Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-08-2011, 09:04   #183
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Pod wieczór tego dnia, gdy odnalazł go na ulicy Blum, profesor nie wrócił do hotelu.

Zamiast tego noc odnalazła go błąkającego się ulicami Samaris. Maurice chodził pustymi, przypominającymi mroczny labirynt alejami, mijał skwery i ledwo widoczne fasady domów. Albo miał szczęście, albo ostrzeżenia przed chodzenia nocą po mieście były przesadzone - bo nic niepokojącego się nie działo, może poza wrażeniem niemal kompletnego błądzenia w ciemności wysokich niechętnie wpuszczających choć trochę gwiezdnego światła ulic. Za to okoliczności te sprzyjały słuchaniu...Watkins nie musiał specjalnie nadstawiać ucha - w nocy pewnym się stawało, że potężny i odległy szum płynącej wody nie dochodzi tylko od południa, od strony oceanu, ale też a może i przede wszystkim z podziemi miasta. W nocy też, choć tu Maurice nie był pewien czy nie jest to dźwięk rosnący tylko w jego głowie, bardziej donośnie i rzeczywiście wybrzmiewał ten charakterystyczny zgrzyt. Jego z kolei było słychać zawsze z odległych części górnego, jak nazwał go teraz profesor, miasta. Świst, metaliczny i czasem chropowaty zgrzyt był nocą donośny i mocny, ale zawsze gdy Maurice docierał do miejsca skąd jak mu się wydawało dochodził, w tym właśnie miejscu cichł a odgłosy zaczynały się w zupełnie innej części Samaris. Tu, gdzie był Watkins, witały go tylko ciemne, nieprzeniknione kontury wysokich domów i wież. Czasem, gdzieś wysoko, przy zapalonym w jakimś domu świetle, męska lub damska sylwetka odprowadzała go wzrokiem z okna.

Niewątpliwie, pod miastem płynęła woda. Właściwie, to Maurice nabierał przekonania jakby całe miasto całe posadowione było na wodzie i zaczynał podejrzewać, czy Samaris nie jest czymś w rodzaju wyspy. Kompas nie działał w mieście, igła wirowała szaleńczo jak wtedy, gdy patrzył na nią jeszcze na pokładzie maszyny latającej. Schował go i podjął decyzję o powrocie. Dalsze poszukiwania trzeba było prowadzić w hotelu.

Gdy tam dotarł, świtało. Imponujące wejście do hotelu tonęło w uroczych barwach. Clark był już za kontuarem, witając profesora bez wyrazu zdziwienia na twarzy. Watkins był zmęczony, ale miał zamiar sprawdzić jeszcze dziś jeden wodny trop. Kanalizacja budynku. Zaczął od swojego pokoju, rury od wanny i toalety biegły wzdłuż ścian i znikały w podłodze. Potem łaźnia. Zmęczony, niemal nie widzący na oczy poszedł przy okazji wziąć kąpiel. Leżąc w gorącej wodzie, oglądał system rur. Tu również woda płynęła właśnie nimi, rury wchodziły w podłogę. Profesor niemal zasnął w kąpieli, ale w końcu wyszedł i przebrał się w pokoju, a potem zszedł na śniadanie. Jedząc, wybrał zupełnie inny stolik i sprawdził przy okazji, że rury idące z piętra prawdopodobnie szły zgrabnie zamaskowane za jedną z kolumn, znikając w posadzce. Ruch wody, jak zauważył, odbywał się w obie strony, a więc zarówno nieczystości jak i ciepła woda płynęły w zamkniętym, jak sądził, obiegu mającym swoje centrum, centrum być może też uzdatniania wody, gdzieś pod miastem. Gdzie były wejścia do tej tajemniczej podziemnej krainy hydrologicznej, a może też i innej, machinerii? Na razie nikogo o to nie pytał.

- Powinien Pan położyć się spać. - zauważył Gregory zza kontuaru, czyszcząc spory szklany kufel.

Właściciel hotelu miał rację. Watkins udał się na górę, gdzie niedługo potem zasnął kamiennym snem. Obudził się, jak się okazało, dosyć późno. Wyszedł znowu z hotelu, po obiedzie, nie spotykając po drodze nikogo z członków delegacji. Słońce stało jeszcze dość wysoko na niebie, ale zbliżało się popołudnie. Watkins szukał czegoś, co mogłoby być wejściem do kanałów, ale nie odnalazł żadnych budynków użyteczności publicznej, które mogłyby wskazywać na taką funkcję. Może któryś z budynków lub któraś z wież, choć na taką nie wyglądały, kryły wejście do podziemnego świata? Pogrążony w tych rozmyślaniach zobaczył go, całkiem nagle.

