chyba wpijać się swoimi nierównościami w ciało, a jednak leżało się tu jak na stole. Maurice przystawił ucho do podłoża i zamarł, nasłuchując.

Jego przypuszczenia w pewien sposób się potwierdzały. Słyszał wyraźny szum wody. Potężny szum. Ale to nie było wszystko, wydawało mu się też że słyszy odgłosy...Jakby...Wielkiego mechanizmu? Sam nie był pewien, ale znajomy już świst i zgrzyt, który często słyszał w tym mieście a nawet poza nim - teraz zdawał się dobiegać też i z dołu, jakby zmieszany z przytłumionym hukiem wody...

Olbrzymie koła obracają się, tysiące hektolitrów morskiej wody przetaczają się z łoskotem. Wysoko, na tym wszystkim, pisk i zgrzyt, elementy ze świstem przesuwają się na swoje miejsca. Świat zmienia się i staje na nowo. Korzenie rosną, biegną wszędzie znikając w wolnych przestrzeniach, pędząc we wszystkich kierunkach. Zwisające kable przeplatają się z lianami z dżungli Trahmeru, pełzną w różne strony niczym węże. Niektóre pną się wysoko, inne dążą w dół, a wiele znika w kamiennych sarkofagach. Tutaj również wchodzą, wchodzą prosto do mojej głowy. Wysoko, nade mną, miasto widoczne w prostokątnych ramach, jak obraz, na którym krzyżują się stalowe szyny, wysokie ściany, rosnące rusztowania i dające jasne światło reflektory...

Jasne...Światło...


- Watkins...?!
Watkins zamrugał powiekami. Ostrożnie uniósł głowę znad bruku, poruszył ramieniem. Słońce oślepiało nieco, zalewając swym blaskiem tę samą ulicę, na której położył się, by nasłuchiwać odgłosów podbrzusza miasta. Ujrzał kontur stojącego człowieka, nierozpoznawalny na razie bo światło padało z tyłu a jego wzrok dopiero przyzwyczajał się do światła. Usiadł powoli, rozcierając bark. Teraz mógł już rozpoznać tego, który go znalazł leżącego na ulicy.
- Nic się panu nie stało? - pytał dość obojętnym głosem Persival Blum.






Zamurowane okno. Było dla niego niczym symbol. Symbol końca. Końca wszystkiego.

Wstał od sekretarzyka i podszedł do okna. Pogładził dłonią, zamykając oczy. Nie wyczuwał chropowatości, zagłębień między cegłami...Czuł gładką, równą powierzchnię. Wydawało się, że słyszy szum oceanu. Ukojenie spływało kaskadą, odchylił do tyłu głowę.

Potem odszedł parę kroków do tyłu i otworzył oczy. Znów popatrzył na stół, podszedł tam, powoli i sennie. Dziennik podróży...Wiersz...Kartka z jednym, jedynym słowem...

S A M A R I S.

Wziął ją do ręki i szedł. Szedł ulicami miasta, a właściwie płynął nimi z uczuciem niesamowitej lekkości. Sam już nie wiem...Nic już nie wiem...Nic..."Świat został stworzony z niczego... "- przypomniał mu się jakiś cytat, niewiadomego autora, z niewiadomego dzieła - "... i to nic niekiedy widać." Rozejrzał się. Blask opromieniał ulice Samaris. Mijający go ludzie zdawali się patrzeć na niego z przyjaźnią, nawet z dziwną wdzięcznością, choć przecież nie uśmiechali się. On też się nie uśmiechał. Kiedy ostatni raz to robił?

Chodził długo, a miasto cierpliwie niosło go tam, gdzie chciał. Drogi otwierały się przed nim, gdy nie patrzył, ale on wiedział. Zapomniał. Zapomniał o wszystkim, choć jednocześnie wszystko zaczynał sobie przypominać. Nie powinien był opuszczać swojego miasta. Dziś słowa te nabierały nowego znaczenia.

Wrócił do hotelu w południe. Na recepcji nie było nikogo. Siedzący na obiedzie ludzie pozdrawiali go lekkim skinieniem głowy. Przechodził pod kolumnadą leniwie, zadzierając głowę i podziwiając wspaniałe sklepienie raz jeszcze. Zamykał oczy, słuchając swoich własnych kroków podczas wspinania się po schodach. Wkrótce stanął przed drzwiami swojego pokoju. Były otwarte, zdał sobie sprawę że już od dłuższego czasu nie kłopotał się nawet by zamykać pokój na klucz. Czy należało jednak do przemyśleć? Potem. Wszedł i zatrzymał się w progu.

Przy sekretarzyku siedziała znajoma postać. Gregory Clark tkwił na jego krześle, nachylony nad stołem i pogrążony w lekturze dziennika.

- Co pan tu robi?!

Wąsaty właściciel hotelu zachował się...dziwnie. Po prostu popatrzył poważnym wzrokiem na Vincenta, odłożył zamknięty dziennik na miejsce, a potem wstał i ruszył ku otwartym drzwiom. Tak po prostu, mijając Rastchella, bez słowa. Zaskoczony Vincent nie zareagował, a tamten jeszcze raz spokojnym wzrokiem zmierzył stojącego Rastchella i wyszedł. Miarowe choć spokojne kroki na schodach wkrótce ucichły.

Usiadł na łóżku, zastanawiając się, co to miało znaczyć. Właściwie, choć myśl ta była zaskoczeniem, nie bardzo go to zmartwiło. Vincent posiedział jeszcze trochę na pościeli, a potem udał się wziąć długą kąpiel. Gdy wrócił, nikogo w pokoju nie było. Głód dawał znać o sobie, choć i on był odległy jak szum oceanu. Jednak, dochodziła pora kolacji. Rytm miasta, któremu Rastchell poddawał się jak łódź kaprysom fal, wymagał zejścia na dół. Jak co dzień o tej porze.

Sporo osób było już na dole, niektórzy dopiero przychodzili. Każdy o swojej porze. Vincent zasiadł i pozdrowił parę osób przy najbliższych stolikach, które już z widzenia rozpoznawał. Uprzejmie odwzajemniali ukłony, witając go wytwornymi zdaniami które nie znaczyły nic prócz oddania szacunku. Słowami takimi samymi jak wczoraj, i przedwczoraj. Jedzenie czekało już, więc rozpoczął konsumpcję. Jadł, jak zwykle w milczeniu, jak zwykle jego towarzyszy podróży do Samaris nie było. Przypomniał ich sobie, przypomniał też Roberta który stał mu się przecież najbliższy z nowo poznanych osób, ale nawet i on - byli gdzieś daleko, jak za mgłą. Tak dawno już o nich nie myślał...

Podniósł głowę, bo wydawało mu się, że słyszy głos Roberta. Od strony recepcji. Otarł usta serwetką i wstał powoli, jakby ważył tonę. Podszedł do recepcjonisty, który jak gdyby nigdy nic stał za swoim kontuarem. Z oddali posłyszał znów ten zgrzyt...
- Słyszałem...Zdawało mi się, że słyszę pana Voighta...?
- Nie skończył Pan kolacji...- zatroskanym nieco tonem odrzekł Clark.

Zgrzyt narastał...Coś ze świstem przesuwało się, coś wskakiwało na swoje miejsce.

- Nie odpowiedział Pan na moje pytanie. - odrzekł Vincent. Parę głów przy najbliższym stoliku obróciło się w tę stronę.
- Był tu, tak. - po napiętej chwili milczenia odezwał się Gregory. Głowy wróciły do cichej rozmowy między sobą. - Wyglądał na zmęczonego. Zaproponowałem by poszedł odpocząć i wygląda na to, że posłuchał mojej rady.

Wzrok recepcjonisty sugerował, że Robert udał się na schody do góry. Vincent, nawet jeśli coś odpowiedział, to już tego nie pamiętał. Zamiast tego ruszył w ślad za spojrzeniem, powoli pnąc się po zakręconych schodach. Czerwień dywanu migała przed oczyma. Zgrzyt był coraz głośniejszy. Nie wiedzieć czemu przypomniała mu ona krew na okładce czytanej dawno temu książki o przygodach detektywa Bonnetta. Potem stanął w korytarzu na piętrze. Lampy oświetlały ten przesmyk, przypominający tunel lub wnętrze jakiejś machiny. Jedna z lamp była stłuczona, resztki szkła walały się po czerwonym dywanie. Po prawej stronie ciągnął się rząd drzwi do apartamentów, które przeznaczono ich delegacji. Vincent zauważył, że drzwi do jego pokoju były uchylone. Dalej, przy zacienionym końcu korytarza, tam gdzie był jeszcze jeden niezajmowany przez podróżników pokój, chyba ktoś stał. Serce Rastchella zabiło szybciej. Ostrożnie dał parę cichych kroków po dywanie. Świst zdawał się dobiegać teraz właśnie z tamtej strony. Z półmroku końca korytarza wyłoniła się, znajoma jak się okazało, sylwetka człowieka.

- Robert?!

Nie słyszał go nawet. Robert Voight stał przed zamkniętymi, ostatnimi w rzędzie drzwiami trzymając się oburącz za głowę, chyba nieświadomy obecności nadchodzącego przyjaciela. Jedna ręka Roberta, uniesiona teraz wysoko, była wyraźnie zraniona. Czerwona krew lśniła na przedramieniu, w którym tkwiło kilka kawałków wbitego szkła, spływając i barwiąc na karmazynowo prawą dłoń Voighta, wczepioną teraz kurczowo w zmierzwione włosy. Wzrok Roberta był straszny, niemal obłędny i był utkwiony dokładnie w stojących przed tym człowiekiem drzwiach.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 11-08-2011 o 10:08.
arm1tage jest offline  
Stary 11-08-2011, 09:04   #183
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Pod wieczór tego dnia, gdy odnalazł go na ulicy Blum, profesor nie wrócił do hotelu.

Zamiast tego noc odnalazła go błąkającego się ulicami Samaris. Maurice chodził pustymi, przypominającymi mroczny labirynt alejami, mijał skwery i ledwo widoczne fasady domów. Albo miał szczęście, albo ostrzeżenia przed chodzenia nocą po mieście były przesadzone - bo nic niepokojącego się nie działo, może poza wrażeniem niemal kompletnego błądzenia w ciemności wysokich niechętnie wpuszczających choć trochę gwiezdnego światła ulic. Za to okoliczności te sprzyjały słuchaniu...Watkins nie musiał specjalnie nadstawiać ucha - w nocy pewnym się stawało, że potężny i odległy szum płynącej wody nie dochodzi tylko od południa, od strony oceanu, ale też a może i przede wszystkim z podziemi miasta. W nocy też, choć tu Maurice nie był pewien czy nie jest to dźwięk rosnący tylko w jego głowie, bardziej donośnie i rzeczywiście wybrzmiewał ten charakterystyczny zgrzyt. Jego z kolei było słychać zawsze z odległych części górnego, jak nazwał go teraz profesor, miasta. Świst, metaliczny i czasem chropowaty zgrzyt był nocą donośny i mocny, ale zawsze gdy Maurice docierał do miejsca skąd jak mu się wydawało dochodził, w tym właśnie miejscu cichł a odgłosy zaczynały się w zupełnie innej części Samaris. Tu, gdzie był Watkins, witały go tylko ciemne, nieprzeniknione kontury wysokich domów i wież. Czasem, gdzieś wysoko, przy zapalonym w jakimś domu świetle, męska lub damska sylwetka odprowadzała go wzrokiem z okna.

Niewątpliwie, pod miastem płynęła woda. Właściwie, to Maurice nabierał przekonania jakby całe miasto całe posadowione było na wodzie i zaczynał podejrzewać, czy Samaris nie jest czymś w rodzaju wyspy. Kompas nie działał w mieście, igła wirowała szaleńczo jak wtedy, gdy patrzył na nią jeszcze na pokładzie maszyny latającej. Schował go i podjął decyzję o powrocie. Dalsze poszukiwania trzeba było prowadzić w hotelu.

Gdy tam dotarł, świtało. Imponujące wejście do hotelu tonęło w uroczych barwach. Clark był już za kontuarem, witając profesora bez wyrazu zdziwienia na twarzy. Watkins był zmęczony, ale miał zamiar sprawdzić jeszcze dziś jeden wodny trop. Kanalizacja budynku. Zaczął od swojego pokoju, rury od wanny i toalety biegły wzdłuż ścian i znikały w podłodze. Potem łaźnia. Zmęczony, niemal nie widzący na oczy poszedł przy okazji wziąć kąpiel. Leżąc w gorącej wodzie, oglądał system rur. Tu również woda płynęła właśnie nimi, rury wchodziły w podłogę. Profesor niemal zasnął w kąpieli, ale w końcu wyszedł i przebrał się w pokoju, a potem zszedł na śniadanie. Jedząc, wybrał zupełnie inny stolik i sprawdził przy okazji, że rury idące z piętra prawdopodobnie szły zgrabnie zamaskowane za jedną z kolumn, znikając w posadzce. Ruch wody, jak zauważył, odbywał się w obie strony, a więc zarówno nieczystości jak i ciepła woda płynęły w zamkniętym, jak sądził, obiegu mającym swoje centrum, centrum być może też uzdatniania wody, gdzieś pod miastem. Gdzie były wejścia do tej tajemniczej podziemnej krainy hydrologicznej, a może też i innej, machinerii? Na razie nikogo o to nie pytał.

- Powinien Pan położyć się spać. - zauważył Gregory zza kontuaru, czyszcząc spory szklany kufel.

Właściciel hotelu miał rację. Watkins udał się na górę, gdzie niedługo potem zasnął kamiennym snem. Obudził się, jak się okazało, dosyć późno. Wyszedł znowu z hotelu, po obiedzie, nie spotykając po drodze nikogo z członków delegacji. Słońce stało jeszcze dość wysoko na niebie, ale zbliżało się popołudnie. Watkins szukał czegoś, co mogłoby być wejściem do kanałów, ale nie odnalazł żadnych budynków użyteczności publicznej, które mogłyby wskazywać na taką funkcję. Może któryś z budynków lub któraś z wież, choć na taką nie wyglądały, kryły wejście do podziemnego świata? Pogrążony w tych rozmyślaniach zobaczył go, całkiem nagle.

Nathan Clark szedł wprost w jego kierunku. Pewne kroki, stukot butów o bruk. Czarny melonik z fioletową przepaską, prążkowa marynarka i takie same spodnie. Pociągła twarz pozbawiona wyrazu, jak wtedy gdy ostatni raz widzieli się w Xhystos na ławce w parku …Oświetlony wyraźnie słońcem, elegancki jak zawsze. Uśmiechnął się na widok przyjaciela. Usta Watkinsa zadrgały i rozchyliły się. Ale nagle i nieoczkiwanie, Clark odbił w bok. Jeszcze przed chwilą nie było tam żadnego przejścia, ale taraz widniała tam zacieniona i wąska, charakterystyczna dla Samaris uliczka.

Maurice chciał krzyknąć, ale gardło miał ściśnięte w tej chwili nagłego wzruszenia. Zamiast tego po prostu ruszył, przyspieszając kroku. Coraz bardziej. Zanim doszedł do miejsca, gdzie skręcił Nathan, miał zadyszkę. Ale dostrzegł połysk wytwornego ubrania w wąskiej uliczce, więc nie zatrzymując się pognał dalej, niemal już teraz biegnąc. Zjawa, bo tak właśnie wyglądał Clark w rozedgranym, ciepłym powietrzu miasta, spojrzała na moment przez ramię i znów się uśmiechnęła. I znowu skręciła.

Buty Watkinsa stukały miarowo, serce biło coraz intensywniej. Dopadł do wąziutkiego, ciasnego przejścia. Szczelina była niewystarczająco szeroka, by iść nią całkiem swobodnie wprost. Profesor zawahał się, a potem wcisnął się w nią i począł przeciskać się dalej, stojąc bokiem. Stopy przesuwały się w jednej linii, a plecy ocierały się o gładką ścianę. Jeszcze chwila i przejście kończyło się, widział już tam nasłonecznioną dobrze przestrzeń. Jeszcze chwila i...

I oniemiał. Wyszedł, oddychając ciężko, na otoczone fasadami wysokich kamienic heksagonalne podwórze, z którego na pierwszy rzut oka nie biegła żadna uliczka. Ale to co było pośrodku, wyglądało znajomo, bardzo znajomo. Jak miejsce ich ostatniego prawdziwego spotkania. Brakowało tylko roślin, poza tym altana wyglądała identycznie, i fontanna wyglądała identycznie, i ławka obok też wyglądała zupełnie tak samo. A Nathan, jak zawsze, czekał na niej w swojej charakterystycznej pozie, noga założona na nogę, prawa dłoń oparta na kolanie. Nawet laska przyjaciela spoczywała dokładnie tam, gdzie zwykł ją pozostawiać.

- Spocznij, przyjacielu...- jeszcze raz uśmiechnął się Clark, a uśmiech ten również wyglądał tak jak zawsze - ...wyglądasz na zdyszanego.






Czy ta podróż była jednak środkiem do celu, do spotkania dawno ponoć zmarłej żony, czy jednak celem samym w sobie, postawionym mu… No właśnie, po co? Żeby zrozumiał, że nie mogą być już razem?

Właśnie...?

- Ten list... on nie był adresowany do Ciebie, prawda?
- Jesteś pewien...?
Gdy spoglądał w Jej oczy...Nie, to chyba jakieś szaleństwo...Czy stracił głowę? W gardle mu zaschło. Po raz pierwszy w życiu pomyślał, że może inni mieli rację...Może nie powinien wierzyć tak bardzo, w to co widzi...Samaris...
- W domu...- prawie nie otwierała ust - W naszym mieście...Ale chyba przecież wysłałeś ten list?
- Naszym mieście? O czym ty mówisz?! - przetarł oczy - Kim ty, do cholery jesteś?? - Robert nie zdawał sobie z tego sprawy, ale prawie krzyczał - z zaskoczenia i ze strachu jednocześnie.
Stało się coś, jak na Samaris, dość dziwnego. Nagle oczy wielu osób znajdujących się przy sąsiednich stolikach skierowały się na Roberta i pozostały na jego osobie. Miał wrażenie, że ich twarze stężały, ciała chyba zresztą też, byli najwyraźniej gotowi zaraz zerwać się z miejsc...Znał to dobrze, tak wyglądali ludzie gotowi zaraz przejść od gniewu do gwałtownego czynu.

- Nie denerwuj się...- poprosiła, z czymś w rodzaju niepokoju w oczach omiotła spojrzeniem innych, a potem znów spojrzała na niego - To na nic... Wiesz, kim jestem. Musisz wiedzieć.
- Czy... jesteś moją żoną?
Serce przestało mu chyba bić.

- Byłam...- dotknęła jego dłoni, a Voighta jakby przeszedł elektryczny dreszcz - Byłam nią, Robercie...
-Jak... jak to jest możliwe?- poczuł, że z oczu kapią mu łzy. - Nie rozumiem... Nie... rozumiem...

Nie rozumiał. Potem była ulica, potem była twarz unurzana we krwi i on sam, biegnący przed siebie po osłonecznionej ulicy. Łzy płynęły po twarzy tak jak płynęły dni w mieście. Były urywane obrazy, jak wyrwane z dziennika luźne kartki. Wszystko powracało, było jak kiedyś gdy miotał się po ulicach Xhystos, widząc rzeczy które nie istniały, doświadczając wydarzeń które go przerażały i te, które potrafiły go natchnąć. Jak wtedy, gdy szeptali za jego plecami, że oszalał, że był chory. Że nie może już funkcjonować w społeczeństwie tak jak kiedyś, że nie może wykonywać już swojej pracy. Tylko że w Samaris nikomu to nie przeszkadzało, nikt nie kazał pracować, nikt nie prawił mu morałów, nikt nawet nie starał się odgrywać przed nim psychiatry, nikt nie wysyłał go na wizyty których nienawidził. Przed nikim nie musiał się już tłumaczyć, że na nie nie chodzi.

Znów krew. Więc, znów krew. Nikt nie chciał o tym naprawdę słuchać, ludzie boją się krwi, boją się nawet o niej mówić. Można więc rozmawiać tylko z nią, o niej samej. Można rozmawiać z Jade, która ma całą twarz właśnie we krwi...Chce mi coś powiedzieć, lecz nie może. O czym nie można mówić, o tym należy milczeć, jak mówił jakiś filozof.

Czwarta herbata. Tutejsi mieszkańcy wiedzą, że po zbyt dużej ilości tej herbaty miewa się złe sny. Naprawdę? To zły sen? Powinien Pan położyć się spać. Tak, chyba tak, pewnie ma Pan rację.

Wstać, kierunek: drzwi. Na powietrze. Tamten patrzy, z udawaną znakomicie troską. Wychodzi Pan?

- Jeśli śniłem zły sen, dlaczego każe mi Pan kłaść się spać?! - pytam głośno idąc, głowy odwracają się, oczy patrzą, uszy nadstawiają się jak radary, - Żebym do niego powrócił? Do złego snu? Koszmaru?
- Ależ Panie Voight....

Emocje, herbata, chłodny powiew wiatru. Powietrze. To już było. To na nic, mówią usta Jenny. Usta Jade. Ulica Samaris, skąpana w słońcu tak, że wszystko niemal traci swoje kontury. Blask oślepia mnie, skręcam gdzieś, do jakiegoś budynku.

Wpadam przez niesamowite drzwi do świata, w którym nad moją głową latają roznegliżowane elfy o motylich skrzydłach, a czas, ten stary drań, przestaje się liczyć. Może i nawet dawno przestał, na pewno tutaj tak. Tak, i ja bywałem kiedyś w raju. A kto raz w nim jest, już zawsze będzie chciał do niego powrócić.

Ale w każdym raju prędzej czy później musi pojawić się Wąż...Węża nikt nie rozumie, nikt nie chce zrozumieć, że i on ma swoje powody. Każdy z nas, w pewnych okolicznościach, może pewnego dnia stać się Wężem, a jeśli w to nie wierzycie, jesteście głupcami.

Patrzyłem teraz na swoje dzieło, zastanawiając się ile to już lat musiało minąć zanim to ja sam ostatni raz przekroczyłem ten próg. Miałem wrażenie, że jednostką nie były lata, ale wieki. Teraz elfy były martwe, bo tylko namalowane na ścianach, martwe jak ten, który niegdyś witał klientów z uśmiechem zza kontuaru zastawionego słojami z kolorowymi karmelkami. Wielkie słoje stały tu nadal, nadal pełne cukierków niczym barwne ryby zza szkieł oglądające ten świat, ale mnie kojarzyły się tylko ze słojami z formaliną u koronera, w których zamiast łakoci pływały ludzkie organy. Teraz piękne wspomnienia nie grały już na żadnych pięknych strunach, bo nie miały już komu, bo ten mały chłopiec gdzieś po drodze w biegu zgubił swoje serce, bo gdy już dobiegł na miejsce i stał się mężczyzną, po drodze widział zbyt wiele by nadal śnić. Bo tutaj, gdzie za szpalerem arcybarwnych witrażyków wpuszczających do środka sklepu tak niewiele światła był kiedyś nieskalany raj, tutaj leżał Ludwik Roubaud, w bezruchu tam gdzie odnalazła go śmierć, tam gdzie odnalazł go Wąż.

- Zdaje się, że się pan skaleczył, ma pan krew na palcu...

Uniosłem moją dłoń, by się jej przyjrzeć. Tak, na palcu była krew. Nie tylko na palcu. Moja dłoń unurzana jest we krwi, którą trzeba będzie zetrzeć. Trzeba będzie ją zetrzeć, zanim ta sama dłoń podniesie tą kopertę. Kopertę, która przecież tak naprawdę przeznaczona jest dla mnie. List. Tylko dla mnie. To ja muszę tam jechać, jechać do Samaris.

S a m a r i s...

Wychodzę. Ktoś po przeciwległej stronie ulicy mnie obserwuje, jak mu się wydaje: z ukrycia. Moje myśli lawirują wokół Samaris. Jestem już spokojny. Myślę już trzeźwo. Emocje, herbata, chłodny powiew wiatru. Powietrze. To już było. To na nic, mówią usta Jenny. Usta Jade. Ulica Samaris, skąpana w słońcu tak, że wszystko niemal traci swoje kontury. Chcę zobaczyć Hailey, ale muszę czekać do jutra. Nie chcę czekać, ale myślę rozsądnie - raz już nie chciałem czekać i źle się to skończyło. Bardzo źle. Jade powiedziała: jutro o tej samej porze. Spotkajmy się. Tak.

- Spotkajmy się. Jutro, tutaj, o tej samej porze.
- Tak, Jade...
- Przyjdę...Przyjdę z Hailey...Jeśli jesteś gotowy...

Tak. Ale do jutra jeszcze wiele czasu. Chodzę ulicami. Z daleka widzę Watkinsa, leży na chodniku. Najpierw myślę, że coś mu się stało, ale nie - wygląda na to, że nasłuchuje czegoś spod powierzchni. Czego? Ja nawet nie muszę się schylać, tu nie ma śmiechu czy głośnych rozmów przechodniów, nie ma zgiełku i dzwonków tramwajów. Jest tylko szum wody i ten zgrzyt, ale ten zgrzyt jest tylko wtedy gdy jestem w budynku hotelu. Zostawiam Maurice'a, który leży nieruchomo i ruszam dalej. Jest więc tylko szum wody.

Wracam więc do hotelu. Gdy wchodzę, jest już ciemno. Nie patrzę nawet na nasz stolik w głębi, nie patrzę na nic. Mijam recepcjonistę.

- Powinien Pan położyć się spać.
-Tak, chyba tak, pewnie ma Pan rację. - idę na górę po krętych schodach, czerwony miękki dywan i znajomy korytarz. Tak, ten zgrzyt już się pojawił, oczywiście. Jeszcze jest cichy. Idę dalej. Podchodzę do drzwi mojego pokoju, grzebię chwilę za kluczem. Chwilę, przecież zostawiłem otwarty, tak. Ja? Co za nieostrożność. Ale czy w Samaris trzeba się o to obawiać? Nie szukam klucza, łapię za klamkę i wchodzę. Otwarte. Półmrok, zamurowane okno. Na sekretarzyku rozłożone papiery, dziwne, czy coś pisałem przed wyjściem...? Podchodzę i zapalam lampkę, oświetlając pozostawioną tu kartkę. Wiersz. Czytam. Znam. Chyba znam. To wiersz o powrocie do miasta. Obok dziennik, dziennik podróży. Zanim biorę go w rękę, mój wzrok pada nagle na ścianę.

Co tu robisz?!!! Przecież to Ty, Jenna. Ty! Ktoś namalował twój portret? Wyglądasz na nim...Jakbyś nieco się postarzała... Kim jest ten chłopiec u twojego boku?!

Moje gardło coś mocno ściska, jak wężowy splot. Nie mogę oddychać. Odkładam dziennik, zataczam się, ale portret wciąż tam wisi, a Jade patrzy na mnie, prosto na mnie, jakby chciała coś powiedzieć. Z moich ust wydobywa się tylko syk, jak syk węża. Wtedy właśnie zauważam: to nie jest wcale mój pokój!

Zgrzyt jest coraz głośniejszy, narasta w mojej głowie. Coś przesuwa się ze świstem, elementy wchodzą na swoje miejsca...

To nie jest mój pokój!

