Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-08-2011, 14:25   #3
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
[media]http://www.youtube.com/watch?v=f5cLXZJGuv4[/media]
Co do kurwy...

Łapałam panicznie oddech jakby ktoś właśnie odłączył mnie od respiratora. Trzęsłam się z zimna. Nie mogłam się zorientować co się dzieje. Gdzie jestem, jak się tu znalazłam?
Jak zza szklanej szyby dochodził do mnie odgłos szurania i monotonny plusk. Zmysły miałam przytępione dlatego zajęło mi chwilę zanim zdałam sobie sprawę, że to dźwięk moich własnych stóp ospale sunących po betonie.

Była noc, jedynie księżyc przyświecał blado i wskazywał mi nieśmiało drogę. A ja po prostu szłam przed siebie. A w zasadzie wlokłam się jak jakiś niedołężna rachityczna poczwara.
Oplotłam się ramionami, z jasnych skołtunionych włosów spływały strugi deszczu, obmywały moje nagie wychudzone ciało. Wróć. Nagie? Co ja do kurwy nędzy robiłam goła jak święty turecki w środku nocy? Tym bardziej, że okolica nie wyglądała mi na plażę nudystów ani nawet plan zdjęciowy do kolejnej części „Terminatora”.
W głowie miałam pustkę. Pamiętałam przegrany zakład z demonem i schody prowadzące do piwnicy Sztolni Demona. A później pojawiała się luka. A w zasadzie wyrwa w świadomości wielkości Kanionu Colorado...

* * *

Nie wiem dlaczego poszłam akurat tam. Coś mnie pchało w tym kierunku. Tak jak przyciąga nas zapach domu. Jedyna znajoma bezpieczna przystań jaka zapadła mi w pamięć.
W świetle nocnej latarni szyld Ministerstwa Regulacji wyglądał jakoś mizernie. Przykucnęłam w wąskim zaułku i czekałam, sama nie wiem na co. Mimo późnej pory pojedyncze osoby opuszczały nadal gmach biurowca. I wtedy ich dostrzegłam.
Triskett wyglądał inaczej, był jakoś tak nieprzyzwoicie zadbany. Dałabym sobie rękę uciąć, że jest trzeźwy co już samo w sobie wydało mi się podejrzane. Ruiz mówiła do niego gestykulując żywo a na koniec walnęła go z łokcia i oboje zaśmiali się perliście. Poczułam, gdzieś głęboko, ukłucie zawodu i zazdrości. Cóż, wybaczcie, jestem tylko człowiekiem a wyglądało na to, że mój były mąż posuwa moją dziewczynę i oboje świetnie się przy tym bawią. Nie było mnie raptem parę dni a on już dobrał się jej do majtek. Kurwa, prosiłam żeby poczekał aż wyciągnę kopyta. Zdrajcy. Nie wyglądali na specjalnie przejętych faktem, że wcięło mnie na amen po wizycie w Sztolni. Mogli się chociaż zainteresować czy przypadkiem nie trafił mnie tam szlag!
Odprowadziłam ich kipiących gniewem wzrokiem wciskając się głębiej w mrok ślepej uliczki. Mijały kolejne minuty a ja trwałam w bezruchu jak cholerny posąg nadal wgapiona w wejście do MR-u. Drzwi trzasnęły ponownie i zobaczyłam Brewera. Szedł do samochodu, przygarbiony, z dłońmi wepchniętymi w kieszenie.
Schowałam się za rzędem samochodów i przemknęłam w jego stronę. Nim odpalił silnik zdążyłam wślizgnąć się na tylne siedzenie jego wozu. Nawet nie zdążyłam porządnie się umościć kiedy siepacz przytknął mi gnata do skroni. Jego wzrok nie wróżył niczego dobrego.
- Kim jesteś? Czego chcesz? - spodziewałam się milszego powitania ale widać to była jakaś zbiorowa histeria „nie lubimy już Lawrence”.
Odgarnęłam z twarzy skołtunione włosy i zwinęłam się w kłębek żeby zachować choć pozory skromności i nie świecić mu po oczach gołymi cyckami.
- Cześć Brewer – rzuciłam sztywno. - Możesz mi kurwa wytłumaczyć czemu nie sprowadziłeś wsparcia? Dałam jasno znać, że jak nie odezwę się przez pół godziny to macie zebrać tylu mięśniaków ilu się da i uderzać do Sztolni.
Zobaczyłam zdziwienie w jego oczach. Broń opadła w ślad za jego szczęką. Przedłużające się milczenie wprawiało mnie w irytację tym bardziej, że nadal siedziałam tam golutka i ociekająca deszczówką.
- Możesz mi dać kurtkę? Halo, ziemia do Brewera!
Zamrugał skonsternowany, zdjął wierzchnie okrycie i podał mi odwracając wzrok.
- CG... Jak? Nie jesteś loup garou...
- O czym ty gadasz John? Jakim loup garou? Z tego co mi wiadomo na szczęście jeszcze żyję. Chociaż w Sztolni było zdaje się blisko... Niewiele pamiętam.
- CG – starał się przemawiać łagodnie. - Akcja w Szolni miała miejsce czternaście miesięcy temu. Zaraz potem pochowaliśmy cię na Brompton Cementery. CG ty... zginęłaś.