Nathan Clark szedł wprost w jego kierunku. Pewne kroki, stukot butów o bruk. Czarny melonik z fioletową przepaską, prążkowa marynarka i takie same spodnie. Pociągła twarz pozbawiona wyrazu, jak wtedy gdy ostatni raz widzieli się w Xhystos na ławce w parku …Oświetlony wyraźnie słońcem, elegancki jak zawsze. Uśmiechnął się na widok przyjaciela. Usta Watkinsa zadrgały i rozchyliły się. Ale nagle i nieoczkiwanie, Clark odbił w bok. Jeszcze przed chwilą nie było tam żadnego przejścia, ale taraz widniała tam zacieniona i wąska, charakterystyczna dla Samaris uliczka.

Maurice chciał krzyknąć, ale gardło miał ściśnięte w tej chwili nagłego wzruszenia. Zamiast tego po prostu ruszył, przyspieszając kroku. Coraz bardziej. Zanim doszedł do miejsca, gdzie skręcił Nathan, miał zadyszkę. Ale dostrzegł połysk wytwornego ubrania w wąskiej uliczce, więc nie zatrzymując się pognał dalej, niemal już teraz biegnąc. Zjawa, bo tak właśnie wyglądał Clark w rozedgranym, ciepłym powietrzu miasta, spojrzała na moment przez ramię i znów się uśmiechnęła. I znowu skręciła.

Buty Watkinsa stukały miarowo, serce biło coraz intensywniej. Dopadł do wąziutkiego, ciasnego przejścia. Szczelina była niewystarczająco szeroka, by iść nią całkiem swobodnie wprost. Profesor zawahał się, a potem wcisnął się w nią i począł przeciskać się dalej, stojąc bokiem. Stopy przesuwały się w jednej linii, a plecy ocierały się o gładką ścianę. Jeszcze chwila i przejście kończyło się, widział już tam nasłonecznioną dobrze przestrzeń. Jeszcze chwila i...

I oniemiał. Wyszedł, oddychając ciężko, na otoczone fasadami wysokich kamienic heksagonalne podwórze, z którego na pierwszy rzut oka nie biegła żadna uliczka. Ale to co było pośrodku, wyglądało znajomo, bardzo znajomo. Jak miejsce ich ostatniego prawdziwego spotkania. Brakowało tylko roślin, poza tym altana wyglądała identycznie, i fontanna wyglądała identycznie, i ławka obok też wyglądała zupełnie tak samo. A Nathan, jak zawsze, czekał na niej w swojej charakterystycznej pozie, noga założona na nogę, prawa dłoń oparta na kolanie. Nawet laska przyjaciela spoczywała dokładnie tam, gdzie zwykł ją pozostawiać.

- Spocznij, przyjacielu...- jeszcze raz uśmiechnął się Clark, a uśmiech ten również wyglądał tak jak zawsze - ...wyglądasz na zdyszanego.






Czy ta podróż była jednak środkiem do celu, do spotkania dawno ponoć zmarłej żony, czy jednak celem samym w sobie, postawionym mu… No właśnie, po co? Żeby zrozumiał, że nie mogą być już razem?

Właśnie...?

- Ten list... on nie był adresowany do Ciebie, prawda?
- Jesteś pewien...?
Gdy spoglądał w Jej oczy...Nie, to chyba jakieś szaleństwo...Czy stracił głowę? W gardle mu zaschło. Po raz pierwszy w życiu pomyślał, że może inni mieli rację...Może nie powinien wierzyć tak bardzo, w to co widzi...Samaris...
- W domu...- prawie nie otwierała ust - W naszym mieście...Ale chyba przecież wysłałeś ten list?
- Naszym mieście? O czym ty mówisz?! - przetarł oczy - Kim ty, do cholery jesteś?? - Robert nie zdawał sobie z tego sprawy, ale prawie krzyczał - z zaskoczenia i ze strachu jednocześnie.
Stało się coś, jak na Samaris, dość dziwnego. Nagle oczy wielu osób znajdujących się przy sąsiednich stolikach skierowały się na Roberta i pozostały na jego osobie. Miał wrażenie, że ich twarze stężały, ciała chyba zresztą też, byli najwyraźniej gotowi zaraz zerwać się z miejsc...Znał to dobrze, tak wyglądali ludzie gotowi zaraz przejść od gniewu do gwałtownego czynu.

- Nie denerwuj się...- poprosiła, z czymś w rodzaju niepokoju w oczach omiotła spojrzeniem innych, a potem znów spojrzała na niego - To na nic... Wiesz, kim jestem. Musisz wiedzieć.
- Czy... jesteś moją żoną?
Serce przestało mu chyba bić.

- Byłam...- dotknęła jego dłoni, a Voighta jakby przeszedł elektryczny dreszcz - Byłam nią, Robercie...
-Jak... jak to jest możliwe?- poczuł, że z oczu kapią mu łzy. - Nie rozumiem... Nie... rozumiem...