Opętany tą myślą, skaczę ku drzwiom, wypadając na korytarz. Lampy błyskają mi przed oczyma jak słońca. Jedno z nich eksploduje z cichym brzękiem. Zgrzyt buzuje mi pod czaszką, zataczam się od ściany do ściany, które po zderzeniach z ciałem wydają pusty i głuchy odgłos. Mijam mój pokój. Świst dobiega stamtąd, tak jak wtedy. Nagłośniejszy jest zza tamtych drzwi na końcu korytarza, za którymi nikt już przecież nie mieszka. Staję przed nimi. Staję przed drzwiami. Zgrzyt piłuje moje uszy, aż wszystko zaczyna jaśnieć. Naciskam nerwowo klamkę, parę razy. Mechanizm zamka trzyma, drzwi są zamknięte.

Co mam robić?!
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 12-08-2011, 10:57   #184
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Ten wzrok...Straszny, obłędny, zogniskowany na samym środku ostatnich w ciągu korytarza drzwi...

- Robercie! - powiedział zmartwionym, niespodziewanie mocnym głosem Vincent, jakby krew przyjaciela wyrwała go z marazmu, w jakim ostatnio się pogrążył. - Nic ci nie jest!?
Zadał to pytanie pozornie spokojnym głosem, jednak rozglądał się wokół szukając miejsc na potencjalną ucieczkę. Coś było nie tak w stanie ducha jego przyjaciela.
- Robercie! Słyszysz mnie! To ja! Vincent!

Voight nie zareagował. Jego ciało było napięte, drżało, nie zmieniając pozycji...Mięśnie były naprężone, a wzrok nadal wbijał w te drzwi. Ale umysł Voighta pracował na najwyższych obrotach...

Ktoś tam stał. Pewnie przyszli po niego, przyszli wreszcie. Dopadli go, nawet tutaj, cholera. Znalazłem żonę i córkę, to mnie zabiją. Ale tak łatwo im nie pójdzie, są jeszcze drzwi. Odwrócę się, to zginę, zabiją mnie bez pytania. Więc trzeba iść naprzód, do góry, jak wtedy, po stalowej konstrukcji...


Ten jeden moment uświadomił mi, że w tym, co robię, nie może być pomyłki. Jeżeli zwolnię, potknę się lub chybię – przegrałem. Każda sekunda się liczyła, każdy mięsień, każdy ruch.
Z tego powodu nie mogłem pomóc idącemu za mną Vincentowi. Jak bardzo żałowałem, że wtedy krzyknąłem jego imię, oddać mogły tylko łzy i to, co czułem w sercu. Jego oddanie mogło sprowadzić na niego śmierć, śmierć, za którą ja i tylko ja będę odpowiedzialny. Nie chciałem, by tak zinterpretował moje wezwanie. Kiedy krzyczałem, sam właściwie nie wiedziałem, jak chciałbym, by je zinterpretował. Jeżeli nie wytrzyma, odpadnie, to nie będzie do niego ratunku. Ale jeżeli zostanę tu, by mu pomóc, nie będzie ratunku dla nikogo z nas. Szaleniec, którego ścigałem, nie bał się śmierci.

- Vinceeent! – głosem łamiącym się od płaczu i przerażenia starałem się przekrzyczeć huk wiatru. – Zooostaań tutaaaj! Nie iiidź! Jaaa wrócęęę! Przeeep…
Nie dałem rady wypowiedzieć ostatniego słow, głos mi się załamał. Wiedziałem, że może nie wybaczyć mi tego, że wciągnąłem go w ten pościg. To była cena, jaką Samaris już teraz kazało mi płacić za nadzieje i marzenia, jakie wiązałem z wyjazdem. Nie byłem w stanie się obrócić tak, by zobaczyć jego twarz. Odwagi starczyło mi na tę eskapadę, ale nie na to, by popatrzeć w twarz Vincentowi.


Robert nie spojrzał mu w twarz...

Vincent nie zdążył wiele zrobić. Był za daleko, choć w ostatniej chwili widząc krótki rozpęd przyjaciela poznał jego zamiar. Chyba coś krzyknął, na pewno rzucił się do przodu...A tam...

Po sekundzie jakby wahania i kolejnej sekundzie poświęconej na krok w tył dla lepszego rozbiegu Robert z impetem walnął barkiem w drzwi, ewidentnie próbując je wyważyć. Siła ciosu była niesamowita, ale czy to wystarczyło, żeby złamać mechanizm...?

Wystarczyło. Voightowi, w czasie intensywnej pracy w wydziale śledczym, nie raz zdarzało się wchodzić z drzwiami, gdy nie było czasu czekać na brygadę szturmowców. Wiedział, jak wykorzystać impet ciała. Mimo to, gdyby mógł trzeźwo ocenić tę sytuację, nie liczyłby na wiele - drzwi wyglądały na bardzo solidne, zamek też. Ale...

No właśnie...Tylko wyglądały...? Ciało Roberta z mocą uderzyło w coś, co według oczu było potężnym kawałkiem jednolitego drewna, ale po zderzeniu okazało się mieć wytrzymałość zbliżoną do niezbyt grubej dykty! Usłyszał odgłos pęknięcia materiału i zaskoczony poleciał do przodu, w uczynioną swoim ciałem wyrwę w drzwiach, pociągnięty dalej siłą impetu która nie napotkała, o dziwo, solidnej przeszkody. Odruchowo przymknął oczy, a na twarzy poczuł smagnięcie świeżego powietrza!

Potem...Potem były stopy, rozpaczliwie próbujące złapać kontakt z podłogą pokoju. Podłogą, której nie było...Wyuczonym odruchom ciała Robert zawdzięczał tylko tyle, że ręce próbowały jeszcze uchwycić się czegoś, lewa przecięła tylko powietrze, a prawa zdołała uczepić się brzegu wyłamanego w drzwiach wielkiego otworu. Ale po chwili przy dźwięku kolejnego pęknięcia w dłoni pozostał jedynie odłamany, nierówny kawałek dykty.

A potem Robert Voight runął w dół.



Robert!!!

To, co widział Vincent z korytarza, to impet z jakim jego przyjaciel uderzył w drzwi, a potem zaskakującą łatwość z jaką puściły. I ten trzask, gdy pękały, jakby wykonane były z lichej tektury raczej niż solidnego drewna...Dalej, gdy już biegł w stronę przyjaciela, który zniknął w wyrwanym w drzwiach otworze, był tylko krótki urwany i zduszony krzyk. Była dłoń Roberta, chwytająca się wystrzępionego brzegu otworu, ale i ona znikła zaraz razem z odłamanym kawałkiem materii...Gdy Rastchell dopadł do wyrwy, ziejącej teraz w miejscu drzwi, stanął w niej i wychylając się ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.

A to, co ujrzał, sprawiło że usta otworzył tak szeroko jak oczy, a źrenice rozszerzyły się same w absolutnym zdziwieniu i szoku.




 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 12-08-2011 o 10:59.
arm1tage jest offline  
Stary 16-08-2011, 08:40   #185
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Krzyknąłem, kiedy Robert uderzył barkiem w drzwi. Głośno, zapewne z przestrachem.
A potem ujrzałem jedną z dziwniejszych rzeczy w tym tajemniczym mieście. Ujrzałem jak mój przyjaciel wywala barkiem drzwi. Co za imponujący pokaz siły!

A potem usłyszałem krzyk. Nie wiedziałem, kto krzyczy – Robert czy ja. Przez chwilę wpatrywałem się w dziurę – poszarpaną i nierówną – a potem otrząsnąłem się z oszołomienia i ruszyłem w jej stronę.

To, co ujrzałem zdumiało mnie do tego stopnia, że przez dłuższą chwilę byłem tylko w stanie stać i się gapić.

Robert!

Ta myśl otrzeźwiła mnie na dobre. Robert być może potrzebował pomocy tam w dole. Być może już nie żył. Odpędziłem tą myśl i spojrzałem raz jeszcze, tym bardziej próbując stłumić szalone bicie serca i emocje.

Byłem kiedyś w teatrze w Xhysthos. Na początku mojej pracy dla Rady. Negocjowałem sprawę z aktorami. Sprawa zatarła mi się w czasie, ale pamiętałem dekoracje, które służyły jako sceneria do przedstawień.

To wyglądało podobnie. Tylko było bardziej ... monumentalne. Tak. To chyba było dobre słowo. Monumentalne.

Cała ściana hotelu, widziana przez dziurę wybitą przez Roberta, obudowana jest rusztowaniami, coś jak na budowie wysokościowców w Xysthos. Widziałem stalowe szyny idące w dół i czasem na drugą stronę. A tam, po drugiej stronie - jakby po drugiej stronie ulicy – widziałem ustawioną podobną dekorację. Przez chwilę podziwiałem jej kunszt nim zrozumiałem, co widzą moje oczy.. To była ściana ulicy, bo na zwieńczeniach dekoracji widziałem wycięte gzymsy, zarysy dachów, kominów. Spojrzałem w górę i ujrzałem to dziwne niebo. Nie byłem w stanie stwierdzić, czy też jest dekoracją, czy jest prawdziwe. Moje zmysły nie były już pewne niczego. Z boku, wzdłuż ściany hotelu, zobaczyłem prostopadłościan, który był doklejony, jako pokój Roberta, dalej takie same - nasze pokoje. A poza naszymi pokojami tylko ściana i labirynt rusztowań!

W końcu odważyłem się spojrzeć w dół i mimowolnie silniej chwyciłem krawędź dziury wybitej przez Roberta. W palcach pozostały mi tylko drzewne wióry.

Od czasu wydarzeń na altiplanie czułem lekką obawę przed wysokością. A teraz ....

Na dole...nie widziałem podłoża. Wzdłuż tej "ulicy", pomiędzy dwoma ścianami wielkich dekoracji ciągnęły się jakby stalowe szyny, coś jak kilka leżących obok siebie torów kolejowych - zawieszonych pomiędzy rusztowaniami - zakręcających lekko. Podobnie jak sama "ulica" – tory szły dalej po łuku, więc nie widziałem niczego, co było dalej na prawo czy lewo. Zauważyłem że na tych szynach ustawione są właśnie te ściany udające domy. Na dole, między szynami wieje przestrzeń, którą wypełnia gęsty mrok. Jak zauważyłem, pod nimi też widniała dziura i niewiele było widać. Zdawało mi się, że dostrzegam chyba też jakąś stal, maszynerię i wolne przestrzenie prowadzące nie wiadomo jak głęboko.

Przełknąłem ślinę, by zwilżyć nagle suche gardło.

- Robercie! – zawołałem przyjaciela po imieniu, ale odpowiedziała mi jedynie cisza.

Wahałem się jedynie chwilę.

Korytarz w naszym skrzydle hotelu był pusty. Szybko pobiegłem do swojego pokoju. Na kartce papieru napisałem kilka zdań.

SAMARIS NIE JEST PRAWDZIWE! ŚCIANY TO JEDYNIE DREWNO I PAPIER! DEKORACJA! ZA NIMI NIE MA NIC!

Po czym chwyciłem wszystko, co było na moim łóżku. Niosąc pościel na rękach wróciłem do wybitej dziury. Drąc materiał w pasy, zacząłem wiązać je w węzły. Następnie wychyliłem się i tą prowizoryczną linę dowiązałem do najbliższego rusztowania. Stalowej kratownicy po mojej prawej ręce. Trzy razy sprawdziłem wytrzymałość węzłów nim ująłem linę w dłonie i ostrożnie, trzymając się liny, zacząłem schodzić w dół po bocznej kratownicy.

Bałem się. Bałem się jak diabli o przyjaciela.

Ale musiałem go odnaleźć. Przekonać się, że nic mu nie jest. Poznać prawdę. Nawet tą najgorszą.

Byłem mu to winny.

Powoli, ostrożnie stawiając stopy, schodziłem w dół starając się nie patrzyć na ogrom dekoracji.

A w mojej głowie, poza dominującą troską o przyjaciela, kołatała się myśl:

„Cóż to za dziwactwo! Co to za dekoracje! Gdzie my, u licha ciężkiego, jesteśmy! Co tu się dzieje!”

Schodziłem, licząc na to, że nie jest już za późno.
 
Armiel jest offline  
Stary 21-08-2011, 18:43   #186
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Decyzja została podjęta. Po rozmowie z przyjacielem nie ma innego wyjścia.

Jest wieczór. Chylące się ku zachodowi słońce rzuca coraz dłuższy cień mojej postaci. Cień, przynajmniej on nie ma drugiej strony. Płaski jak naleśnik, podążający za osobą będącą jego źródłem … tylko źródłem, bo twórcą jest coś innego … ognista kula słońca. Wracam do hotelu. Droga prowadzi mnie pod same drzwi z jedynym w mieście napisem. Wspinam się po kilku stopniach, bezgłośnie uchylam drzwi. W środku nie ma nikogo, nasz stolik pozostaje pusty. Nikogo poza Clarkiem … tym drugim Clarkiem, ale on przecież zawsze jest. Posyła mi niewielki i prawie niezauważalny uśmiech … jakby wiedział …
Mijam go, nie mam ochoty na uprzejmości, zdawkowe słowa, ukłony i cały ten rytuał cywilizowanych ludzi. Wchodzę na górę do korytarza gdzie znajdują się nasze pokoje. Jest inaczej niż w wizji, nic jak się zdaje nie zmieniło. Korytarz jest utrzymany w idealnym porządku. Komplet lamp … żadnej nie brakuje, ani jedna nie jest stłuczona ... oświetla klaustrofobiczny karridor kojarzący się mi z wagonem sypialnym. Rząd drzwi po prawej stronie. Niespiesznie idę do samego końca. Ostatnie drzwi błyszczą się idealnie wypolerowaną forniturą. Nie powinno ich być to przecież za nimi nie ma pokoju. A może jednak jest tam jakiś pokój. Przez chwilę walczę z chęcią naciśnięcia klamki. Wczoraj na pewno bym to uczynił, dzisiejszego ranka również, ale teraz wszystko nabrało innego znaczenia. Z lekkim uśmiechem na ustach odwracam się na pięcie. Idąc mijam zamknięty pokój … ten chyba należy do Voighta. Zatrzymuję się przed pokojem Vincenta. W wizji drzwi były uchylone.