* * *

Trwałam w stanie zawieszenia, rzeczywistość nadal do mnie nie docierała. Brewer pozwolił mi u siebie zostać na noc a kiedy rano wychodził do pracy zostawił mi na stole trochę gotówki mówiąc żebym sprawiła sobie jakieś ciuchy. Obiecał też nikomu nie wspominać o moim cudownym zmartwychwstaniu.

Zdjęłam z siebie jego sporo za dużą koszulę wdychając mimowolnie wyrazisty męski zapach. Prysznic przyjemnie rozgrzał skórę i pozwolił jakoś optymistycznej spojrzeć przed siebie. Okręciłam się ręcznikiem i przetarłam dłonią zaparowane lustro.
CG Lawrence nie żyła. Kim wobec tego byłam? Albo czym? Z pewnością nie zombie, ani lopu garou. O bezcielesnym nie wspominając. Czym więc? Kolejnym fenomenem na pierdolonej tacy współczesnych anomalii. Następnym dziwadłem.

Ciemny strumyczek zniknął w odpływie umywalki kiedy uniosłam głowę w kierunku lustra. Czerń na moich włosach wydawała się odpowiednia. Mroczna jak mój niewyjaśniony powrót.
Nowy początek, nowy wizerunek. I to samo zamiłowanie do filmów noir.
Sięgnęłam po małe nożyczki i cięłam bez zastanowienia. Pukle opadły na białe kafelki. Nie przypominałam dawnej siebie. I dobrze, bo już nią nie byłam.


I wtedy naszła mnie ta cudowna myśl. Jak to możliwe, że tak dobrze się czuję? Ostatnimi czasy każdy poranek to było jak przemierzanie zasieków z drutu kolczastego. Ból towarzyszył mi od tak dawna, że teraz jego brak odczuwałam jak amputację jednej z kończyn. Nie żebym za nim tęskniła. Ale jego nieobecność wprawiała mnie w pewne zakłopotanie. Czułam się dziwnie.

Brewer późno wrócił do siebie. Zapukał najpierw żeby mnie uprzedzić. Akurat kończyłam się ubierać i teraz zajrzałam na korytarz żeby zobaczyć jego minę w żółtawym świetle żyrandola.
- Zrobiłaś coś z włosami?
Męska spostrzegawczość zawsze wprawiała mnie w osłupienie.
- Trochę – odparłam wbijając szpilkę w mocno zużyty parkiet i przeglądnęłam się w lustrze. Żyleta. Wyglądałam jak rasowy wamp, w ciemnych, krótko przystrzyżonych włosach, kabaretkach opinających długie nogi i płaszczyku z czarnego futra. Mierzyłam go przez moment spojrzeniem wielkich okrągłych oczu i zniknęłam za progiem pokoju.
Zwaliłam się na fotel i kontynuowałam przerzucanie kanałów. Oglądanie telewizji zajmowało mnie bez reszty. W końcu musiałam nadgonić sporo zaległości. Przez czternaście miesięcy zrobił się niezły Meksyk.


* * *

- Spławiłeś go? - zapytałam nie przestając wymachiwać łopatą.
- Mhm. Pokazałem odznakę MR-u. I posmarowałem gotówką. – Brewer obserwował plecy oddalającego się grabarza i wskoczył do dołu obok mnie. Kopanie szło mu nad wyraz sprawnie i moja rola ograniczała się raczej do dotrzymywania mu towarzystwa.
Prawie świtało kiedy dokopaliśmy się do wieka. Serce zaczęło bić mi mocniej.
- Może ja to zrobię? - z zamyślenia wybił mnie szorstki głos Brewera. Pokiwałam głową i wstrzymałam oddech.
Trumna była pusta. Na jej dnie znalazłam jedynie uschniętą różę, która dosłownie rozsypała mi się między palcami. I moją osobistą chromatyczną ustną harmoijkę marki Belcanto. Pogładziłam ją z nabożną czułością i wsunęłam do kieszeni płaszcza.
- Zobaczyłaś to czego chciałaś? – powiedział na głos John przerywając monotonną ciszę. Tylko wzruszyłam ramionami. Na razie nie mogłam znaleźć wytłumaczenia całej kabały, w której utknęłam.
- Zmywajmy się stąd – odparłam wbijając paznokcie w miałką wilgotną ziemię.

* * *

Wysiadłam z metra i skierowałam się w stronę znajomej willowej dzielnicy Londynu. Moje szpilki wystukiwały miarowy rytm na chodniku a ja zaciągałam się którymś z kolei papierosem. Zrobiłam przystanek w pobliskiej kwiaciarni gdzie kupiłam bukiet czerwonych róż.
Przed domem Jimmy'ego mechanika odwaga zaczęła na dobre mnie opuszczać. Pchnęłam furtkę ale zwolniłam kroku. Uskoczyłam w wydeptaną ścieżkę skręcającą na podwórze i jak złodziej przyczaiłam się za klombem pelargonii.
Zobaczyłam ją przez szerokie okno salonu. Lola, taka jak ją zapamiętałam. Może nieco bardziej znużona i przygaszona. Ubrana w ciemny sweter i luźne czarne spodnie. Siedziała przygarbiona na kanapie i czytała gazetę. Po chwili do pokoju wszedł Gary. Opowiadał o czymś entuzjastycznie a na koniec usiadł przy niej, przygarnął do siebie i pocałował w czoło.

Zrozumiałam, że nie mogę pakować się w zabłoconych buciorach w ich życie. Już nie. Kazałam Triskettowi zająć się nią kiedy mnie już nie będzie. I rzetelnie zabrał się do tego zadania. Jak na mój gust, kurwa aż za rzetelnie.

Odwróciłam się na pięcie i pomaszerowałam w stronę ogrodzenia. Bukiet cisnęłam na pokrywę pojemnika na śmieci. To od początku był beznadziejny pomysł...

* * *

Czułam je, jak własne bicie serca. Jak ciepłe ciało kochanka, kiedy usypiasz w jego mocnych objęciach. Jak słony zapach wiatru wiejącego od morza. Czułam je każdym zakończeniem nerwowym mojego ciała. Czułam intensywniej niż kiedykolwiek.
Duchy.
Odesłałam jednego. Na próbę. Wiem, za nieautoryzowane działanie mogłam skończyć w pierdlu ale nawet nie starałam się powstrzymać. Kusiło żeby sprawdzić. Poczułam moc przenikającą mnie od palców stóp aż po czubki uszu. A poltergeist rozpłynął się zaraz po tym gdy pierwsze dźwięki wydobyły się z harmonijki.
Po moim kręgosłupie przepełzł dreszcz podniecenia.

* * *


- Witaj – powiedział nieznajomy głosem pełnym mocy. – Jesteś gotowa na małe negocjacje?
Przez moment gapiła się bezmyślnie w oczy demona, który, trzeba przyznać, zadbał na ten wieczór o wyjątkowo ludzki i przyjazny wizerunek. Przypominał jej Toma Waitsa. To takie prymitywne ale zawsze jej się wydawało, że diabeł nosi właśnie jego twarz.

Wciągnęła mocniej zapach wody kolońskiej starając się zapamiętać tą woń. Jej prywatny Nemezis. Nabroiła i teraz musiała ponosić konsekwencje. Ciekawe czy jej powrót na łono żywych był wkalkulowany w demoni plan czy coś wymknęło mu się spod kontroli, stała się efektem ubocznym jakiegoś błędu?
Usiadła w fotelu i wskazała mu miejsce obok.
- Herbaty? - nalała z imbryczka parujący płyn i upiła łyk żeby odwlec odpowiedź. - No dobrze, zamieniam się w słuch.

- Należysz do mnie, wiesz o tym CG Lawrence.?
- Jak to w ogóle możliwe, że znowu żyję? - zapytała nie odpowiadając na zadane pytanie. - Brewer mówił, że mnie pochowali. Moje ciało było w rozsypce. Do tej pory powinno już zgnić a jednak siedzę tu i rozmawiam z tobą, rześka i o dziwo, zdrowa. Jeśli czegoś ode mnie chcesz najpierw musisz udzielić kilku wyjaśnień, panie... Jak w ogóle mam cię nazywać? Demon wydaje się dość nieporęczne w negocjacjach.
- Nazywaj mnie zatem Dean
- Doskonale - upiła nieśpiesznie kolejny łyk herbaty. - Wobec tego panie Dean, jak to się stało, że tu jestem? Czy to tylko chwilowy stan i nie powinnam się przyzwyczajać czy mogę uznać, że moje życie zaczęło się od nowa?
- Wszystko zależy od ciebie, CG. Od tego, czy zrobisz to, po co zwróciłem cię światu.
- Czas więc przejść do konkretów - choć bardzo starała się panować nad głosem to wkradła się w niego pewna nerwowość. Wysunęła z paczki papierosa i odpaliła niedbałym ruchem. - Czego pan ode mnie oczekuje panie Dean?
- Że zaangażujesz się w pewne rozpoczynające się niedługo śledztwo. Bez mojej pomocy i nacisków.
- Nie pracuje już MR-rze. A jeśli się tam zgłoszę jako cudownie odzyskany pracownik zamiast dać mi biurko przydzielą wygodne łóżko w laboratorium, z którego już nigdy nie wyjdę. Nie mogę się zaangażować w żadne śledztwo. Nie oficjalnie.
- Więc zrobisz to nieoficjalnie.
- W twoich ustach zabrzmiało jak łatwizna - CG uśmiechnęła się sztywno. - Dobrze, zobaczę co da się zrobić. Mam jeszcze parę kontaktów w Ministerstwie. Co to za śledztwo?
- Niedługo się zacznie. Wtedy będziesz wiedziała. A teraz zajmi się ... zagadką twojego powrotu. To pomoże ci w tym, co masz dla mnie zrobić.
- A nie powiesz mi konkretnie jak ma wyglądać moje zadanie? Nie ułatwia mi pan, panie Dean - zaciągnęła się papierosem. - A jak będzie wyglądało moje wynagrodzenie?
- Życie bez nowotworu. To chyba wysoka nagroda. A konkrety sama zrozumiesz. W tym ma tkwić sedno sprawy.
- Nie wiem czy mnie pan nie przecenia. Będę musiała pływać w domysłach, bo na razie nie wiem dlaczego wróciłam, nie wiem jakie śledztwo ma mnie zaabsorbować i co gorsza, nie wiem czego będzie pan ode mnie wymagał w związku z nim. Cholernie dużo niewiadomych... - zdławiła niedopałek w popielniczce. - Chyba powinnam zacząć z innej strony. Czy jest coś... cokolwiek, co może mi pan powiedzieć a co ułatwi mi sprawę?
- Oczywiście znasz odpowiedź. Nie mogę cię ani popchnąć, ani pociągnąć. Ustawiłem swoją figurę na planszy do gry. Ale jej ruchy ... będą jej ruchami. Wygrana partia będzie moją wygraną, przegrana - naszą przegraną.
- Cudownie... Czyli jesteśmy w jednej drużynie, tyle, że nie mam bladego pojęcia co tak właściwie chcemy ugrać. Ale widzę, że nie mam wyjścia. Dostanę do ciebie jakiś kontakt? Czy ta instrukcja jest już kompletna i zobaczymy się na mecie?
Uśmiechnął się jedynie w odpowiedzi, szczerym, zagadkowym uśmiechem.
- Równie dobrze mógł się pan nawet nie fatygować. Ta wizyta poza niewątpliwymi walorami towarzyskimi absolutnie nic nie wniosła. Trafi pan do drzwi? - CG rozciągnęła usta w niesympatycznym uśmiechu. - Czy wyleci pan przez komin?
- Dlatego cię wybrałem - uśmiechnął się ponownie. - Z morza dusz. Ze względu na zdolności, jak i tą ... nazwijmy to dyplomatycznie... niezależność.

Znikł jak kot z Alicji w Krainie Czarów. Albo jej się wydawało, albo przez chwilę w powietrzu wisiał jeszcze jego szeroki uśmiech ale wkrótce i on rozpłynął się jak mgła.


* * *

Niedługo później wrócił Brewer. Z nudów zabawiłam się w kurę domową i przygotowałam kolację. Full wypas, carpaccio z łososia na przystawkę, później zupa ze szparagów i parpadelle z kurkami w sosie pomarańczowym.
Usiedliśmy przy stole i jedliśmy w milczeniu. Zawiesiłam wzrok na zdjęciu w ramce, jedynym prywatnym akcencie w jego bezosobowym mieszkaniu. Fotografia przedstawiała Brewera, ładną blondynkę i małą dziewczynkę w dwóch warkoczykach. Chciałam zapytać. Ale nie zapytałam a on sam z siebie nigdy o sobie nie mówił.
- Co zamierzasz? - rzucił widząc mój wzrok utkwiony w zdjęciu.
- Czy to sugestia, że już wystarczająco długo siedzę ci na głowie?
Spuścił wzrok i przeżuwał dalej.
- Możesz zostać jak długo będzie ci wygodnie.
Rozlałam do kieliszków wino, odłożyłam sztućce i odpaliłam papierosa. Brewer spojrzał z niechęcią na smużkę dymu.
- Zacznę na Canal Street – powiedziałam niespodziewanie. - To pierwsze co pamiętam po moim powrocie. Neon. Zobaczę czy czegoś uda mi się dowiedzieć.
Brewer skinął głową odsuwając od siebie kieliszek z alkoholem.
- Dziękuję za kolację. Nie wiedziałem, że umiesz gotować.
- Jestem Francuzką. Gotowanie mam w genach.
Przez chwilę wpatrywaliśmy się sobie w oczy aż wreszcie nakryłam jego dłoń swoją własną.
- Dziękuję za pomoc John. Bez ciebie bym sobie...
Zamknął moje palce w okowach żelaznego uścisku.
- Po prostu na siebie uważaj.
Skinęłam wstając od stołu. Zarzuciłam płaszcz, wsunęłam stopy w czarne wysokie szpilki i wyszłam z mieszkania. Dość już obijania, najwyższy czas zacząć działać. Równie dobrze mogłam zacząć na Canal Street.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 11-08-2011 o 14:43.
liliel jest offline