Nie rozumiał. Potem była ulica, potem była twarz unurzana we krwi i on sam, biegnący przed siebie po osłonecznionej ulicy. Łzy płynęły po twarzy tak jak płynęły dni w mieście. Były urywane obrazy, jak wyrwane z dziennika luźne kartki. Wszystko powracało, było jak kiedyś gdy miotał się po ulicach Xhystos, widząc rzeczy które nie istniały, doświadczając wydarzeń które go przerażały i te, które potrafiły go natchnąć. Jak wtedy, gdy szeptali za jego plecami, że oszalał, że był chory. Że nie może już funkcjonować w społeczeństwie tak jak kiedyś, że nie może wykonywać już swojej pracy. Tylko że w Samaris nikomu to nie przeszkadzało, nikt nie kazał pracować, nikt nie prawił mu morałów, nikt nawet nie starał się odgrywać przed nim psychiatry, nikt nie wysyłał go na wizyty których nienawidził. Przed nikim nie musiał się już tłumaczyć, że na nie nie chodzi.

Znów krew. Więc, znów krew. Nikt nie chciał o tym naprawdę słuchać, ludzie boją się krwi, boją się nawet o niej mówić. Można więc rozmawiać tylko z nią, o niej samej. Można rozmawiać z Jade, która ma całą twarz właśnie we krwi...Chce mi coś powiedzieć, lecz nie może. O czym nie można mówić, o tym należy milczeć, jak mówił jakiś filozof.

Czwarta herbata. Tutejsi mieszkańcy wiedzą, że po zbyt dużej ilości tej herbaty miewa się złe sny. Naprawdę? To zły sen? Powinien Pan położyć się spać. Tak, chyba tak, pewnie ma Pan rację.

Wstać, kierunek: drzwi. Na powietrze. Tamten patrzy, z udawaną znakomicie troską. Wychodzi Pan?

- Jeśli śniłem zły sen, dlaczego każe mi Pan kłaść się spać?! - pytam głośno idąc, głowy odwracają się, oczy patrzą, uszy nadstawiają się jak radary, - Żebym do niego powrócił? Do złego snu? Koszmaru?
- Ależ Panie Voight....

Emocje, herbata, chłodny powiew wiatru. Powietrze. To już było. To na nic, mówią usta Jenny. Usta Jade. Ulica Samaris, skąpana w słońcu tak, że wszystko niemal traci swoje kontury. Blask oślepia mnie, skręcam gdzieś, do jakiegoś budynku.

Wpadam przez niesamowite drzwi do świata, w którym nad moją głową latają roznegliżowane elfy o motylich skrzydłach, a czas, ten stary drań, przestaje się liczyć. Może i nawet dawno przestał, na pewno tutaj tak. Tak, i ja bywałem kiedyś w raju. A kto raz w nim jest, już zawsze będzie chciał do niego powrócić.

Ale w każdym raju prędzej czy później musi pojawić się Wąż...Węża nikt nie rozumie, nikt nie chce zrozumieć, że i on ma swoje powody. Każdy z nas, w pewnych okolicznościach, może pewnego dnia stać się Wężem, a jeśli w to nie wierzycie, jesteście głupcami.

Patrzyłem teraz na swoje dzieło, zastanawiając się ile to już lat musiało minąć zanim to ja sam ostatni raz przekroczyłem ten próg. Miałem wrażenie, że jednostką nie były lata, ale wieki. Teraz elfy były martwe, bo tylko namalowane na ścianach, martwe jak ten, który niegdyś witał klientów z uśmiechem zza kontuaru zastawionego słojami z kolorowymi karmelkami. Wielkie słoje stały tu nadal, nadal pełne cukierków niczym barwne ryby zza szkieł oglądające ten świat, ale mnie kojarzyły się tylko ze słojami z formaliną u koronera, w których zamiast łakoci pływały ludzkie organy. Teraz piękne wspomnienia nie grały już na żadnych pięknych strunach, bo nie miały już komu, bo ten mały chłopiec gdzieś po drodze w biegu zgubił swoje serce, bo gdy już dobiegł na miejsce i stał się mężczyzną, po drodze widział zbyt wiele by nadal śnić. Bo tutaj, gdzie za szpalerem arcybarwnych witrażyków wpuszczających do środka sklepu tak niewiele światła był kiedyś nieskalany raj, tutaj leżał Ludwik Roubaud, w bezruchu tam gdzie odnalazła go śmierć, tam gdzie odnalazł go Wąż.

- Zdaje się, że się pan skaleczył, ma pan krew na palcu...