Naciskam klamkę. Nie są zamknięte na klucz. Wchodzę do środka, zapalam światło i rozglądam się. W pokoju panuje porządek, idealnie czysta pościel jest starannie rozłożona na łóżku. Moją uwagę przykuwa portret na ścianie. Podchodzę bliżej i zdejmuje z haczyka obraz, przyglądając się mu. Twarz przedstawionej na nim kobiety wydaje mi się znajoma. O ile jestem w stanie sobie przypomnieć, widywałem ją już wieczorami w lobby jedynego hotelu Samaris. Zapalam lampkę na stole, by lepiej przyjrzeć się portretowi. Tak, poza tym, widziałem już tę twarz wcześniej - w którejś ze swoich wizji. U boku kobiety stoi młody chłopiec, w zasugerowanej zapewne przez portrecistę pozie.

Spoglądam na blat sekretarzyka, oświetlonego teraz lampką. Leży na nim dziennik podróży i oczywiście kartka z wiadomością … ta sama, którą widziałem w wizji. Podchodzę do ściany z zamiarem odwieszenia portretu, ale gdy podnoszę go do góry, coś zwraca moją uwagę. Odwracam niewielki obraz. Ramy portretu funkcjonują dwustronnie - po drugiej stronie zamiast szarego papieru nieoczekiwanie również znajduje się malowidło. Również portret. Przedstawia on tę samą kobietę, ale widocznie młodszą niż z drugiej strony. Jest też inna istotna różnica, obok kobiety zamiast chłopca stoi dziecko odmiennej płci. Z portretu patrzy pogodna dziewczynka, która na rękawie gustownego stroju ma wyhaftowaną literkę H.

To the other side … to the other side … to the other side …

Przypominają mi się słowa Nathana. Epizod naszej rozmowy o dwóch stronach jasnej i ciemnej, dwóch stronach tej samej monety … Biedny Nathan on już jest po drugiej stronie. A co jeśli miał rację i jest tylko jedna strona?

Oglądam chwilę portret, a potem odwieszam go na ścianę. Jeszcze raz spoglądam na dziewczynkę stojącą obok kobiety.


Podchodzę ponownie do sekretarzyka. Bez celu wertuję dziennik podróży. Jest niekompletny, brakuje wiele opisów podróży, do tego zupełnie niezrozumiale urywa się nagle. Jak ta znaleziona w Trahmerze kartka papieru. Powoli odkładam dziennik na blat. Na końcu ujmuję kartkę z wiadomością ... jestem pewien, że to ta z wizji. Podnoszę do oczu i czytam:

SAMARIS NIE JEST PRAWDZIWE! ŚCIANY TO JEDYNIE DREWNO I PAPIER! DEKORACJA! ZA NIMI NIE MA NIC!

Nie jest prawdziwe ... drewno i papier. Informacja nie ma dla mnie większego znaczenie. Ujmuję w dłoń pióro, maczam w atramencie. Przez chwilę waham się czy postąpić zgodnie z prośbą Nathana i nic nikomu nie mówić, czy może pozostawić znak, wskazówkę. Patrzę na rozlewający się po kartce granatowy kleks.

Gdybym tego nie zrobił, nie byłbym tym samym profesorem, tym samym Mauricem Watkinsem.
Równym pismem dopisuję na kartce:

Made the scene
Week to week
Day to day
Hour to hour
The gate is straight
Deep and wide
Break on through to the other side
Break on through to the other side!!!


Potem gaszę światło na biurku. Wyłączam kontakt przy drzwiach. Opuszczam pokój Vincenta. Zgrzyt zamka w drzwiach mojego pokoju. Ta sama czynność co przed paroma minutami w pokoju Rastchella. Zasiadam przy biurku, wyciągam czyste kartki papieru, maczam pióro w atramencie, potem kreślę pierwsze słowa: Podróż do Samaris.
Zaczynam od momentu opuszczenia Xhystos, podróż pociągiem, następnie lot altiplanem. Osoby, które spotkałem, miasta w których zatrzymywaliśmy się. Oczywiście najwięcej czasu zajmuje opis Trahmeru. Opis podróży kończę w momencie wejścia do łodzi.
Nie wiem ile czasu mi to zajęło, spoglądam na zegarek, kwadrans przed północą. Muszę się spieszyć aby zdążyć opisać wszystko do rana. Bo to wtedy najczęściej dopada mnie ten stan. Boję się, że może trwać długo i nie zdążę wszystkiego napisać.
Wracam do tekstu. Wielkimi literami kreślę nazwę miasta S A M A R I S.

To tu poznałem prawdę o samym sobie …


***

- Spocznij, przyjacielu...- jeszcze raz uśmiechnął się Clark, a uśmiech ten również wyglądał tak jak zawsze - ...wyglądasz na zdyszanego.
- Nathan … tyle czasu minęło - opowiedział uradowany Maurice, zajmując miejsce na ławce. - Ty tutaj … w SAMARIS? - dodał po chwili profesor. - Nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać przyjacielu.
Nathan uśmiechnął się tylko. Siedzieli, jak kiedyś, jak gdyby nigdy nic. W oddali szumiał ocean, a oni wpatrywali się w błękitne czyste niebo.
- Samaris...- powiedział powoli Clark, nie przestając się uśmiechać. - Było warto.
- Myślisz? Ja mam coraz więcej wątpliwości.
- Ja mówiłem o sobie. - odparł po chwili dość długiego zamyślenia.
- Jak sie tu znalazłeś, kiedy przybyłeś no i najważniejsze dlaczego … Nathan mam tyle pytań ... - podekscytowany profesor wyrzucał słowa jednym tchem.
- W miejscu takim jak to...- założył nogę na nogę, tym razem odwrotnie - ...wszelkie sformułowania, które dotyczą czasu, stają się...- zastanawiał się chwilę nad słowem - ...nieprzystające. - O inne rzeczy pytaj, przyjacielu, ale obawiam się że tutaj najważniejsze dylematy musisz rozstrzygnąć sam. Ach, na jedno z pytań mogę przecież jednak odpowiedzieć. Jestem tutaj dla Ciebie, Maurice. Byś poznał prawdę.
- W miejscu takim jak to … - profesor mimowolnie sięgnął do pokrywającego twarz zarostu. W jednej chwili oczy straciły błysk jakim lśniły gdy Watkins ujrzał przyjaciela. - … wszelkie sformułowania stanowiące bagaż wiedzy z jakim się tu zjawiliśmy są … niepasujące. Nathan … - profesor dotknął dłoni przyjaciela - tu wszystko jest inne. Dzieją sie tu rzeczy zupełnie niewytłumaczalne. Coś stara się owładnąć moimi zmysłami. Nie wiem czym to jest … ale klnę się na zdrowie moich najbliższych … COŚ wchłania mnie, pozbawia werwy i możliwości działania. A najgorsze, że nie wiem jak z tym czymś postępować. To straszne Nathanielu.
- Straszne? - Clark wbił w niego spojrzenie, stalowe i pełne zdecydowania, tak jak kiedyś - W takim razie my sami jesteśmy straszni. Coś ma zamiar Cię wchłonąć...I co zamierzasz z tym zrobić?!
- Jak to co? - Watkins spojrzał na Clarka. - Skoro nie wiem czym to jest i jak z tym postępować to jedynym słusznym działaniem wydaje się być odwrót. Zamierzam stąd uciekać Nathanielu, uciekać póki nie jest za późno. Ty też musisz … nie możesz tu zostać.
- Jedynym słusznym działaniem? - Nathan nie wypuszczał jego dłoni - A co z poznaniem nieznanego? Czy nie po to, jak zawsze opowiadałeś, zostałeś naukowcem?!
Zamilkł, ale tylko na moment.
- Kiedyś nie uciekałeś. - dodał ciszej - Mogłeś uciec, ale wolałeś zrobić to, co słuszne choć niebezpieczne. I zrobiłeś to.
- Ale to kiedyś było w innym miejscu. A tutaj w Samaris … czym jest dla mnie Samaris? Jesteśmy tu od … widzisz nawet straciłem poczucie czasu a to nie jest dobry objaw. Nie czuje niczego dobrego w przebywaniu tutaj. Za to odczuwam silny wpływ czegoś nieznanego. Ryzyko jest zbyt duże … nie jestem przekonany do tego że warto je ponieść. Bycie naukowcem w Samaris nie ma sensu. Miasto jest źródłem fascynujących obserwacji, które można traktować jako coś niezwykłego, nie występującego w znanym świecie. Ale przebywanie tu … jest niebezpieczne przyjacielu. Pomóż mi znaleźć drogę wyjścia z Samaris.
- Drogę wyjścia...? - uśmiechnął się łagodnie - Ależ przyjacielu...
Otworzone usta zamarły na moment, potem Nathan westchnął i utkwił wzrok w gładkiej ścianie jednej z kamienic.
- Nie poznaję Cię, Maurice. Nie jestem człowiekiem nauki, ale przecież chyba to właśnie badanie rzeczy które nie są dotychczas opisane, a więc w pewnym sensie nie występujące w znanym świecie stawiacie sobie za punkt honoru. Wiele nagród naukowych przyznano za odkrycie rzeczy, o których świat nie miał pojęcia. Tak, Samaris jest niebezpieczne, to prawda. Przyroda jest niebezpieczna, niebezpieczne są światy naszych własnych umysłów. Całe życie pomagałeś ludziom, którzy chcieli od czegoś uciec. Najczęściej od siebie samych. Powiedz, co im zawsze radziłeś?
- Tu moje rady nie mają znaczenia. Co stanie sie z profesorem Mauricem Watkinsem kiedy miasto wchłonie go, posiądzie jego ciało, umysł, wolną wolę. Co stanie się z jego badaniami? Miasto nie pozwoli aby opuściły mury. Nic tu po nas przyjacielu. Musimy wracać. Ty też powinieneś … - Watkins spojrzał w oczy Clarka. - Z tobą stanie się to samo.
- Ja...- odwzajemnił spojrzenie - ...ja już nie istnieję. Zostałeś tylko ty, przyjacielu.
W oczach jego Watkins dostrzegł nagle bezdenną pustkę, jakby zajrzał w głąb mrocznej studni.
- Tak. To pierwsza z rzeczy, której musisz się dowiedzieć. Umarłem, a moja śmierć jest związana bezpośrednio z tobą.
Profesor poczuł nagle, że traci dech. Jakby lodowate powietrze wypełniło nagle jego gardło.
- Mówisz...kiedyś, w innym miejscu...- ciągnął Nathan - Zróbmy pewne założenia. Jedno: nie ma innych miejsc, albo inaczej: cały świat jest jednym miejscem. Drugie: załóż, że to już się stało. Miasto posiadło twój umysł, wolę i ciało. Trzecie: po tym wszystko jest takie jak teraz. Po tym, teraz jest wszystkim. Nie ma różnicy. Wszystko na nic, albo odwrotnie: w tym tkwi sens. Zrób wszystkie te założenia, przyjmij je i spróbuj zacząć rozmowę raz jeszcze.
- Zaczynasz mówić jak jeden z samaryjczyków.
- Nie analizuj. - zażądał, przerywając mu - Po prostu zrób te założenia. Na chwilę. Proszę Cię o to.

- Dobrze zrobię to dla ciebie. - Watkins uśmiechnął się do towarzysza po czym rzekł - Witaj Nathanielu, jaki piękny mamy dziś dzień, nieprawdaż?
- Dziękuję. - uśmiechnął się z wdzięcznością Nathan, a potem teatralnie wrócił do pozy z początku rozmowy.
- Piękny.
- I ten szum oceanu … jest taki uspokajający, to wręcz muzyka dla mych uszu.
- To też prawda...- Nathan zamknął oczy wsłuchując się w odległe fale - Ale ocean jest też bardzo niebezpieczny.
Otworzył oczy, unosząc je ku niebu.
- Samaris...- powiedział powoli nie przestając się uśmiechać. - Było warto...

Watkins ufał przyjacielowi i mimo obiekcji postanowił spełnić jego prośbę. Jednak jedno z wypowiedzianych przez Clarka słów nie pozwoliło profesorowi w pełni się zrelaksować. Podświadomie jego zmysły nadal były wyczulone.

- Warto … dla samego szumu uderzającej o plażę wody …
- Wielu podróżników starało się opisać Samaris...- pokiwał głową Nathan, nie wiadomo czy do ostatnich słów profesora, czy już do swoich myśli - ...objaśnić tajemnicę Miasta. Tworzyli różne teorie. Kto jednak powie, która z nich jest prawdziwa. Czy w ogóle taka teoria powstała. Tak wiele umysłów zapragnęło ją stworzyć. A przecież jedyna prawda, którą warto poznać, to prawda o samym sobie. Zawsze tak mówiłeś.
- Pewnie wielu, niektórym nawet udało się stąd wydostać. Wiesz Nathan, w Trahmerze znalazłem notatki i najwyraźniej odnosiły się do tego miejsca. Teoria dotycząca miasta … - Watkins zamyślił się na chwilę - … nawet jeśli powstała jest niepełna i jak na razie znajduje się w dziale bajek i mitów. Prawda o samym sobie … to prawda tak mówiłem pacjentom. Pamiętaj jednak, że nie można terapeutyzować samego siebie.
- Nie mówiłem o terapii. - odrzekł spokojnym głosem - Przecież takiej nie potrzebujesz? Samaris daje nam po prostu możliwość powrotu do czegoś, co już się stało. Spojrzeć na rzeczy...
Na moment zatrzymał potok słów.
- ...od drugiej strony...
- Dokonało, zakończyło … i bez emocji zajrzeć w dotychczasowe życie. To masz na myśli?
- Mniej więcej. Przejrzeć rzeczy, na które niegdyś nie było się gotowym. To jedna strona medalu. Ale jest i druga, ciemniejsza. Niewykluczone, że są to rzeczy które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Którą stroną odwrócony jest ten medal? Sam nie wiem.
- Brzmi to jak dwie drogi … światła i ciemności. Istniejące jednocześnie, jedna nic nie znacząca bez drugiej. Jak w tych książkach z drugiego obiegu. Świetlisty raj i ciemne piekło … Nathan czy ja umarłem?
- Religia. Ten aspekt to jedno z możliwych objaśnień Samaris. Czemu nie? Zasadniczym źródłem aktualnego konfliktu między sferą religii a sferą nauki jest doktryna osobowego Boga. Bóg umarł, powiedzieli nam dawno i wymazali go z ksiąg. A co, jeśli istnieje? Jeśli istnieje właśnie tutaj, albo my istniejemy w Nim?
Watkins popatrzył na przyjaciela. Nathan nigdy dotąd nie poświęcał się rozważaniom teologicznym, zresztą uważanym w Xhystos za wykroczenie.
- A co jeśli go faktycznie nie ma? - pytaniem odpowiedział Maurice. - Czy tak wygląda śmierć? - profesor ponowił swoje pytanie.
- Jeśli go nie ma, po śmierci nie ma niczego. - odpowiedział - Wtedy: nie możemy być martwi, bo w przeciwnym razie nie byłoby tej rozmowy. A jedno jest pewne - ja zginąłem, kierując rozpędzonym tramwajem. No i jeszcze jedno wytłumaczenie: ja nie istnieję, bo jestem tylko wytworem twojej wyobraźni.
- Spotkaliśmy się po katastrofie tramwaju … więc pozostaje to ostatnie wytłumaczenie. Poza tym będąc martwym nie rozmawiałbym z tobą … nawet jeśli istniałbyś tylko w mojej głowie. Po śmierci mózg obumiera … to zostało naukowo dowiedzione. A więc żyję … dotykam cię, czuję twoją obecność … nie możesz być wytworem mojej wyobraźni. Jesteśmy obaj w tym urokliwym miejscu … urokliwe Samaris, nieprawdaż?
- Kiedy i gdzie dokładnie spotkaliśmy się po tej katastrofie? - teraz to Nathan odpowiedział poprzez pytanie.
- Nie pamiętasz naszej ławki w parku. Co do czasu … wybacz ale nie mam do tego głowy. Na pewno było to po wypadku tramwaju koło szkoły muzycznej.
- Przypomnij sobie, czy to ja osobiście wręczyłem ci laskę, którą nosisz?
- Nie, umówiliśmy się telefonicznie w przed dzień mojego wyjazdu do Samaris. Niestety nie mogłeś przybyć ale za to pozostawiłeś tę laskę zawieszoną na oparciu ławki … o tak - Watkins zademonstrował sposób w jaki znalazł laskę. - Od razu ją poznałem, wiedziałem, że nie mogłeś przyjść w tym czasie i dlatego zostawiłeś ją dla mnie, wiedząc, że ją znajdę.
- Wszystko się zgadza, prawie. - odrzekł powoli - Za wyjątkiem czasu w którym, jak sądzisz, to się stało. Samaris...Czas, ten stary drań, przestaje mieć znaczenie. Ja zginąłem, Maurice, zginąłem rozbijając ten tramwaj. Przyczyna-skutek. Nigdy nie przyjąłeś tego do wiadomości.
- Nie to Goldmann prowadził tramwaj, to on go rozbił, nie ty … - Watkins patrzył rozszerzonymi źrenicami na przyjaciela.
- Nie. - Nathan też patrzył mu prosto w oczy. - Goldmann nie istnieje, nigdy nie istniał. To ja rozbiłem tramwaj. Dla Ciebie, przyjacielu.
- Dla mnie, dlaczego?
Nathan popatrzył na Watkinsa, przeciągle i z dość dziwnym wyrazem twarzy.
- Pamiętasz...- zaczął powolnym tonem, takim którym zwykle mówi się bliskim rzeczy trudne - Jak mówiłeś mi...o...Aniołach?
- Anioły, raj … ale jaki to ma związek z tramwajem i ze mną … nie rozumiem. Nathan, dlaczego doprowadziłeś do katastrofy?
We wzroku Nathana pojawiło się coś niespotykanego. Uczucie chłodu mieszało się we współodczuwającym Watkinsie z gorącem.
- Przyczyna-skutek. - odrzekł, jakby ostrożnie, badając reakcję rozmówcy - Przewidziałeś tę katastrofę. Ponieważ ją przewidziałeś.
Jakby zrzucił z siebie wielki ciężar, to właśnie odczuł profesor od strony przyjaciela. Clark nawet zdawał się być zdyszany. Po jego twarzy płynął pot, a oczy zaszkliły się.
- Zrobiłeś to dla mnie? Zabiłeś kilkanaście osób tylko dlatego żeby moje przeczucie się spełniło. - Watkins zamilkł na dłuższą chwilę. Gdy odezwał się ponownie mówił podniesionym głosem. - Nie, ja nie byłem powodem, przecież jak rozstawaliśmy się to radziłeś abym nie udawał się z ta informacją do Rady. Nathan … to nie ja byłem powodem. Powiedz, jak było naprawdę.
- Zrobiłem to. - odparł twardo. Gdy już raz wyrzucił z siebie to, co ukrywał, zaczął na powrót mówić pewnie, z niepokojącym niewzruszeniem i przekonaniem w głosie o słuszności swoich racji - Nie posłuchałeś mnie. Poszedłeś do nich. Gdyby przepowiednia się nie spełniła...Zabiliby Cię, przyjacielu. Musiałem to zrobić.

Maurice złapał się za głowę, wypuszczona z rąk laska zastukała o bruk. Trzymając się za głowę opadł na kolana. Potem skulił się jak po silnym ciosie w brzuch. Nie puszczając głowy płakał.

Zgrzyt. Ten zgrzyt, świst przesuwających się stalowych rzeczy po niewidzialnych szynach powrócił. Świat wirował, a spośród hałasu przebijał się jeszcze głos Nathana.
- Ale to nie wszystko. Gra toczyła się o coś więcej. Jesteś gotowy słuchać dalej?!
Maurice spojrzał na przyjaciela. - Czy jest coś więcej? - zapytał zrezygnowanym głosem.
- Tak. - szepnął Nathan, ale zaraz znów zebrał się w sobie i odezwał się głośniej. - To nie był jedyny...pierwszy...raz. Twoje przepowiednie...Pamiętasz...
Zamilkł jednak. Twarz stężała.
- Tak opowiadałem ci o nich wiele razy, w większości spełniały się … prawie wszystkie miały miejsce. Chyba nie powiesz mi, że za każdym razem to ty je spełniałeś dla mnie?
Milczał, wpatrując się w bezchmurne niebo.
- Na początku...- ciągnął swoją spowiedź Clark - ...robiłem to tylko dla swoich celów...Przyjacielu...Jest pewna część mnie, której nigdy nie znałeś. Której...Nie zrozumiałbyś. Ta część mnie jest w stanie poświęcić wiele dla idei...nazwijmy ją wolnością, choć teraz widzę że była taka tylko na początku...Ta część mnie nie wahała się nigdy użyć przemocy, którą ty się brzydziłeś. Nie potrafiłem pogodzić się z porządkiem świata, w który mnie rzucono, więc...Prowadziłem drugie życie, życie, w które nigdy byś nie uwierzył. A gdybyś o nim wiedział, wiedział kim naprawdę jestem, wiedza ta byłaby dla Ciebie śmiertelnie niebezpieczna...
Po twarzy Nathana płynęły łzy, ale jego głos nie łamał się. Po raz pierwszy Watkins widział, jak ten mężczyzna płacze.
- ...więc, na początku...Wykorzystywałem naszą znajomość, to co mi opowiadałeś...- na kamiennej, zroszonej łzami twarzy, poruszały się tylko usta - Ale potem...Potem zacząłeś znaczyć dla mnie więcej, coraz więcej...To było dla Ciebie ważne, tak ważne...Tożsamość, przekonanie które w sobie nosiłeś...Zostałem duchem, będącym zawsze gdzieś za twoimi plecami. Duchem sprawczym, posłańcem twoich przepowiedni... Przeznaczeniem...

- Przyjacielu, myślę ze było inaczej. Rzeczy, o których dowiedziałem się w trakcie podróży, wizje z przeszłości. Teraz dopiero to do mnie dociera i układa się w pasującą całość. Te wszystkie złe rzeczy, które przewidziałem i które miały miejsce … Nathan … - Watkins spojrzał do góry na siedzącego na ławce Clarka, szukał jego spojrzenia, a gdy ich wzrok spotkał się ze sobą powiedział - Teraz już wiem, że stałoby się to również wtedy gdybym Ci o nich nie opowiedział. Oni wszyscy mają cię za członka ruchu oporu … Nathan, oni mają racje!!! Mimo tego, że wiedziałeś, że będzie tam policja, robiłeś to. Podczas podróży poznałem jeszcze jednego tak zdeterminowanego człowieka. Chciał rozbić altiplan … Jerome Lautrec.

- ...stałyby się...również wtedy gdybyś mi o nich nie opowiedział...- załzawione oczy Nathana rozszerzyły się, rozchylił usta - Nigdy...Nigdy w ten sposób o tym nie pomyślałem...Ale może...Nie da się przecież tego stwierdzić z całą pewnością ... Stwierdzić, która strona medalu zwrócona jest ku słońcu. Jerome...- nagle jakby przypomniał sobie imię - ...tak. Więcej. Było więcej takich jak ja. Ale tylko ja...Ja zabijałem dla Ciebie. Byś mógł pozostać kim jesteś...
Popatrzył prosto w oczy przyjaciela. W jego źrenicach były rany.
- Maurice...Przebaczysz mi...?!

- To już nie ma znaczenia, teraz już nic nie ma znaczenia. Jak powiedziałeś wcześniej … albo nie żyjemy, albo jesteś wytworem mojej wyobraźni … Jak umarły ma przebaczyć nieżyjącemu. A druga ewentualność … miałaby oznaczać, że to ja zrobiłem te wszystkie złe rzeczy? Powinienem wiedzieć, powinienem domyśleć się, przecież jestem w tym dobry.
- Nie można terapeutyzować samego siebie...- wyszeptał Nathan, ale profesor chyba nawet nie słyszał. Ciągnął dalej.
- Dlaczego nic nie zrobiłem? Nathan … to również moja wina. Powinienem iść do więzienia, albo lepiej zostać powieszonym. Mam ci wybaczyć? Pomyślałeś jak mam dalej żyć z takim ciężarem? Spieprzyłem to przyjacielu … - Watkins zwiesił głowę, ukrył twarz pomiędzy kolanami, jego ciało przechodziły dreszcze.
- Nie! - Nathan wstał nagle - Ty...Pozostałeś czysty. Choć wiedziałeś, że możesz zginąć - wybrałeś wielkie ryzyko i poszedłeś do Rady, by ratować tych ludzi. Gdyby Cię posłuchali...Ale ja wiedziałem, że nie posłuchają. Ci wszyscy zabici...Obciążają moje sumienie, nie twoje, przyjacielu.
Maurice milczał, siedział na rozgrzanym promieniami słońca bruku. Słuchał słów przyjaciela. Myślami wracał do spotkań na ławce w parku. Zastanawiał się, w którym momencie popełnił błąd, co zrobił, albo może co zaniechał. Nie dało się odwrócić czasu, nie było możliwości zwrócenia życia zabitym. Nie było nawet możliwości stawienia się przed sądem i opowiedzenia wszystkiego. Powinienem skończyć na szubienicy … myślał profesor. Nawet jeśli nie da się wrócić to przecież można to zrobić tu … Myśl odebrania sobie życia w umyśle Watkinsa nabierała realnych kształtów.
- Nie ma więc w twoim sercu miejsca na wybaczenie...? - zapytał Nathan, z poszarzałą twarzą.
- Nathan … przyjacielu - Watkins wstał, podszedł do Clarka i objął go w silnym uścisku - … oczywiście, że Ci wybaczam.
 

Ostatnio edytowane przez Irmfryd : 21-08-2011 o 18:45. Powód: italic
Irmfryd jest offline  
Stary 24-08-2011, 22:17   #187
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
A więc stało się. Przebiłem się przez tajemnicę, która mnie otaczała. Przez Tajemnicę Samaris. Drzwi z dykty… Nie spodziewałem się tego. Sprytne. Całe miasto było iluzją? Czy tylko te jedne drzwi? Co jeszcze było iluzją, jak jeszcze mnie oszukali? Moja żona, moje dziecko też było iluzją? Rozmowa, spotkanie, też było iluzją.

Byłem wściekły. Tak, lecąc w dół, byłem wściekły.
Wtedy naprawdę poczułem, że spadam, poczułem, że lecę, poczułem swoje ciało i poczułem nieubłagane przyciąganie.

Oszukali mnie, kurwa, obiecali mi spokój, odnalezienie sensu, pieniądze. Obiecali, że będę wolny od tego, co mnie tutaj otaczało. Od agentów, od szpiegów, od podejrzeń. Po przylocie do Samaris miałem być przecież wolny.

Ależ jesteś wolny, Robercie. Spadasz powoli, masz czas na myślenie. Daj sobie tyle czasu, ile chcesz, jesteś wolny. Uwolniłeś się nawet od Vincenta, który nie mógł zrozumieć Twoich poszukiwań. Był dobrym człowiekiem i pewnie dlatego zginie tak jak Ty. Ale on może nie dostać tego luksusu wolności, on może spaść szybko i boleśnie.

Nie!

Vincent przyjdzie po mnie, nie umrze. Będzie mnie szukał i na pewno znajdzie, zabierze stąd. Razem się wydostaniemy, przerąbiemy się przez tę dyktę.

Teraz wiesz jak się czuł Jerome, wiesz, jak spadał, jak był wściekły, że mu się nie udało, że przecież był tak blisko. Ty też byłeś blisko, też Ci się nie udało. Znowu zawiodłeś, Robercie. Więc poczuj teraz, jak smakuje porażka, spadanie, upadek. Gdyby Jerome był szybszy, spowodowałby katastrofę altiplanu. Udałoby mu się.

Gdybyś zaś Ty był wolniejszy, gdybyś był bardziej rozsądny, jak Vincent na przykład, nie leciałbyś teraz po śmierć. Trzeba było brać przykład z Watkinsa, z Bluma, z Vincenta. Byli spokojni, Blum się nawet… zaklimatyzował. A Ty jak zwykle musiałeś na opak, pod prąd. Wyważałeś otwarte drzwi. Przegrałeś Robercie, więc poczuj teraz, jak smakuje błąd. Zaraz go poczujesz. Ten widok, będzie Twoją ostatnią nagrodą…

Przez chwilę widziałem niebo, zasnute już trochę wieczornym atramentowym odcieniem... Migają jeszcze jakieś rusztowania, stalowe szyny....
Potem poczułem mocne uderzenie o coś twardego, ostry ból w boku, ale leciałem dalej. Potem jeszcze o coś uderzałem…

Już czujesz? No, to teraz przygotuj się.

A potem....

Jeszcze walczysz? Robercie, przecież to śmieszne. Twoja śmierć tutaj to plan. Krzyżowałeś już plany, ja wiem. Ale przestępcom, a nie Samaris. Z nim nie wygrasz. Ale to szlachetne, walczyć, kiedy nawet spadasz. Jak Jerome…
Rozbłysk jasności...

Potem już nic...
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 26-08-2011, 10:29   #188
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
"Umysł śnił... To świat był jego snem."


S A M A R I S


Przyglądam się literom. W tym mieście poznałem prawdę o samym sobie. Może Ono samo po prostu jest prawdą, którą musieliśmy odnaleźć. A może pułapką, którą może stać się prawda. Może wyzwoleniem, które nosi maskę pułapki. Albo jeszcze czymś innym. Kimś innym...? Mimo wszystko, pozostaje tajemnicą.

Wspomnienia poprzedniego dnia nadlatują powoli jak wielkie ptaki i siadają na brzegu mojego łóżka. Ale mnie w tym łóżku nie ma. Przyglądam się im w milczeniu z krzesła,a wspomnienia również milczą - pozwalają się tylko sobie przyjrzeć.Jestem w moim hotelowym pokoju bez okien. Mimo ich braku wiem, że nadszedł poranek. Nie dlatego, że odczuwam głód - raczej dlatego, że pulsujący już we mnie rytm Samaris mówi mi: to jest ten czas, gdy wszyscy schodzą się do stolika na śniadanie. Przecieram zmęczone oczy i prostuję dłoń, skostniałą od całonocnego, pośpiesznego jak diabli pisania. Prostuję się przy sekretarzyku, za moimi plecami pościelone starannie łóżko, które nie doczekało się wczoraj obecności mojego ciała. Kręgosłup boli, ale przede mną, na blacie, spoczywa wszystko to, co zdążyłem opisać. W zasadzie prawie wszystko, co chciałem. Przyglądam się ostatnim zapisanym stronom dziennika. Ostatni dzień, rozmowa z Nathanem, która zmieniła wszystko. A może nie zmieniła nic. Docieram do miejsca, w którym opisuję sam siebie, pochylonego nocą nad stołem, równymi literami zapełniającego z mozołem czyste karty. Ujmuję pióro raz jeszcze, opisuję teraz moment w którym właśnie się znajduję. Patrzę na swoją, pomarszczoną już nieco dłoń i zdanie, które spływa atramentem z zaostrzonego końca na papier...

Przyglądam się literom. W tym mieście poznałem prawdę o samym sobie.

Odkładam pióro, przyglądając się temu ostatniemu zdaniu. Czuję już, jak podpełza do mnie,prawie niepostrzeżenie, ten dziwny stan. Jak zwykle, o podobnej porze, zaraz po śniadaniu. Stan strasznej, ale jednocześnie błogiej bezwolności. Nie, nie jest to bezwolność, bo przecież jestem w pełni świadomy i mogę robić co zechcę. Tyle, że...Wiem, że to wszystko na nic - ale myśl ta wcale nie jest smutna, przeciwnie, przynosi poczucie upragnionej przecież wolności. To stan, który wymyka się opisowi. Jeśli miałbym go jakoś scharakteryzować, napisałbym: stan, w którym posiadasz umiejętność nie myślenia o niczym. To trudna sztuka, która pozornie tylko jest łatwa, ale słyszałem o niewielu jedynie mędrcach, którzy zdołali coś takiego osiągnąć. Tu, w Samaris, nie wymagało to żadnego wysiłku. Było darem od Miasta, a może jego przekleństwem. Za parę chwil ten dylemat przestanie mnie nurtować. Za chwilę zjednoczę się w pełni ze wszystkim, co mnie otacza. Teraz jednak, jest jeszcze parę minut na to, by myśleć. Myślenie - które jest darem, albo przekleństwem. Nie prześladują mnie w takiej chwili wizje, myśl jest jasna i przejrzysta.

Nadchodzi nieuchronnie chwila ostatecznej decyzji. Pokój pogrążony jest w ciszy, jak całe miasto. Światło lampy jest ciepłe, a pościel na łóżku zdaje się nie mieć żadnej zmarszczki. W chwili takiej jak ta, dostrzegasz wiele szczegółów. Drobnego kleksa z atramentu, który przybrał ciekawy kształt. Szczecinę dywanu, która w jednym tylko miejscu odstaje w inną stronę. Zawijas inicjału, który zdaje się ożywać na moment na pergaminie. Fakt, że szafa z jednej strony jest odrobinę tylko niższa. Niewyraźne, rozmyte i zniekształcone odbicie własnej twarzy w metalowej skuwce. Chropowata faktura cegieł na zamurowanym oknie - teraz już wiem, co jest po drugiej stronie. Choć, jak powiedział Nathan, nie mogę być do końca pewien. Sam muszę sobie odpowiedzieć na pytanie - czy to naprawdę iluzja? Naprawdę - iluzja. Paradoks. Czy to naprawdę iluzja, czy jednak test wiary. Test, który muszę zdać - chociaż nie wiem nawet przed kim - przed bytem, przemawiającym ustami przyjaciela, czy przed samym sobą?

Jeszcze raz - tak jak powiedział Nathan: "tutaj najważniejsze dylematy musisz rozstrzygnąć sam." Czas decyzji. Biorę w rękę dziennik, pachnący jeszcze atramentem. Za ostatnią zapisaną przeze mnie kartką jest jeszcze wiele czystych, niezapisanych stron. Wielkie zapomnienie nadchodzi. To ostatnia chwila, by wybrać. Mogę wybrać jeszcze te czyste karty, wybrać nowe dni by zapełnić je moim życiem. Mogę zamknąć dziennik i odłożyć go tu, i teraz...Mogę...

Najtrudniej jest wybaczyć sobie samemu.








Węzły trzymały. Vincent Rastchell rozpoczął mozolną drogę w dół. Cały zdawał się być złożony ze strachu, gdy ręce kurczowo ściskały prowizoryczną linę ukręconą z pościeli. Strachu o przyjaciela, który mógł już nie żyć. Strachu przed upadkiem, który niczym ukryty w zakamarkach jego umysłu zwierz siedział od czasu karkołomnych akrobacji na altiplanie. Wreszcie strachu, który każdy normalny człowiek musi przeżywać gdy otaczający go świat nagle zaczyna się rozsypywać jak domek z kart, gdy to, co wydawało się pewne i stałe, okazuje się być tylko atrapą i ułudą mamiącą oczy. To strach przed tym, że niczego nie można być już pewnym. Strach przed tym, że nie można już ufać swoim własnym oczom.

Oczy więc przymykał. Pomagało to nie myśleć o przepaści, otwierającej się pod jego stopami. Powoli, cholernie powoli to szło - każde oderwanie dłoni od liny okupione było walką Vincenta z samym sobą. Myślał, że nie można bać się już bardziej.

Mylił się.

Zgrzyt, który usłyszał był jak najbardziej znajomy - ale tym razem dochodził nie z niewiadomego miejsca, ale rozległ się tuż za jego uchem. Nie był już przytłumiony i odległy, ale głośny i wyraźny - metaliczny dźwięk, chropowaty i twardy. Potem, z przestrzeni pod jego stopami zaczął dobiegać donośny świst, ale jeszcze zanim to się stało, świat został wprawiony w ruch. Uczucie, gdy całe rusztowanie, razem z ogromną ścianą podtrzymującą pokoje i wiszącym na nim jak pająk Rastchellem ruszyło i zaczęło jechać z tym przeklętym, rozdzierającym uszy świstem po stalowych torach...Uczucie to stanowiło kwintesencję grozy, sprawiło że krzyknął krótko i przeraźliwie, bez udziału woli. "Lina", zakołysała się, wprawiona w ruch razem ze wszystkim i uderzył, na szczęście niezbyt mocno, o coś czego nawet nie widział. Chyba tylko kurczowy zacisk pięści na sznurze sprawił, że Vincent nie odpadł - ale otworzył oczy. Pożałował - wszystko dookoła niego jechało z świdrującym uszy świstem, a do tego on sam wirował razem z liną wokół swojej osi. Przed oczyma migały fragmenty ścian, okien, rusztowań i jakichś lin. Miał wrażenie, że po szynach daleko pod jego stopami jeździ nie tylko ściana, z której schodził, ale też i przeciwległa - w dodatku w drugą stronę!

Mniej więcej wtedy doznał rodzaju szoku. Jego ciało, wiedzione instynktem samozachowawczym zaczęło wyczyniać rzeczy, na które nigdy by się nie odważył. Jakby był obserwatorem, patrzącym przez otwory własnych oczodołów na karkołomny spektakl, w którym grał główną rolę. Piłujący uszy zgrzyt był muzyką, do której Rastchell tańczył swój taniec na linie, w którym każdy krok oznaczał upadek. Nawet brak kroku mógł być błędem- w pewnym momencie ściany zaczęły się do siebie zbliżać i by uniknąć zgniecenia skoczył po prostu na wielki kabel przejeżdżający obok niego. Adrenalina buzowała w nim jak wulkan, mięśnie były niczym stal gdy wspinał się do góry szukając czegoś stałego. Wszystko nadal jechało po wijących się w dole jak węże stalowych szynach. Zaciskając zęby uchwycił się czegoś, co okazało się wystającym z wielkiej ściany imitującej wspaniałą kamienicę papapetem i wspiął nań, ostrożnie podnosząc się, by zacisnąć dłonie na zwieńczeniu dekaracji. Dłonie kurczowo ścisnęły stalową podporę, i nagle wszystko stanęło z krótkim łoskotem. Sam nie wierzył w to, co robi. Dysząc ciężko piął się wyżej i po chwili był już u zwieńczenia wielkiej dekoracji. Wystawił głowę i popatrzył na to, co było po drugiej stronie.









Umysł walczył, reagując zmiennymi emocjami i odruchami ciała, z szokiem. Vincent sam już nie wiedział, czy śni, czy to wszystko jest dalszym ciągiem...No właśnie, czego? Kiedy to wszystko się zaczęło? Przewieszony był, na dużej wysokości, przez jedną ścianę olbrzymiej dekoracji która była częścią ulicy, jakąś kamienicą. Dekoracji, jedną z wielu które były koncentrycznie ustawione na skomplikowanej sieci stalowych szyn. Nad dekoracjami były widoczne dalej wieże, pomniki i wszystko inne które było zapewne również częścią kolejnych, znajdujących się w kolejnych rzędach dekoracji - które przy odpowiednim ustawieniu mechanizmu tworzyły całość. Tworzyły ulice, skwery i place. Ale chyba nawet nie to było najbardziej szokujące. Vincent patrzył bowiem na samo centrum tego wszystkiego, oś wokół której wszystko się poruszało. A w centrum, otoczone obecnie tylko pozwijanymi torami i lśniącymi stalą kłębowiskiem szyn i prowadnic, było to - co oglądał już tyle razy jako dziwaczny pomnik na głównym placu Samaris! Teraz nietypowa, wielka rzeźba okazywała się częścią niewiarygodnego mechanizmu, trzpieniem na którym obracało się wszystko. Co jednak stało się z placem, z chodzącymi po nim ludźmi?! - umysł buntował się zadając samemu sobie kolejne pytania - co stało się z Hotelem? Wszystkimi, którzy teraz w nim byli - byli w całym mieście? Z Watkinsem, Blumem i...To wszystko nie może być prawdziwe, nie może być prawdą, nie może się dziać...To kolejne rozdziały narodzonego szaleństwa...To sen. To musi być tylko sen.

Ale sen, w którym wszystko wyglądało na przerażająco prawdziwe i działające. Jak wyjść z tej matni?! Nie było tu dróg, drzwi...Na dole pustka, na dole sploty prowadnic, a wszędzie dookoła scenografia. Narzędzia wszechogarniającej, oszałamiającej w swej skali iluzji. Jedyne, co przychodziło do skołowanej głowy Rastchella to szaleńcza eskapada po brzegach dekoracji, po przęsłach. Normalnie nigdy by się nie odważył. Ale nie czuł się normalnie. Z bijącym sercem wspiął się, stając na szerokiej, wzmocnionej stalą krawędzi jednej ze ścian i wyprostował się. Widział więcej, ale i tak wzrok gubił się w rozchodzących się koncentrycznie ścianach dekoracji, wieżach, pomnikach i rysujących się gdzieś dalej murach. Czy mury były prawdziwe, czy też iluzoryczne? Nad wszystkim królował wspaniały granat czystego, wieczornego nieba. Rastchell niczego już nie był pewien, jego pamięć zaczynała płatać mu figle, zamieniając ciąg zdarzeń w jakieś urywane fragmenty przedstawienia. Wiedział jedno - musi iść dalej, musi odnaleźć przyjaciela, zanim...zanim może być za późno.

Oto on sam, idący ostrożnie jak linoskoczek po krawędzi dekoracji. On sam, przeskakujący na znajdującą się blisko, kolejną dekorację ustawioną na łuku na jednej szynie. Stopa za stopą, jak cyrkowy artysta. Co jakiś czas mijający pionowy, strzelający w niebo słup, podtrzymujący dekoracje i rusztowania. Kolejny pomnik, kolejne nieprawdziwe okno...Na słupach, za pomocą skomplikowanych uchwytów, umocowane były duże urządzenia, z których snopy światła skierowane były do wewnątrz - tam gdzie było centrum, nie istniejący chwilowo plac, gdzie były jasne ulice Samaris...Vincent widywał już takie urządzenia: reflektory. Oświetlające scenę. Kolejny szok nie był już aż tak mocny, z uwagi właśnie na to, że było już ich tak wiele w tak krótkim czasie. Ale jednak stawiając stopa za stopą w karkołomnej wycieczce na wysokości, Rastchell zdążył jeszcze zadawać sobie pytania: czy nawet zjawiska dnia i nocy były w Samaris tylko ułudą?! Jak daleko, jak głęboko może sięgać iluzja?!

Czy to wszystko powstało tylko po to, by ich obserwować? Czy oznaki paranoi Roberta, które przyjmował z mieszaniną troski o przyjaciela i pobłażania, były w rzeczywistości oznaką przenikliwości Voighta a nie obsesji? Tak, chyba należało pochylić w pokorze głowę. A może to wcale nie ma nic wspólnego z obserwacją delegacji, a... Nagle, zupełnie niespodziewanie zgrzyt powrócił, wyrywając umysł Vincenta z rozmyślań, których głębia i zawiłość powodowały wywracanie jego świadomości na drugą stronę. Niestety, nagły huk i ponowne poruszenie mechanizmu zaowocowały również utratą koncentracji. A to prowadziło prosto do utraty równowagi. Dekoracje znowu ruszyły, ze świstem przesuwając się w różnych kierunkach po stalowych szynach, a Vincent, zamachawszy kilkakrotnie rękoma i otwierając usta do krzyku, zsunął się z dekoracji...

Potem były urywane, szarpane obrazy przed jego oczyma. Własne ręce ułapiające jakiś gruby kabel, parzące ciepło po wewnętrznej stronie dłoni, gdy zsuwał się po nim z szaleńczą prędkością. Migające zamurowane okna. Granat nieba i smuga mlecznoszarej chmury. A potem było uderzenie o coś twardego i ból...Nie stracił przytomności od razu. Vincent jakiś czas zdawał sobie sprawę, że na czymś leży, ale to coś było czymś bardziej jak krata, niż stałym podłożem. Ręka zwisała swobodnie w dół, gdzieś tam w zamgloną nicość, z której dobiegał donośny huk wody. Zanim zanurzył się w jasność, Rastchell zauważył jeszcze, że na szerokim, rozciągającym się we wszystkie strony podłożu, sieci wykonanej z drewnianych i stalowych przęseł, kilka a może kilkanaście metrów od niego, między dekoracjami, leży ktoś jeszcze. Człowiek. Człowiek, którego rozpoznawał...

- Robert...- wyszeptały usta Vincenta.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 26-08-2011 o 10:39.
arm1tage jest offline  
Stary 26-08-2011, 10:32   #189
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Powrót z otchłani jasności nie był rzeczą przyjemną...Zanim jeszcze przez biel zaczęły przebijać się kontury rzeczy, Robert usłyszał jak przez huk wody, że ktoś powtarza słabym głosem jego własne imię. Począł wypływać ku tym słowom, zwłaszcza że jak się mu zdawało rozpoznał głos. Vincent...?! Ale każdy krok wyżej, ku powierzchni, oznaczał narastający ból...Ból, który z każdą chwilą zaczynał być coraz bardziej realny i konkretnie umiejscowiony. Voight poczuł znów, że ma głowę - bolała go cholernie szczęka a w ustach zgrzytało...Bolały go ręce i nogi, a najbardziej bolało go coś z boku...Otworzył oczy i ujrzał granat nieba nad Samaris, nieba ku któremu pięła się ściana domu, a właściwie dekoracji przedstawiającej kawałek ulicy. Dekorację podtrzymywał żelazny słup, na którym wysoko wisiał potężny reflektor...Wygaszony...Voight nie miał czasu zastanawiać się nad tym odkryciem, bo nagle poczuł że się krztusi, dławi...Szarpnął się i z jego ust buchnęła krew, a jednocześnie nagle stracił równowagę - jego ręka i noga straciły oparcie wpadły gdzieś - ledwo zdążył kurczowo chwycić się czegokolwiek, co okazało się stalową szyną. Kaszląc i plując krwią, prawdopodobnie z pogruchotanej części uzębienia po lewej stronie szczęki, łapał oddech i próbował się rozejrzeć.

Po raz pierwszy...Po raz pierwszy patrzył na prawdziwe Samaris...

Uczepiony był kurczowo czegoś w rodzaju rozległej kraty, a może należałoby powiedzieć kadłuba stworzonego z koncentrycznie rozchodzących się od jakiegoś niewidocznego środka przęseł wykonanych z drewna i metalu. Okręgi były poprzecinane kolejnymi przęsłami, przez co krata była na tyle duża, by na szczęście zatrzymać spadającego człowieka i chodzić po niej jak po podłożu, ale trzeba było uważać na przestrzenie pomiędzy nimi - tam daleko w dole był huk wody, który wcale okazywał się nie być halucynacją, i niewyraźne fragmenty jakiejś kolejnej machinerii...Na niektórych przęsłach umocowane były stalowe potężne szyny, i to na nich tkwiły wielkie dekoracje: fragmenty ulic Samaris, domów, wież...Wydawały się tworzyć okręgi, im dalej od środka tym więcej przestrzeni pozostawało pomiędzy kolejnymi, stojącymi na kracie jak wielkie żaglowce na morzu, dekoracjami. Robert leżał na kracie dalej, gdzie te odległości między fragmentami dochodziły już do dwóch, trzech metrów.

Voight zaszokowany trawił w milczeniu, to co przekazywały mu oczy...Ujrzał z dołu to, co wcześniej obejrzał z góry Rastchell... Mimo, że kolejne ogniska bólu dawały znać o sobie: potłuczona nieco ręka, i przede wszystkim spora rana tłuczona na prawym boku - gdzie zapewne uderzył z siłą o coś metalowego, co spowodowało chyba również pękniecie któregoś z żeber, mimo bólu nie przestawał patrzyć. Nie do wiary. Samaris...Było kłamstwem...Iluzją...

Z mieszaniną strachu i podziwu odgadywał działanie ogromnego mechanizmu...Teraz wszystko trwało nieruchomo...Niewiadoma siła sprawcza tworzyła z fragmentów wielkich dekoracji ulice i skwery, przesuwając je po stalowych szynach według sobie wiadomych wzorców...Każdy element był tylko dwuwymiarowy i miał dwie strony, jedną "prawdziwą" - którą oglądali: fronton domu z zamkniętymi okiennicami, fasada instytucji, oraz drugą - oglądał ze zdumieniem Robert - opatrzoną rusztowaniami i wzmocnieniami, właśnie jak dekorację sceny w teatrze. Gdzieniegdzie zwisały też z tego długie liny, choć nie były to sznury a raczej coś w rodzaju bardzo grubych kabli...Wielkie reflektory powoływały do życia światło dnia, lub wygasłe - rodziły ciemności. To nie miało sensu...Przecież słońce...Szaleństwo...

Próbował się ostrożnie podnieść, a umysł ciągle walczył z szokiem. Samaris...Nie istniało dla nikogo prócz nich...Ulice i place powstawały tylko tam, gdzie kierowali swoje stopy. To tłumaczyło wiele. Tłumaczyło, dlaczego żadna droga w Samaris nigdy nie była dwa razy taka sama. Dlaczego miał wrażenie, że niektóre detale architektury czy całe kamienice ogląda w zupełnie innych konfiguracjach i innych miejscach niż poprzednio. Tłumaczyło, dlaczego w hotelu nie było żadnych gości poza nimi...Tłumaczyło dziwne zachowanie mieszkańców. Tłumaczyło naprawdę wiele...

Ale nie tłumaczyło wszystkiego...Ujrzał Samaris takim, jakie było naprawdę...Ale czy na pewno?

Udało mu się usiąść, a jakiś czas potem stanąć nawet na wielkiej kracie, choć wielkim wysiłkiem było utrzymanie równowagi na przęsłach i w ogóle jasne myślenie...Pęknięte żebro i pokruszone szkliwo zębów jak tępe piły zgrzytały gdzieś pod czaszką. Obraz wirował lekko. Czy może to jednak sen?

To nie był koniec niespodzianek.

Pierwszą makietę ujrzał po zrobieniu dwóch kroków po stalowej szynie. Była wysoko, na tyle dekoracji przedstawiającej kamienicę - w otwartym oknie na trzecim piętrze "budynku" była wycięta zapewne z twardej tektury lub cienkiego drewna sylwetka kobiety. Z ulicy była zapewne cieniem, mieszkańcem przypatrującym się przechodniom. Od kulis widać było podtrzymujące makietę drewniane listwy.

Wkrótce mógł przyjrzeć się lepiej. Już przy następnej dekoracji odnalazł mechanizm w całej krasie, i to przy na samym dole. Fragment przedstawiał instytucję, w której jak pamiętał ze spacerów, na parterze zawsze jacyś urzędnicy siedzieli za biurkami. Tak, teraz miał jednego z nich przed sobą. Miał tylko dwa wymiary i istniał tylko od pasa w gorę. Kręcąc głową Voight oglądał detale wykończenia przedniej części makiety, kręcone włosy i wąsy "człowieka", nawet jego dorysowane starannie okulary. Ale z tyłu był tylko szarą dyktą, która była przesuwana na stalowych prowadnicach wdłuż części dekoracji przedstawiającej długie biurko. Szaleństwo! Jak Robert mógł tego nie zauważyć?! To było po prostu niemożliwe!

Oderwał z trudem wzrok od makiety i poruszającej nią machinerii, bo między poustawianymi w pewnym oddaleniu od siebie dekoracjami, po "zakulisowej" stronie ścian dostrzegł kolejne rzeczy. Wyglądały jak coś w rodzaju kamiennych sarkofagów, pozbawionych ozdób prostopadłościanów wielkości mniej więcej dorosłego człowieka. Było ich wiele, bliżej i dalej od niego. Niektóre z tych sarkofagów, choć tylko niektóre, miały odsunięte kamienne wieka, i Robertowi zdawało się, że rzeczywiście widzi w nich leżące postacie...Do każdego sarkofagu dochodziły te zwisające z niektórych dekoracji grube i szare kable podobne do lian.

Na drżących nogach podszedł do pierwszego z nich, który był otwarty...Przełknął ślinę...Wewnątrz, leżał człowiek znany mu jako recepcjonista hotelu. Gregory Clark, ze swoimi charakterystycznymi długimi wąsiskami i w eleganckim jak zwykle surducie. Leżał, bez znaku życia, z zamkniętymi oczyma. Wpełzające do kamiennego sarkofagu kable znikały gdzieś pod jego głową. Robert poczuł duszność i wtedy nagle znów usłyszał, przebijający się z trudem pośród huku wody, głos nawołujący go po imieniu...W jednej chwili przypomniał sobie moment swojego przebudzenia i energicznie, mimo bólu ciała który spowodował ten ruch, odwrócił się w kierunku szeptu.

Vincent...?! Tak, to był on...Leżał tam daleko, podobnie jak on wcześniej, spoczywał nieruchomo na konstrukcji, która powstrzymała jego upadek...Oczy miał zaszłe mgłą, powieki zamykały się i otwierały naprzemiennie, a usta prawie bezgłośnie mamrotały jedno imię.

- Jestem! - po raz pierwszy od dłuższego czasu Robert wyrzucił z siebie słowa - Już idę!

Po karkołomnym biegu po kracie, okupionym bólem, Voight dopadł leżącego przyjaciela. Uniósł mu głowę...Żył! Żył, choć był potłuczony...Mgła w oczach Vincenta rozpływała się powoli, a dłoń zaciskała się i otwierała...Wyglądało na to, że dochodził do siebie...







- Nathan … przyjacielu - Watkins wstał, podszedł do Clarka i objął go w silnym uścisku - … oczywiście, że Ci wybaczam.

Clark uśmiechnął się. Prawdziwie, jak dawniej. Pochylił głowę i oparł ją o ramię przyjaciela. Zgrzyt ucichł. Watkins poczuł, jak jego marynarka namaka, a potem nagle Clark wyprostował się i stanął bokiem do Maurice’a.
- Dziękuję...Nie wiesz nawet, ile to znaczy. Ale pamiętajmy o naszych założeniach. Wszystko jest jednym miejscem, idąc gdzieś - w istocie zawsze pozostajemy tam gdzie jesteśmy. Zawsze pozostajemy tacy, jacy jesteśmy. Ucieczka nie ma sensu tam, gdzie nie ma przestrzeni. Nikt nie jest w stanie uciec przed samym sobą. Jeśli wszystko jest jednym, śmierć także nie jest innym miejscem. To na nic. Nie ma różnicy. Wszystko powtarza się, mówimy zawsze te same słowa. Popełniamy błędy i wybaczamy je sobie. Odkrycie to przynosi spokój, czyż nie?
Patrzył w nieboskłon nad Samaris, a łzy osychały szybko w pełnym słońcu.

- No dobrze. - jego ton nagle zmienił się, stał się nieco mniej nostalgiczny i bardziej pewny siebie - ...zrobiłeś, o co prosiłem. Zagrałeś w moją grę, poznałeś jedną ze stron - tą, którą ja nazywam prawdą. Teraz ja zagram w twoją. Odrzućmy moje założenia. Wróćmy jeszcze raz do początku rozmowy.

Usiadł na ławce. Jego ciało raz jeszcze przyjęło znajomą pozę, dokładnie taką samą jak wtedy gdy Watkins tu podchodził.
Maurice usiadł obok przyjaciela. Milczał, starał się zebrać myśli, wymazać z pamięci słowa, które usłyszał od Clarka. Nie przynosiło to rzadnego rezultatu. Wspomnieniami powracał do tych wszystkich złych wydarzeń. Krwawych, przesiąkniętych bólem i cierpieniem.

- Nie potrafię, nie teraz. Po tym wszystkim co usłyszałem nie potrafię … nic nie jest ważne. Nathan, czy możemy wrócić do tej rozmowy kiedy indziej?
Twarz Clarka obróciła się w jego kierunku, ale ciało nie zmieniło położenia. Powaga przyjeciela sprawiała, że słowa zabrzmiały prawdziwie.
- Maurice...Nie będzie...kiedy indziej. Spotykamy się po raz ostatni. Tym razem naprawdę. To ostatnia szansa, by doprowadzić wszystko do końca.

Zamilkł na moment.
- ...może, pomogę Ci. Zacznijmy może od tego momentu...Jak to mówiłeś? “Bycie naukowcem w Samaris nie ma sensu. Ale przebywanie tu … jest niebezpieczne przyjacielu. Pomóż mi znaleźć drogę wyjścia z Samaris...”. O to właśnie chciałeś zapytać, przyjacielu?
- Wiem, ze to nasze ostatnie spotkanie - ze smutkiem w głosie powiedział profesor - i tym razem bardziej chodzi o mnie niż o Ciebie. Tak … pytałem o to. Dla mnie w tej chwili przestało to mieć znaczenie, ale są inni … im jeszcze mogę pomóc. Ostatni raz … A więc znasz drogę wyjścia z miasta?
Uśmiechnął się, blado i jakby niepewnie.
- Jeśli gramy w twoją grę...to odpowiedź brzmi tak. W mojej, takie wyjście nie istnieje, bo nie może istnieć skoro nie ma innych miejsc. Drzwi, czy droga, muszą dokadś prowadzić, w przeciwnym razie nie mają sensu. Ale jeśli wybierasz twoje założenia...Tak, wiem co trzeba zrobić.
- Wiesz? A więc przyjmijmy na chwilę założenia, które przyprowadziły mnie tutaj. Co trzeba zrobić aby opuścić to miasto?
Nathan nieoczekiwanie zaczął coś mówić, modulowanym nieco tonem. Watkins zdał sobie sprawę, że przyjaciel recytuje. Tak, on również znał te słowa...

We chased our pleasures here
Dug our treasures there
But can you still recall
The time we cried
Break on through to the other side
Break on through to the other side


Clark, nie przestając recytować, przeniósł wzrok z kamienic na przyjaciela...

Made the scene
Week to week
Day to day
Hour to hour
The gate is straight
Deep and wide
Break on through to the other side
Break on through to the other side
Break on through
Break on through
Break on through
Break on through


Ostatnie słowa Nathana, powtarzane jak mantra, trzepotały pod czaszką Watkinsa jak schwytane tam ptaki. Uderzenie przyszło nagle, niespodziewanie, jakby zgasło niebieskie niebo. Usłyszał trzask, coś pękało z głuchym przytłumionym hukiem. Ktoś, kogo profesor znał, wydawał z siebie krótki krzyk. Ujrzał siebie, stojącego w wyrwie ziejącej zamiast znajomych drzwi. Ujrzał wszystko to, co można było zobaczyć stąd po drugiej stronie...Wiatr smagnął jego twarz, a szok wywołany wizją drugiej strony sprawił, że odruchowo uskoczył do tyłu. Ostatnim obrazem był hotelowy korytarz, potłuczona lampa, krew na czerwonym dywanie i uchylone drzwi do jednego z pokoi. W szczelinie widać było kawałek biurka i leżącą na nim wiadomość, zapisaną na skrawku papieru.

Otworzył oczy, zdając sobie sprawę, że powtarzane w kółko słowa ucichły. Oczy Nathana wpatrywały się w niego spokojnie. Dookoła nic się nie zmieniło, prawie nic: tylko niebo miało już kolory wieczoru.
- Zrozumiałem przyjacielu … break on through to the other side … w Twoim założeniu nie ma tej drugiej strony. W moim była. Tak jak Ci mówiłem, ta informacja przestała mieć dla mnie znaczenie … ale zaniosę ją innym. - Watkins spogladał lekko uśmiechając się na Clarka. Ktoś obserwujący jego minę powiedziałby, że profesor jest szczęsliwy. - Wiesz … mam wrażenie, że to nie jest nasze ostatnie spotkanie. Myslę, ze już niedługo zobaczymy się znów.
- Jeśli to nie ma znaczenia dla Ciebie, zaniesienie tej informacji innym też jest już niepotrzebne. - odpowiedział, odpowiadając łagodnym uśmiechem - Nie powinniśmy opuszczać naszego miasta...
- Masz rację … ale chciałbym jeszcze zrobic coś pozytycznego … przysłużyć sie komuś … ostatni raz. Nieważne jak potraktują tę wiadomość … Zobacz … to tak samo jak w Xhystos.
- Tak. - znów patrzył mu w oczy, ale znikł uśmiech - Tylko wtedy mnie nie posłuchałeś. A teraz?
Wstał i ujął dłonie profesora, podciągając go całego ku górze. Stali naprzeciw siebie, kolory czerwieni pomału wypełzały na otaczające ich kamienice.
- Posłuchasz mnie? Bo chcę ci powiedzieć: nie rób tego, przyjacielu.
- Czy byłbym tym samym Watkinsem gdybym Cię posłuchał? - zapytał z uśmiechem Maurice.
- Tak. - zapewnił - Watkins, którego znam, zawsze powtarzał że w każdej sytuacji mamy wybór. Ty również go masz. Świat nie jest więzieniem, z którego trzeba uciekać.
- Mam pomysł … to będzie kompromis między moim pragnieniem i Twoją prośbą. Zostawię wskazówkę, niewielką podpowiedź. Czy będą z niej korzystać … czy w ogóle ją zauważą? Przecież w każdej sytuacji jest wybór … co Ty na to?
- Maurice...- dłoń Clarka ścinęła jego rękę mocniej - Kiedy mówiłem, byś tego nie robił...Nie miałem na myśli zostawienia informacji dla innych...
- Potraktuj to jak kaprys szalonego naukowca … ostatni.
- Nie jesteś szalony. Nigdy nie byłeś. - odrzekł spokojniej - Ale...Masz wybór. Zrób, co zechcesz. Po prostu...Wiesz, wszystko się powtarza. Wszystko.
Ujmując rękę profesora, teraz obrócił swoją dłoń tak, by po prostu ścisnąć ją tak jak ściska się do powitania. Albo pożegnania. Uścisk był pewny i mocny, tak jak zawsze.
Watkins potrząsał lekko dłonią. Trzymał również mocno, jakby nie chciał jej wypuścić. Patrzył w oczy przyjaciela. Wzruszenie odbierało mu głos.
- Wiesz już wszystko. - on również nie spieszył się z puszczeniem dłoni - Teraz pozostały tylko twoje decyzje. Nie myśl już o mnie. Nieważne, kim jestem i czy w ogóle jestem. Jestem zmarłym przyjacielem. Wytworem twojej wyobraźni. Twoim Aniołem. Wybierzesz sam, zresztą zawsze są inne wytłumaczenia. Zawsze.

Wypuścił dłoń, ale uściskał przyjaciela jeszcze raz, z całej siły. Potem stanął na tle ulicy Samaris, która nie wiadomo kiedy pojawiła się za jego plecami, wciśniętej między wysokie kamienice olakające tonący w czerwieniach skwer. Uśmiechał się.
- Jestem wszystkim? Miastem?
Ujął swoją laskę w dłonie, poprawiając zapięcia rękawiczek. Nie przestawał się uśmiechać.
- Jestem...Bogiem?

- Made the scene … Week to week … Day to day … Hour to hour … myślisz że stoi za tym Bóg?
- Ważne jest tylko to...- Nathan ruszył i zaczął powoli odchodzić w stronę zacienionej uliczki - ...co Ty myślisz. Żegnaj, przyjacielu...

- Żegnaj … a może do zobaczenia przyjacielu …
Obrócił się tylko raz, tylko po to by się jeszcze raz uśmiechnąć, a potem po prostu uchylił kapelusza i zniknął w wąskiej uliczce. Watkins długo słuchał stukania jego butów, ale i one w końcu zacichły...Na pustych ulicach Samaris słychać było tylko odległy szum oceanu...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 04-09-2011, 10:47   #190
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Robert żył! Ja też żyłem!
A może jednak nie?

To, co widziały moje oczy, nie mogło być prawdą! Może zginąłem spadając z tych gigantycznych dekoracji i rozbiłem się w dole.
Nie to niemożliwe!
Bolało mnie potłuczone i pokiereszowane ciało.

Czy martwy człowiek odczuwa ból?

Nie wiedziałem tego, lecz szczerze powątpiewałem w ten fakt. Po śmierci, jak udowodniły najmądrzejsze umysły Xhysthos po człowieku pozostałe już tylko martwe ciało. Nerwy nie przewodzą bodźców, więc ciało nie odczuwa bólu.

Wstałem ciężko i porozmawiałem z Robertem. Nie bardzo potrafiłem się skoncentrować na rozmowie, więc nawet za dobrze nie pamiętam, o czym ona była. Chyba o jego stanie zdrowia – tak, to wydawało się być logiczne. Chyba o sposobie wydostania się z tego dziwacznego miejsca – to też wydawało się logicznym tematem na rozmowę.

Pełną świadomość dopiero odzyskałem wpatrując się w twarz leżącego w tym dziwacznym „sarkofagu” Clarka. Obok niego widziałem kolejne ciała. Rozpoznałem bez trud najbliższe. Człowiek, którego widywałem podczas posiłków stolik, czy tez dwa obok.

Spojrzałem zszokowany na Roberta, ale o i on miał pobladłą, nic nie rozumiejącą twarz.

- Widzisz to, Robercie – zapytałem kompletnie bez sensu, zbyt wstrząśnięty by składnie zbierać myśli. - Widzisz to … - powtórzyłem.

- To jest... niemożliwe... – załamujący głos Roberta potwierdzał moje wcześniejsze przypuszczenia - Oni żyją? Śnią? Na jakiej zasadzie porusza się ten mechanizm? I kto go skonstruował, kto go napędza - Robert starał się w jednej chwili wyrzucić z siebie wszystkie pytania - Jaki jest cel tego wszystkiego?!
Po chwili jakby lekko ochłonął.
-Myślisz, że powinniśmy spróbować go wyciągnąć?

- Nie wiem – pokręciłem głową. - Może najpierw obejrzyjmy inne te … - szukałem słowa - te sarkofagi. Zobacz, ile ich tutaj jest.

Zatoczyłem ręką krąg. Sarkofagów były dziesiątki, setki, a może i więcej.

Po jednym na każdego mieszkańca? Czy jest też taki, w którym leżę ja? – pomyślałem boleśnie.

- Spójrz na te kable. Może pójdziemy ich śladem Robercie? Może one doprowadzą nas do rozwiązania tajemnicy tych dziwacznych urządzeń. Co ty na to?

To była mało rozsądna propozycja, ale nie potrafiłem skoncentrować uwagi na tym, co widziały moje oczy.

Podszedłem do najbliższego z grubych kabli. Nie wszystkie wyglądały dla mnie tak samo, czym podzieliłem się z Robertem. Potwierdziło się to, gdy obdarzony doskonałym słuchem Voight zaczął przystawiać do kabli ucho. W niektórych szumiała woda, i wyglądało na to, że płynie w nich nie tylko w kierunku na dół, ale w niektórych przypadkach do góry. Z innych dobiegał szum, a z niektórych kabli w ogóle nie było nic słychać. Przyglądając się, stwierdziliśmy, że niektóre z kabli, tam - na górze, są umocowane do dekoracji, między innymi do wielkich pudeł udających ich pokoje. Inne z kabli łączyły się poprzez mechaniczne urządzenia ze stalowymi szynami. Dla mnie był to mechanizm, którego nie ogarniałem swoim społecznym umysłem. Nie potrafiłem, czy też nie chciałem, zrozumieć istoty jego działania, sensu jego istnienia i powodów, dla których znalazł się tutaj, w tym miejscu.

Po krótkiej rozmowie, wyrobiliśmy sobie pogląd, iż wiele z kabli musi przewodzić jakąś energię, która musiała być niezbędna do obsługi tak wielkiego mechanizmu. Wyglądało na to, że energia ta płynie grubymi kablami, które ciągnęły się w dół, pomiędzy kratą i dalej. Choć i te najgrubsze z kabli szumiące wodą również znikały tam gdzieś nisko.

Robert zastanawiał się, przyglądając się mechanizmom. Ja kręciłem się wokół. I właśnie wtedy odnalazłem drugi sarkofag, w którym leżał dokładnie w takiej samej pozycji sąsiad ze śniadania.

Spojrzałem na Roberta z zagubioną miną. Liczyłem na to, że on ma pomysł, jak wykaraskać nas z tego ... tego ... tego dziwnego miejsca.

Wiec Samaris było niczym więcej, jak kłamstwem. Potężną iluzją. Scenerię. Dekoracją. Tylko, po co? Jakiemu celowi ktoś zadał sobie tyle trudu, środków, czasu by stworzyć tak potężną machinerię? Po co? Po co i najważniejsze pytanie – kto!? Kto i w jakim celu?

Musiałem się tego dowiedzieć! Koniecznie musiałem odkryć ten sekret.

Tylko za moment. Teraz muszę chwilę odpocząć. Zebrać myśli ...
 
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:46.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172