Uniosłem moją dłoń, by się jej przyjrzeć. Tak, na palcu była krew. Nie tylko na palcu. Moja dłoń unurzana jest we krwi, którą trzeba będzie zetrzeć. Trzeba będzie ją zetrzeć, zanim ta sama dłoń podniesie tą kopertę. Kopertę, która przecież tak naprawdę przeznaczona jest dla mnie. List. Tylko dla mnie. To ja muszę tam jechać, jechać do Samaris.

S a m a r i s...

Wychodzę. Ktoś po przeciwległej stronie ulicy mnie obserwuje, jak mu się wydaje: z ukrycia. Moje myśli lawirują wokół Samaris. Jestem już spokojny. Myślę już trzeźwo. Emocje, herbata, chłodny powiew wiatru. Powietrze. To już było. To na nic, mówią usta Jenny. Usta Jade. Ulica Samaris, skąpana w słońcu tak, że wszystko niemal traci swoje kontury. Chcę zobaczyć Hailey, ale muszę czekać do jutra. Nie chcę czekać, ale myślę rozsądnie - raz już nie chciałem czekać i źle się to skończyło. Bardzo źle. Jade powiedziała: jutro o tej samej porze. Spotkajmy się. Tak.

- Spotkajmy się. Jutro, tutaj, o tej samej porze.
- Tak, Jade...
- Przyjdę...Przyjdę z Hailey...Jeśli jesteś gotowy...

Tak. Ale do jutra jeszcze wiele czasu. Chodzę ulicami. Z daleka widzę Watkinsa, leży na chodniku. Najpierw myślę, że coś mu się stało, ale nie - wygląda na to, że nasłuchuje czegoś spod powierzchni. Czego? Ja nawet nie muszę się schylać, tu nie ma śmiechu czy głośnych rozmów przechodniów, nie ma zgiełku i dzwonków tramwajów. Jest tylko szum wody i ten zgrzyt, ale ten zgrzyt jest tylko wtedy gdy jestem w budynku hotelu. Zostawiam Maurice'a, który leży nieruchomo i ruszam dalej. Jest więc tylko szum wody.

Wracam więc do hotelu. Gdy wchodzę, jest już ciemno. Nie patrzę nawet na nasz stolik w głębi, nie patrzę na nic. Mijam recepcjonistę.

- Powinien Pan położyć się spać.
-Tak, chyba tak, pewnie ma Pan rację. - idę na górę po krętych schodach, czerwony miękki dywan i znajomy korytarz. Tak, ten zgrzyt już się pojawił, oczywiście. Jeszcze jest cichy. Idę dalej. Podchodzę do drzwi mojego pokoju, grzebię chwilę za kluczem. Chwilę, przecież zostawiłem otwarty, tak. Ja? Co za nieostrożność. Ale czy w Samaris trzeba się o to obawiać? Nie szukam klucza, łapię za klamkę i wchodzę. Otwarte. Półmrok, zamurowane okno. Na sekretarzyku rozłożone papiery, dziwne, czy coś pisałem przed wyjściem...? Podchodzę i zapalam lampkę, oświetlając pozostawioną tu kartkę. Wiersz. Czytam. Znam. Chyba znam. To wiersz o powrocie do miasta. Obok dziennik, dziennik podróży. Zanim biorę go w rękę, mój wzrok pada nagle na ścianę.

Co tu robisz?!!! Przecież to Ty, Jenna. Ty! Ktoś namalował twój portret? Wyglądasz na nim...Jakbyś nieco się postarzała... Kim jest ten chłopiec u twojego boku?!

Moje gardło coś mocno ściska, jak wężowy splot. Nie mogę oddychać. Odkładam dziennik, zataczam się, ale portret wciąż tam wisi, a Jade patrzy na mnie, prosto na mnie, jakby chciała coś powiedzieć. Z moich ust wydobywa się tylko syk, jak syk węża. Wtedy właśnie zauważam: to nie jest wcale mój pokój!

Zgrzyt jest coraz głośniejszy, narasta w mojej głowie. Coś przesuwa się ze świstem, elementy wchodzą na swoje miejsca...

To nie jest mój pokój!

Opętany tą myślą, skaczę ku drzwiom, wypadając na korytarz. Lampy błyskają mi przed oczyma jak słońca. Jedno z nich eksploduje z cichym brzękiem. Zgrzyt buzuje mi pod czaszką, zataczam się od ściany do ściany, które po zderzeniach z ciałem wydają pusty i głuchy odgłos. Mijam mój pokój. Świst dobiega stamtąd, tak jak wtedy. Nagłośniejszy jest zza tamtych drzwi na końcu korytarza, za którymi nikt już przecież nie mieszka. Staję przed nimi. Staję przed drzwiami. Zgrzyt piłuje moje uszy, aż wszystko zaczyna jaśnieć. Naciskam nerwowo klamkę, parę razy. Mechanizm zamka trzyma, drzwi są zamknięte.

Co mam robić?!
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline