Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 25-07-2011, 14:59   #1
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Łowcy 2: Gambit Regulatora [18+]

GARY TRISKETT, DOLORES RUIZ, MICHAEL HARTMAN


- Kiedyś to była ładna okolica – pomyślał Alfred Rough trzymając ręce w kieszeniach i obserwując z ukrycia zniszczony, zapuszczony dom, jakich w regionie było sporo. Padało, mimo że zaczynał się lipiec 2023 roku.

Alfred był wysoki i dobrze zbudowany, ale miał strasznie słabe płuca. Żaden Ojczulek, ani żadna Siostrzyczka nic z tym nie potrafili zrobić. Efekt uboczny spotkania z ogniem piekielnego pomiotu. Poparzone płuca. Życie udało się uratować, zdrowia już nie. Ale Rough nie wycofał się ze służby w Ministerstwie Regulacji. Przyjął obowiązki Koordynatora i nadzorował pracę pięciu grup Łowców. Właśnie jedna z nich finalizowała krótkotrwałe śledztwo w sprawie wampirów animalistycznych. Bestii, które przekroczyły granicę dopuszczaną przez prawo i zostały skazane na śmierć nakazem Ministerstwa Regulacji.

Obok niego, pociągając nosem, stał „Chłystek”. Naprawdę nazywał się John Lenon, ale wszyscy wołali na chłopaka albo „Beatles”, albo „Chłystek”. Częściej to drugie. Tropiciel, jak nazywano Łowców podobnych „Chłystkowi”, drżał na całym ciele. Od wilgoci, ale też od tego, co wyczuwały jego zmysły. Alfred był Koordynatorem i drżał również. Z podniecenia i oczekiwania.

- Spóźniają się – powiedział „Chłystek” spoglądając z niepokojem na posrebrzany zegarek. – Przy tej pogodzie staną się aktywne wcześniej.

Zza zakrętu dało się słyszeć warkot silnika i pisk ogumienia, a po chwili w kontrolowanym poślizgu wyłonił się furgon z oznaczeniami Ministerstwa Regulacji.

- Triskett – mruknął Alfred wychodząc na krawężnik.

Kierowca zauważył go i zjechał na chodnik, o mało nie rozwalając opony o krawędź. Zdążył jednak zatrzymać się na czas, mimo to jednak „Chłystek” nie opuścił swojej kryjówki za niskim murkiem.

Triskett wyszedł lekko się zataczając. Miał na sobie sprzęt do akcji.

- Spóźniłeś się – powiedział Alfred.

- Wybacz wodzu – uśmiechnął się Garry – Czerwone światła.

Bok furgonetki rozsunął się z hukiem i ze środka wyszli pozostali Regulatorzy. Loup-garou Michael Hartman oraz siostrzyczka Dolores Ruiz, której voo-doo urosło już w MR-rze do niemalże do rangi legendy. Podobnie jak historia o łowcach, którzy rok temu uratowali Londyn przed niezłym smrodem. Było ciężko. Naprawdę ciężko. Rehabilitacja, załamania, zmiany w charakterze.

Ale od Bożego Narodzenia cała trójka znów była w akcji i przyczyniła się do skopania sporej ilości Martwych tyłków. Urastała do rangi jednej z lepszych ekip wykonawczych działających w terenie.

- Dobra – warknął Michael – Gdzie one są?

Alfred wskazał „Chłystka”.

- Ten, albo tamten dom – Koordynator wskazał dwa podobne do siebie i równie zdewastowane domki jednorodzinne stojące na zarośniętych wybujałą trawą i zielskiem parcelach.

- Animalistyczne wampiry – przypomniał Alfred nie tracąc czasu. – Odpowiedzialne za kilka ataków w okolicy. Gniazdo liczące kilka sztuk. Szacujemy, że pięć czy sześć, ale to tylko szacunki, więc bądźcie ostrożni. Zapewne jeszcze śpią, ale mam nadzieję, że wzięliście srebrną amunicję i miotacz płomieni, jak miał wam przekazać łącznik. Pewnie siedzą w piwnicach, w wykopanej norze. Dacie sobie radę w trójkę?

Odpowiedziały mu tylko pewne siebie spojrzenia.


CG LAWRENCE


Padało. Siedziałaś sama w mieszkaniu dzieląc swoją uwagę pomiędzy deszcz za oknem, a co rusz tracący obraz telewizor.

Myśli – jak zawsze – kierowałaś w stronę swojego „zmartwychwstania”. Nie byłaś zombie – tego byłaś pewna. Nadal miałaś swoje moce egzorcysty. Chociaż coś w nich się zmieniło. Ich używanie przychodziło ci z dużo większą łatwością. Zniknął też nowotwór. Jakby umarł on, a nie CG Lawrence.

Zamknęłaś oczy próbując sobie coś przypomnieć. Cokolwiek. Ale jedyne, co pamiętałaś, to zalewana deszczem ulica. Canal Street. Szeroka mansarda. Być może jakiś szyld płonący czerwienią krwi. To było pierwsze wspomnienie od tego, co zrobiła z tobą piekielna rosiczka.

Właściciel mieszkania był w pracy. Z nudów sprawdziłaś dość marnie zrobione znaki ochronne na drzwiach i na parapetach. Poprawiłaś jeden z nich, wzmacniając sieć ochronną wokół mieszkania.

Nudziłaś się.

I kiedy już byłaś gotowa zająć czymś swój umysł poczułaś nagle, że nie jesteś sama w pokoju. Odwróciłaś się gwałtownie wciągając gwałtownie powietrze.

Poznałaś go od razu, mimo, że wyglądał nieco inaczej. Miał jasną brodę, ciemny garnitur i pachniał markową wodą kolońską. Zupełnie inaczej, niż wtedy, w „Sztolni Demona”, kiedy przegrałaś z nim duszę.

- Witaj – powiedział nieznajomy głosem pełnym mocy. – Jesteś gotowa na małe negocjacje.

EMMA HARCOURT


Książki pachniały znajomo. Kurzem, starością i wiedzą. To ostatnie Emma lubiła najbardziej. To był jej osobisty pakt z diabłem. Praca dla Ministerstwa Regulacji w zamian za dostęp do zgromadzonej przez MR wiedzy. Max Tooper wiedział, jak ją kupić.

Jej osobisty diabeł siedział kilka biurek bibliotecznych dalej. Zamieniony w jakieś paskudztwo dawny koordynator Ministerstwa Regulacji szukał w zbiorach czegoś, co pozwoliłoby mu odzyskać dawne ciało, dawny wygląd, dawną tożsamość. Obecnie miał problem z najprostszymi sprawami. O ile ludzie juz nieco przywykli do Bezcielesnych, do loup – garou, wampirów i zombie o tyle istoty fearie nadal wzbudzały ich lęk, niechęć czy nawet agresję.

Emma znała Maxa i wiedziała, jak ten pogodny i zaangażowany w pracę i obowiązki człowiek staje się przez ostatni czas cieniem samego siebie. Jak nadzieja gaśnie w nim, niczym wątły płomyk na wietrze. Ale szukał z uporem. Szukał, lecz z dnia na dzień coraz bardziej było pewne, że wiedza zgromadzona przez MR będzie niewystarczająca.

Emma też miała pracę. Biblioteka MR-u była tylko przystankiem w jej wykonaniu. Musiała dowiedzieć się, z czym powiązać znalezioną na miejscu zbrodni substancję alchemiczną. Teraz już była pewna. Miała swojego winnego.
Nazywała się Jaga Bindu. Potomkini emigrantów z Indii, kiedy Wielka Brytania miała swoje kolonie. Na co dzień prowadziła małą galerii „rzeczy niecodziennych” na Boyfield Streat 10A w dzielnicy Southwark. W nocy stawała się naghą. Kobietą – wężem odpowiedzialną za zabicie trójki dzieciaków i dwójki dorosłych w okolicach terenów zielonych Dickens Square.
Pół miesiąca śledztwa udało się doprowadzić do końca.

Kwadrans później Emma trzymała już wyrok na Jagę Bindu podpisany przez jej koordynatora. Teraz miała otrzymać zespół Regulatorów i pojechać do galerii Jagi Bindu. Zgodnie z jej poleceniem, każdy z nich miał otrzymać specjalną maź, którą smarowano ostrza by stały się zabójczą trucizną dla naghini. Wystarczyło jedno dobre trafienie i sprawa była przesądzona.

Emma spokojnie pobrała swój ekwipunek „bojowy”, który zabierała na działania regulacyjne w terenie, a potem zeszła na dół, do pokoju odpraw, gdzie miał na nią czekać jej zespół regulatorów.


NATHAN SCOTT, XARAF FIREBRIDGE



To było popołudnie, blisko końca dnia pracy. Ale Regulatorzy nie mają ośmiogodzinnego grafika. Kiedy pracownik MR-u nie ma pracy w terenie, nie ma papierkowej roboty, lub jakiegoś śledztwa, zawsze znajdzie sobie jakieś zajęcie. Czy to trening w sali gimnastycznej MR-u, czy też postrzelanie w podziemnej strzelnicy.

Xaraf ćwiczył na strzelnicy trenując szybkość wyciągania broni. To było ważne. Czasami tylko ułamki sekund pozwalały pozbyć się zmiennokształtnego czy wampira. A Egzekutor musiał być czujny, musiał być szybki i musiał być skuteczny, jeśli chciał przeżyć akcję. Xaraf był szybki, był skuteczny i był groźny, o czym mogli przekonać się już różni martwi.

Nathan skupił się na treningu walki wręcz. Sparing z innym Regulatorem, o kanciastej, zarośniętej gębie portowego menela dał mu oczekiwaną dawkę adrenaliny, pozwoliły skoncentrować uwagę na samej walce, na unikaniu ciosów przeciwnika i wyprowadzaniu swoich kontr, gdy tylko nadążyła się ku temu sposobność. Obserwujący ich pojedynek żołnierze ze specjalnej jednostki Grupy Szybkiego Reagowania nie nadążali wzrokiem za tempem obu Egzekutorów. To było właśnie to, co wyróżniało takich jak Nathan od szarych, nawet doskonale wyszkolonych ludzi. Nadnaturalna szybkość, siła i wytrzymałość. Widzowie doskonale zdawali sobie sprawę, że w walce na pięści nikt z nich nie utrzymałby się na nogach dłużej niż kilka sekund. Jednak Egzekutorzy pamiętali, że większość Zmiennokształtnych lub starych wampirów przewyższa ich fizycznie i tylko odpowiednia broń oraz taktyka walki dawała szansę w konfrontacji z tymi Martwymi.

Wasz koordynator – Riordan Brendanus zwany „Irolem” – posłał po was gońca, byście pobrali sprzęt bojowy i stawili się w nim do sali odpraw. Mieliście pracować z jedną z lepszych Fantomek w MR-ze. Znaną Xarafowi lecz Nathanowi jedynie ze słyszenia Emmą Harcourt. Celem akcji miało być wykonanie jakiegoś wyroku na stworze, który odpowiedzialny był za śmierć kilku ludzi.

Prosta robota dla egzekutorów. Taką, jaką lubiliście.


LAURA MORALEZ, SHAY KEANE


Znaliście się jedynie z widzenia. Nekromantka, specjalizująca się w wampirach oraz Egzorcysta. Oboje niespełna dwa tygodnie w czynnej słuzbie w Ministerstwie Regulacji.

Świeży narybek. Młoda krew. To jedne z grzeczniejszych epitetów, jakimi obarczali was bardziej doświadczeni w bojach pracownicy MR-u.

Siedzieliście w furgonetce MR-u po raz ostatni nerwowo sprawdzając sprzęt. Podobnie, jak robili to towarzyszący wam żołnierze z Grupy Szybkiego Reagowania, których zadaniem miało być zabezpieczenie terenu. Podczas gdy wy i dyżurny Egzekutor mieliście wejść do środka i zająć się pewnym szalonym wampirem – okultystą. Istotą odpowiedzialną za kilka paskudnych ataków przy pomocy Bezcielesnych.

Wasz cel nazywał się Dionise Eugen. Szalony emigrant z Bałkanów. Przywódca małej sekty zwącej się Kielichem Pojednania. Faktycznie, lubili sobie wypić. Gdyby jeszcze było to piwko, to byłoby to znośne. Ale to była krew. Na dodatek pobierana wbrew jej właścicielom. Co było ewidentnym łamaniem prawa.

Sekta miała swoją siedzibę w starym, na pół zniszczonym domku jednorodzinnym na skraju Rewiru – getta nieumarłych. Z tego, co udało wam się ustalić, tylko Dionise był wampirem i to Nowej Krwi. Samotnik. Odrzucony przez swój własny gatunek. Służyli mu ludzie. W większości obłąkani miłośnicy zarówno wampirów jak i gryzienia. W większości bezdomni. Oraz służyły mu duchy. Eugen miał dziwny dar oddziaływania na bezcielesnych. Osobliwy talent, który Rada Bezpieczeństwa Londynu chciała poznać. Stąd obecność Laury. Shay miał pozbyć się duchowego wsparcia, a GSRy i dyżurny Egzekutor – Paul Andreas – wyeliminować wszelkie zagrożenie fizyczne.

- Dobra – mruknął Andreas nakładając wojskową maskę na twarz. – Wchodzimy za minutę. Pamiętajcie. Cel musi zostać przejęty żywy. Czy jak nazwać ten stan, w którym obecnie się znajduje.


RUSSEL CAINE


Russel Caine otworzył oczy. Miał wrażenie, że robi to po raz pierwszy od dłuższego czasu.
Chociaż nie. Pamiętał inne przebudzenia. Tak. Na pewno je pamiętał.

I nic więcej. Zupełnie nic.

Sięgnął pamięcią wstecz przypominając sobie walkę, ostrza Mythosa przecinające mu ciało, zadające ból. Przez chwilę dzika wściekłość zalała go niepowstrzymaną falą. O wiele większą, niż zazwyczaj. Z tego, co pamiętał.

Rozejrzał się wokół. Leżał w jakimś chłodnym pokoju. Małym, niezbyt przyjemnie pachnącym wilgocią. Okno było zasłonięte roletą, a zza niego Russel słyszał padający deszcz.

Usiadł na łóżku. Wysłużone sprężyny jęknęły przejmująco. Za oknem przetoczył się jakiś ciężki pojazd, zapewne ciężarówka. Ściany pokoju drżały od tego. Rozdzwoniła się łyżeczka w szklance stojącej na małym stoliku nocnym przy łóżku. Oprócz szklanki stały tam jeszcze fiolki z lekarstwami na ból głowy oraz pistolet w kaburze. Russel zadziałał prawie instynktownie. Połknął garść tabletek i popił resztką zimnej herbaty w szklance.

Ktoś szedł korytarzem pod drzwiami pokoju Russela śpiewając jakiś szlagier fałszującym głosem. Dźwięki rozrywały głowę Caina od środka. Zasłonił uszy dłońmi.

Po chwili śpiewający oddalił się. Małe drzwi z boku na ścianie otworzyły się gwałtownie, a pistolet wyfrunął z kabury i znalazł w dłoni telekinetyka. Nikt jednak nie wszedł do środka. Te drzwi otworzyły się same. Czy też raczej, to Russel otworzył je swoją mocą żagwi. Bez udziału własnej woli.

Za drzwiami była toaleta. Wiedział to. Słyszał ciurkanie wody z nieszczelnej instalacji.

Poszedł załatwić pilne potrzeby, a po wszystkim opłukał twarz dłońmi i spojrzał w lustro. Nie poznawał samego siebie. Nie poznawał tej twarzy.

Ale doskonale wiedział, że jest jego. Że należy do Rusella Caina. Pracownika MR-u. Regulatora. Żagwi.

Nie pamiętał jednak niczego więcej. Gdzie się znajduje? Jak tutaj trafił?

Niczego. Kompletnie niczego.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 30-08-2011 o 22:30. Powód: usunięcie fragmentu dotyczącego graczy rezygnujacych z gry
Armiel jest offline  
Stary 10-08-2011, 23:33   #2
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Powieki lepiły mi się jak po długim, głębokim śnie. Deszcz uderzał z ogromną mocą w szybę okna, jak setki, tysiące małych pocisków. Jak seria z karabinu maszynowego.

***

Pociski dziurawiły ściany saloniku, całkiem gustownie urządzonego saloniku państwa Watkinsów. Na jego środku stał na dłuższym boku solidny stół a zanim ukrywała się Emma i Trojaczki, podobnie na podłodze leżał rozpłaszczony ich brat, rodzice i dziadek. Ja jako jedyny jeszcze się nie wyglebiłem w nadziei, że nie trafi mnie rykoszet. Ba! Robiłem za najlepszy cel przyklejony do ściany obok okna, w zasadzie samej framugi bo szyba dawno poszła w drzazgi. W dłoniach, mokry od potu pistolet, który za parę minut eksploduje w powietrzu gdy ja będę leżał z połamanymi żebrami. Ale wcześniej zdążę wystrzelić, prosto w bak pojazdu w którym ukrywali się strzelcy. Samochód eksploduje rozrzucając kawałki ciał i blachy po całej okolicy. Z jednej strony pamiętam to bardzo dobrze, żywo. Z drugiej zdaje mi się obrazami z filmu. Jednocześnie budzi emocje, zdecydowanie negatywne i jest obojętne, jakby nie wydarzyły się dla mnie.


***

Jasne, dobrze pamiętam rzeź jaką urządziliśmy z Emmą u Watkinsów ale nie pamiętam jak się tu do cholery znalazłem. I gdzie jest to tu. Generalnie pokój mogłem opisać na wiele sposobów, mały, ciasny, wilgotny, śmierdzący... Na pewno jednak nie mogłem nazwać go znajomym. Jakoś podniosłem się do pozycji siedzącej. Zasłonięta roleta uniemożliwiała identyfikacje okolicy. Wskazywała jednak na samą obecność ulicy a to nawet mój zaspany mozg zdołał wydać krótki wyrok. Nie byłem w Elizjum. Również szpital w MRze był gustowniej urządzony. Oba pomieszczenia kiedyś dokładnie obejrzałem.
Jakiś ciężki samochód przejechał obok, ściany aż zadrżały a łyżeczka zadzwoniła w szklance skupiając moją uwagę na niej, garści tabletek i pistolecie. Przejazd samochodu poczułem całym sobą, jak przejechanie pilnikiem po zębach, nie to, żeby ktoś mi kiedyś to zrobił ale efekt z pewnością był podobny. Ale. Ala. Vorda.

Pamiętam bardzo dobrze ostry głos Toopera każący nam się nie ruszać. Pieprzony zdrajca. Wyryło mi się to w pamięci prawie tak dobrze jak huk tego jego wielkiego glocka czy widok trupa Vordy u mych stóp. Skurwiel dostał to na co zasłużył, urwanie łapsk i wyłapanie paru serii wręcz było czymś za łagodnym za... W sumie nie wiem za co bardziej się mściłem. Może za zabicie Kopacz którą mimo różnych metod działania bardzo szanowałem? A może za pomaganie bydlakom co wyrżnęli Emily i jej przyjaciółki? A może po prostu broniłem się, działając w strachu i afekcie? Nie... Na pewno nie to ostatnie. Byłem zbyt zimno kalkulującym skurwielem.

Po tabletki, skądś wiedziałem, że na ból głowy, sięgnąłem odruchowo. Jakbym robił to dziesiątki, setki razy wcześniej. Wiele złego można by o mnie powiedzieć ale nie to, że byłem lekomanem.
Ktoś przeszedł pod moimi drzwiami fałszywie pogwizdując jakiś kawałek. Dźwięk świdrował, wbijał się jak ostrza i szarpał ciało. Odruchowo zasłoniłem dłońmi uszy i zacisnąłem zęby powstrzymując krzyk. Gdy mój kat oddalił się wystarczająco bym nie słyszał jego tortur rozluźniłem się. Niepotrzebnie.
Drzwi z boku otworzyły się gwałtownie a klamka wyfrunęła z kabury prosto w moim kierunku, ledwo dałem radę ją złapać i wycelować stronę drzwi. Nikt jednak nie wszedł, jedynie słyszałem ciurkającą wodę z nieszczelnej instalacji. I wtedy zrozumiałem. To był jak strzał diamentową kulą między oczy jakby powiedział Kurtz z “Czasu Apokalipsy”. To nie deszcz dzwonił głośno, to nie samochód głośno jechał czy wreszcie to nie ktoś głośno gwizdał. To moje zmysły wariowały a wraz z nimi moja moc. To nie było dobre dla mojego otoczenia. Nigdy nie zapomnę miny Emmy gdy tylko trochę nie zapanowałem nad telekinezą. Gdy zacznie ona swobodnie hasać będzie to tragedia. Skądś o tym wiedziałem. Miałem wrażenie, że empirycznie. Tylko do diabła skąd?
Podniosłem się z wyra, oczywiście jak przystało na porządnego paranoika z klamką w dłoni. Co prawda wystrzał z niej pewnie by mnie teraz zabił ale właściwie użyty pistolet znacznie zwiększał zdolności interpersonalne. Sprawdziłem magazynek. 9 mm, kule ołowiane. Wsunąłem magazynek z powrotem i pożałowałem tego bo odczułem to jak cios między oczy. I to raczej kafarem niż kulą. Ołów w teori mógł skrzywdzić tylko ludzie. Raz, że to “tylko” wcale mnie tak nie martwiło, dwa jeden Faeri przekonał się, że to mit. Heh, mit przekonał się, że to mit. Humor i cięty dowcip kurcze mi wracał.

Powlokłem się do łazienki i zrobiłem to co do mnie należało. Na ten czas odłożyłem klamkę. Po umyciu rąk i ochlapaniu twarzy, właśnie w tej kolejności zacząłem myśleć. Czasem mi się to kurcze zdarzało.
Nie byłem w MRze ani w Elizjum, tego byłem pewny. Raczej nie była to też Arkadia, wyobrażała mi się ona jakąś krainą rodem z Tolkiena a tam tirów chyba nie mają. Chyba, że Mythosowi się udało a ludzie zostali zdegradowani do roli niewolników. Wtedy tamte dziwolągi mogliby sobie sprowadzić nasze udogodnienia. Tiry i klamki dajmy na to.
Ostatnie co pamiętam to uchodzące ze mnie życie, łaka i egzekutora walczącego z Mythosem oraz “tornado” jakie wywołałem. A potem była pustka. Powróciłem jako pieprzony Zdechlak? Miałem nadzieję, że nie. W życiu bym tego nie chciał. Ale one chyba nie mają mocy mieszańców. Chyba. A może wróciłem jako Polter? Jak na moje laickie oko, byłem cholernie materialny. Nie ma co gdybać. Zaraz ktoś mnie oświeci. Albo przekonam się na nim jak bardzo panuje jeszcze nad telekinezą.
Jedno mnie martwiło, twarz w lustrze.

http://www.thecinemasource.com/movie...20Waitress.jpg

Twarz Russela Caine, niedoszłego dziennikarza, regulatora i cyngla Rady Bezpieczeństwa w jednej osobie. Tylko czemu wydawała mi się taka obca?
Wiele więcej się nie zastanawiając wróciłem się do łóżka i krzesła na którym leżały ciuchy. Zacząłem się ubierać, na sobie miałem tylko bokserki i koszulkę. A jak okaże się, że to kobieta fałszuje za drzwiami. Savoir vivre szlag trafi normalnie.
Gdy skończyłem i założyłem kaburę pistolet sam do niej przylewitował. To również nie była moja broń. Używałem glocków, ewentualnie od niedawna hecklerów & kochów i waltera z amunicją specjalistyczną, nigdy hamerykańskich berret.
Zamiast do drzwi podszedłem do okna, odsuwając roletę. Brudna roleta poleciała w górę i ukazała równie brudną ulicę. Przejeżdżające samochody, napisy po angielsku. I deszcz. Londyn. Usiadłem na łóżku, twarzą do drzwi i je otworzyłem, oczywiście nie ruszając się z miejsca. Za nimi był... Brudny korytarz. Po chwili zobaczyłem jak przechodzi nim obściskująca się parka. Nie zwrócili na mnie uwagi. No tak. Elizjum ni cholery to nie było. Co miałem zrobić? Wyszedłem na korytarz. Dużo pokoi, każde z numerkiem. Motel? Co ja do kurwy nędzy robię w hotelu po tym jak zabił mnie książę Ukrytego Dworu? O to była zagwozdka. W jej poszukiwaniu wróciłem do pokoju i zarzuciłem kurtkę, nie chciałem paradować z klamką. Szybko sprawdziłem kieszenie. Portfel. Trochę kasy, dla kogoś przy moim oszczędnym trybie życia wystarczyłoby na dwa-trzy tygodnie. Do tego gumki, prawko i paszport. Nie wiem czy bardziej mnie zdziwił fakt posiadania gumek, od śmierci Emily prowadziłem życie ascety czy fakt, że przy zdjęciu na dokumentach widniało imię i nazwisko Radclyffe Randalla. Naprawdę musiałbym nad tym długo się zastanawiać a nie miałem na to ochoty. Chciałem usłyszeć odpowiedzi. Na całe szczęście miałem na to widoki w portfelu znalazłem wizytówką. Bez imienia i nazwiska za to z numerem.
W portierni stał zombiak. Dosyć świeży, tylko lekko zazielniały. Żeby nie śmierdzieć za mocno powiesił nawet na kapeluszu choinki zapachowe. Lubiłem zombi. Znaczy w porównaniu do innych Zdechlaków czyli tylko ich nie znosiłem a nie pragnąłem zgnieść.
- Witam, chciałbym skorzystać z telefonu, mogę?
Zombiak skinął głową i pokazał na przedpotopowy aparat na ścianie. Język mu przegnił czy co? Podszedłem do niego i wrzuciłem drobne po czym wykręciłem numer.
- Witam Russel.
Kobiecy głos, stanowczo nie powabny raczej paskudny, zachrypnięty. Lynch. Mogło być zdecydowanie gorzej.
- A zastanawiałem się kto podniesie. Powiedz mi Rachel, ciągle gramy po tej samej stronie?
- To zależy, Russel. To zależy.

Nie na taką odpowiedź liczyłem ale takiej oczekiwałem. Moja była, a może i aktualna szefowa kontynuowała.
- Zrobiłeś to?
- Wiesz... Zrobiłem wiele rzeczy ale nie wiem czy to o co pytasz. Bo nie wiem o co pytasz.
- Znalazłeś go?

No i już wszystko wiedziałem... Zamiast silić się na następną pseudozabawną uwagę postanowiłem być konkretny. Ostatnie co chciałem to wkurwić Lynch.
- Kogo?
- Ducha Miasta, to chyba jasne.
- Niezbyt. Mam jakby to powiedzieć... dziurę w pamięci. Pamiętasz jak się poznaliśmy? Wysłałaś mnie wtedy gdzieś. I tamte wydarzenia to ostatnie co pamiętam.
- Ty tak serio? Caine.
- Ja tak serio i kurewsko mi się to nie podoba. Wybacz, że walę tak prosto z mostu ale jakimś cudem i tak wiesz kiedy kłamie. Wtajemniczysz mnie na tyle co się działo od tamtego czasu żebym nie zginął w kwadrans?
- Nie przez telefon, Caine.

No tak. W momencie gdy nie wiadomo co robiłem przez nie wiadomo ile czasu moim marzeniem jest spotkać się z szefową tajnej policji. Szczególnie, że znając mnie nie były to miłe ani legalne rzeczy.
- Wiesz, że ostrożny ze mnie skurwiel. Jak myślisz do rana ktoś spróbuje mnie zabić? Bo chciałbym trochę czasu na zaaklimatyzowanie się.
- To bardzo możliwe. Czy jest z tobą Andy?

Nie wiem co bardziej mną wstrząsnęło. To, że ktoś znowu będzie próbował mnie zabić czy, że moja szefowa mówi o człowieku którego ostatnio widziałem wkomponowanego w roślinę. I to nie jest przenośnia. Chwilę milczałem.
- Rachel Ty wiesz jak mnie wprawić w osłupienie. Zdajesz sobie sprawę w jakich okolicznościach go ostatnio widziałem?! Cholera, moja głowa...
- Nie ten Andy. Twoj drugi partner. Miał ci pomóc w znalezieniu Ducha Miasta. Mówię o Andrealusie. Andy to jego ludzkie imię. Fearie.

To był jakiś kiepski dowcip. Naprawdę.
- Ja pierdolę. Rachel, to żart, prawda? Mamy pierwszy kwietnia? Albo to wszystko mi się śni? Jestem w czyśćcu? Powiedz, że to coś z tego.
- Masz tam ścianę gdzieś w pobliżu, Caine?

I jeszcze ten jej flegmatyczny głos, przy niej twarze greckich herosów wykute w kamieniu tryskały emocjami.
- Nawet parę. Wal.
- Nie. To ty walnij sie w nią głową. A potem zacznijmy poważną rozmowę.
- Jestem poważny. Cholernie. Powiedziałbym śmiertelnie ale nie chce zapeszyć.
- Cafe Ether. Za dwie godziny. Stolik najbliżej kibli. Bądź tam.

I jakieś konkrety ale niezbyt mi uśmiechało małe same na sam z jakimś tajniakiem lub, o zgrozo, z Lynch moją ulubioną telepatką. Chciałem najpierw zrobić mały wywiad środowiskowy, odwiedzić Emmę, za pomocą jej odznaki przesłuchać parę osób, przestrzelić parę kolan. Znaczy w języku cyngli Rady Bezpieczeństwa poprowadzić śledztwo. Znowu chwilę się zastanawiałem czy nie posłać jej w diabli, miałem nadzieje, że na odległość nie potrafi mnie czytać. Co prawda posyłanie Rachel lynch nie było zbyt dobre dla zdrowia posyłanego ale kusiło.
- Będę i naprawdę mam nadzieję, że gramy po tej samej stronie.
- Pracujesz dla nas odkąd wyszedłeś od czubków

Znowu mnie zamurowało. Lynch miała do tego jakiś pieprzony talent.
- Okey. Spotkajmy się w tej kawiarni. Będziesz osobiście?
- Cafe Ether, Caine. Je nigdzie nie ruszam się osobiście, jakbyś nie pamiętał.
- To kto będzie? Jestem pieprzonym paranoikiem jakbyś zapomniała. Do tego aktualnie z dziurami w pamięci. Nie chce wpakować kulki dla Twego człowieka.
- Stolik najbliżej kibla. On cię zna. Powita cię prawdziwym imieniem.

I tyle, rozłączyła się. Nie zakląłem, musiałem się przygotować. Pewnie Rachel miała racje i mi pomoże. Pewnie. Wolałem uważać. Już raz zginąłem. Chyba...
Polazłem z powrotem do pokoju i zamknąłem drzwi. Z podłogi zgarnąłem paczkę szlugów, w środku była jeszcze połowa i jednorazowa zapalniczka. Od razu odpaliłem jednego. Amnezja, amnezją, partner faerie, partnerem faerie ale szluga zapalić musiałem. Z takim nastawieniem zacząłem przeszukiwać pokój. Generalnie po chwili znowu zasłoniłem roletę a drzwi podstawiłem krzesłem. Na łóżku zebrałem to co znalazłem w skrzyni na pościel i w szafie. Nie było to bynajmniej prześcieradło i stary płaszcz.
Od jakiegoś czasu, znaczy pardon, od jakiegoś czasu zanim Mythos mnie zabił byłem paranoikiem. Nie jakimś mocnym jak na standardy MRu ale byłem. Ale przez pobyt u świrów i prace dla Lynch musiało naprawdę mi odpierdolić tyle tu było sprzętu do zabijania. Znalazły się nawet srebrne kule z jakimś stałym trzpieniem. Ciekawe na co działają? Niedługo pewnie empirycznie się przekonam. Po zebraniu swoich, chyba swoich, rzeczy polazłem na dół. Gdzieś u powinna być taxa lub riksza która dowiezie mnie na spotkanie, może nikt nie spróbuje mnie zabić do tego czasu. Może... Tak czy siak nie ufałem Lynch i miałem zamiar obejrzeć miejsce spotkania z szczególnym uwzględnieniem tylnich wyjść i możliwych punktów obserwacyjnych.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]

Ostatnio edytowane przez Szarlej : 10-08-2011 o 23:42.
Szarlej jest offline  
Stary 11-08-2011, 15:25   #3
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
[media]http://www.youtube.com/watch?v=f5cLXZJGuv4[/media]
Co do kurwy...

Łapałam panicznie oddech jakby ktoś właśnie odłączył mnie od respiratora. Trzęsłam się z zimna. Nie mogłam się zorientować co się dzieje. Gdzie jestem, jak się tu znalazłam?
Jak zza szklanej szyby dochodził do mnie odgłos szurania i monotonny plusk. Zmysły miałam przytępione dlatego zajęło mi chwilę zanim zdałam sobie sprawę, że to dźwięk moich własnych stóp ospale sunących po betonie.

Była noc, jedynie księżyc przyświecał blado i wskazywał mi nieśmiało drogę. A ja po prostu szłam przed siebie. A w zasadzie wlokłam się jak jakiś niedołężna rachityczna poczwara.
Oplotłam się ramionami, z jasnych skołtunionych włosów spływały strugi deszczu, obmywały moje nagie wychudzone ciało. Wróć. Nagie? Co ja do kurwy nędzy robiłam goła jak święty turecki w środku nocy? Tym bardziej, że okolica nie wyglądała mi na plażę nudystów ani nawet plan zdjęciowy do kolejnej części „Terminatora”.
W głowie miałam pustkę. Pamiętałam przegrany zakład z demonem i schody prowadzące do piwnicy Sztolni Demona. A później pojawiała się luka. A w zasadzie wyrwa w świadomości wielkości Kanionu Colorado...

* * *

Nie wiem dlaczego poszłam akurat tam. Coś mnie pchało w tym kierunku. Tak jak przyciąga nas zapach domu. Jedyna znajoma bezpieczna przystań jaka zapadła mi w pamięć.
W świetle nocnej latarni szyld Ministerstwa Regulacji wyglądał jakoś mizernie. Przykucnęłam w wąskim zaułku i czekałam, sama nie wiem na co. Mimo późnej pory pojedyncze osoby opuszczały nadal gmach biurowca. I wtedy ich dostrzegłam.
Triskett wyglądał inaczej, był jakoś tak nieprzyzwoicie zadbany. Dałabym sobie rękę uciąć, że jest trzeźwy co już samo w sobie wydało mi się podejrzane. Ruiz mówiła do niego gestykulując żywo a na koniec walnęła go z łokcia i oboje zaśmiali się perliście. Poczułam, gdzieś głęboko, ukłucie zawodu i zazdrości. Cóż, wybaczcie, jestem tylko człowiekiem a wyglądało na to, że mój były mąż posuwa moją dziewczynę i oboje świetnie się przy tym bawią. Nie było mnie raptem parę dni a on już dobrał się jej do majtek. Kurwa, prosiłam żeby poczekał aż wyciągnę kopyta. Zdrajcy. Nie wyglądali na specjalnie przejętych faktem, że wcięło mnie na amen po wizycie w Sztolni. Mogli się chociaż zainteresować czy przypadkiem nie trafił mnie tam szlag!
Odprowadziłam ich kipiących gniewem wzrokiem wciskając się głębiej w mrok ślepej uliczki. Mijały kolejne minuty a ja trwałam w bezruchu jak cholerny posąg nadal wgapiona w wejście do MR-u. Drzwi trzasnęły ponownie i zobaczyłam Brewera. Szedł do samochodu, przygarbiony, z dłońmi wepchniętymi w kieszenie.
Schowałam się za rzędem samochodów i przemknęłam w jego stronę. Nim odpalił silnik zdążyłam wślizgnąć się na tylne siedzenie jego wozu. Nawet nie zdążyłam porządnie się umościć kiedy siepacz przytknął mi gnata do skroni. Jego wzrok nie wróżył niczego dobrego.
- Kim jesteś? Czego chcesz? - spodziewałam się milszego powitania ale widać to była jakaś zbiorowa histeria „nie lubimy już Lawrence”.
Odgarnęłam z twarzy skołtunione włosy i zwinęłam się w kłębek żeby zachować choć pozory skromności i nie świecić mu po oczach gołymi cyckami.
- Cześć Brewer – rzuciłam sztywno. - Możesz mi kurwa wytłumaczyć czemu nie sprowadziłeś wsparcia? Dałam jasno znać, że jak nie odezwę się przez pół godziny to macie zebrać tylu mięśniaków ilu się da i uderzać do Sztolni.
Zobaczyłam zdziwienie w jego oczach. Broń opadła w ślad za jego szczęką. Przedłużające się milczenie wprawiało mnie w irytację tym bardziej, że nadal siedziałam tam golutka i ociekająca deszczówką.
- Możesz mi dać kurtkę? Halo, ziemia do Brewera!
Zamrugał skonsternowany, zdjął wierzchnie okrycie i podał mi odwracając wzrok.
- CG... Jak? Nie jesteś loup garou...
- O czym ty gadasz John? Jakim loup garou? Z tego co mi wiadomo na szczęście jeszcze żyję. Chociaż w Sztolni było zdaje się blisko... Niewiele pamiętam.
- CG – starał się przemawiać łagodnie. - Akcja w Szolni miała miejsce czternaście miesięcy temu. Zaraz potem pochowaliśmy cię na Brompton Cementery. CG ty... zginęłaś.

* * *

Trwałam w stanie zawieszenia, rzeczywistość nadal do mnie nie docierała. Brewer pozwolił mi u siebie zostać na noc a kiedy rano wychodził do pracy zostawił mi na stole trochę gotówki mówiąc żebym sprawiła sobie jakieś ciuchy. Obiecał też nikomu nie wspominać o moim cudownym zmartwychwstaniu.

Zdjęłam z siebie jego sporo za dużą koszulę wdychając mimowolnie wyrazisty męski zapach. Prysznic przyjemnie rozgrzał skórę i pozwolił jakoś optymistycznej spojrzeć przed siebie. Okręciłam się ręcznikiem i przetarłam dłonią zaparowane lustro.
CG Lawrence nie żyła. Kim wobec tego byłam? Albo czym? Z pewnością nie zombie, ani lopu garou. O bezcielesnym nie wspominając. Czym więc? Kolejnym fenomenem na pierdolonej tacy współczesnych anomalii. Następnym dziwadłem.

Ciemny strumyczek zniknął w odpływie umywalki kiedy uniosłam głowę w kierunku lustra. Czerń na moich włosach wydawała się odpowiednia. Mroczna jak mój niewyjaśniony powrót.
Nowy początek, nowy wizerunek. I to samo zamiłowanie do filmów noir.
Sięgnęłam po małe nożyczki i cięłam bez zastanowienia. Pukle opadły na białe kafelki. Nie przypominałam dawnej siebie. I dobrze, bo już nią nie byłam.


I wtedy naszła mnie ta cudowna myśl. Jak to możliwe, że tak dobrze się czuję? Ostatnimi czasy każdy poranek to było jak przemierzanie zasieków z drutu kolczastego. Ból towarzyszył mi od tak dawna, że teraz jego brak odczuwałam jak amputację jednej z kończyn. Nie żebym za nim tęskniła. Ale jego nieobecność wprawiała mnie w pewne zakłopotanie. Czułam się dziwnie.

Brewer późno wrócił do siebie. Zapukał najpierw żeby mnie uprzedzić. Akurat kończyłam się ubierać i teraz zajrzałam na korytarz żeby zobaczyć jego minę w żółtawym świetle żyrandola.
- Zrobiłaś coś z włosami?
Męska spostrzegawczość zawsze wprawiała mnie w osłupienie.
- Trochę – odparłam wbijając szpilkę w mocno zużyty parkiet i przeglądnęłam się w lustrze. Żyleta. Wyglądałam jak rasowy wamp, w ciemnych, krótko przystrzyżonych włosach, kabaretkach opinających długie nogi i płaszczyku z czarnego futra. Mierzyłam go przez moment spojrzeniem wielkich okrągłych oczu i zniknęłam za progiem pokoju.
Zwaliłam się na fotel i kontynuowałam przerzucanie kanałów. Oglądanie telewizji zajmowało mnie bez reszty. W końcu musiałam nadgonić sporo zaległości. Przez czternaście miesięcy zrobił się niezły Meksyk.


* * *

- Spławiłeś go? - zapytałam nie przestając wymachiwać łopatą.
- Mhm. Pokazałem odznakę MR-u. I posmarowałem gotówką. – Brewer obserwował plecy oddalającego się grabarza i wskoczył do dołu obok mnie. Kopanie szło mu nad wyraz sprawnie i moja rola ograniczała się raczej do dotrzymywania mu towarzystwa.
Prawie świtało kiedy dokopaliśmy się do wieka. Serce zaczęło bić mi mocniej.
- Może ja to zrobię? - z zamyślenia wybił mnie szorstki głos Brewera. Pokiwałam głową i wstrzymałam oddech.
Trumna była pusta. Na jej dnie znalazłam jedynie uschniętą różę, która dosłownie rozsypała mi się między palcami. I moją osobistą chromatyczną ustną harmoijkę marki Belcanto. Pogładziłam ją z nabożną czułością i wsunęłam do kieszeni płaszcza.
- Zobaczyłaś to czego chciałaś? – powiedział na głos John przerywając monotonną ciszę. Tylko wzruszyłam ramionami. Na razie nie mogłam znaleźć wytłumaczenia całej kabały, w której utknęłam.
- Zmywajmy się stąd – odparłam wbijając paznokcie w miałką wilgotną ziemię.

* * *

Wysiadłam z metra i skierowałam się w stronę znajomej willowej dzielnicy Londynu. Moje szpilki wystukiwały miarowy rytm na chodniku a ja zaciągałam się którymś z kolei papierosem. Zrobiłam przystanek w pobliskiej kwiaciarni gdzie kupiłam bukiet czerwonych róż.
Przed domem Jimmy'ego mechanika odwaga zaczęła na dobre mnie opuszczać. Pchnęłam furtkę ale zwolniłam kroku. Uskoczyłam w wydeptaną ścieżkę skręcającą na podwórze i jak złodziej przyczaiłam się za klombem pelargonii.
Zobaczyłam ją przez szerokie okno salonu. Lola, taka jak ją zapamiętałam. Może nieco bardziej znużona i przygaszona. Ubrana w ciemny sweter i luźne czarne spodnie. Siedziała przygarbiona na kanapie i czytała gazetę. Po chwili do pokoju wszedł Gary. Opowiadał o czymś entuzjastycznie a na koniec usiadł przy niej, przygarnął do siebie i pocałował w czoło.

Zrozumiałam, że nie mogę pakować się w zabłoconych buciorach w ich życie. Już nie. Kazałam Triskettowi zająć się nią kiedy mnie już nie będzie. I rzetelnie zabrał się do tego zadania. Jak na mój gust, kurwa aż za rzetelnie.

Odwróciłam się na pięcie i pomaszerowałam w stronę ogrodzenia. Bukiet cisnęłam na pokrywę pojemnika na śmieci. To od początku był beznadziejny pomysł...

* * *

Czułam je, jak własne bicie serca. Jak ciepłe ciało kochanka, kiedy usypiasz w jego mocnych objęciach. Jak słony zapach wiatru wiejącego od morza. Czułam je każdym zakończeniem nerwowym mojego ciała. Czułam intensywniej niż kiedykolwiek.
Duchy.
Odesłałam jednego. Na próbę. Wiem, za nieautoryzowane działanie mogłam skończyć w pierdlu ale nawet nie starałam się powstrzymać. Kusiło żeby sprawdzić. Poczułam moc przenikającą mnie od palców stóp aż po czubki uszu. A poltergeist rozpłynął się zaraz po tym gdy pierwsze dźwięki wydobyły się z harmonijki.
Po moim kręgosłupie przepełzł dreszcz podniecenia.

* * *


- Witaj – powiedział nieznajomy głosem pełnym mocy. – Jesteś gotowa na małe negocjacje?
Przez moment gapiła się bezmyślnie w oczy demona, który, trzeba przyznać, zadbał na ten wieczór o wyjątkowo ludzki i przyjazny wizerunek. Przypominał jej Toma Waitsa. To takie prymitywne ale zawsze jej się wydawało, że diabeł nosi właśnie jego twarz.

Wciągnęła mocniej zapach wody kolońskiej starając się zapamiętać tą woń. Jej prywatny Nemezis. Nabroiła i teraz musiała ponosić konsekwencje. Ciekawe czy jej powrót na łono żywych był wkalkulowany w demoni plan czy coś wymknęło mu się spod kontroli, stała się efektem ubocznym jakiegoś błędu?
Usiadła w fotelu i wskazała mu miejsce obok.
- Herbaty? - nalała z imbryczka parujący płyn i upiła łyk żeby odwlec odpowiedź. - No dobrze, zamieniam się w słuch.

- Należysz do mnie, wiesz o tym CG Lawrence.?
- Jak to w ogóle możliwe, że znowu żyję? - zapytała nie odpowiadając na zadane pytanie. - Brewer mówił, że mnie pochowali. Moje ciało było w rozsypce. Do tej pory powinno już zgnić a jednak siedzę tu i rozmawiam z tobą, rześka i o dziwo, zdrowa. Jeśli czegoś ode mnie chcesz najpierw musisz udzielić kilku wyjaśnień, panie... Jak w ogóle mam cię nazywać? Demon wydaje się dość nieporęczne w negocjacjach.
- Nazywaj mnie zatem Dean
- Doskonale - upiła nieśpiesznie kolejny łyk herbaty. - Wobec tego panie Dean, jak to się stało, że tu jestem? Czy to tylko chwilowy stan i nie powinnam się przyzwyczajać czy mogę uznać, że moje życie zaczęło się od nowa?
- Wszystko zależy od ciebie, CG. Od tego, czy zrobisz to, po co zwróciłem cię światu.
- Czas więc przejść do konkretów - choć bardzo starała się panować nad głosem to wkradła się w niego pewna nerwowość. Wysunęła z paczki papierosa i odpaliła niedbałym ruchem. - Czego pan ode mnie oczekuje panie Dean?
- Że zaangażujesz się w pewne rozpoczynające się niedługo śledztwo. Bez mojej pomocy i nacisków.
- Nie pracuje już MR-rze. A jeśli się tam zgłoszę jako cudownie odzyskany pracownik zamiast dać mi biurko przydzielą wygodne łóżko w laboratorium, z którego już nigdy nie wyjdę. Nie mogę się zaangażować w żadne śledztwo. Nie oficjalnie.
- Więc zrobisz to nieoficjalnie.
- W twoich ustach zabrzmiało jak łatwizna - CG uśmiechnęła się sztywno. - Dobrze, zobaczę co da się zrobić. Mam jeszcze parę kontaktów w Ministerstwie. Co to za śledztwo?
- Niedługo się zacznie. Wtedy będziesz wiedziała. A teraz zajmi się ... zagadką twojego powrotu. To pomoże ci w tym, co masz dla mnie zrobić.
- A nie powiesz mi konkretnie jak ma wyglądać moje zadanie? Nie ułatwia mi pan, panie Dean - zaciągnęła się papierosem. - A jak będzie wyglądało moje wynagrodzenie?
- Życie bez nowotworu. To chyba wysoka nagroda. A konkrety sama zrozumiesz. W tym ma tkwić sedno sprawy.
- Nie wiem czy mnie pan nie przecenia. Będę musiała pływać w domysłach, bo na razie nie wiem dlaczego wróciłam, nie wiem jakie śledztwo ma mnie zaabsorbować i co gorsza, nie wiem czego będzie pan ode mnie wymagał w związku z nim. Cholernie dużo niewiadomych... - zdławiła niedopałek w popielniczce. - Chyba powinnam zacząć z innej strony. Czy jest coś... cokolwiek, co może mi pan powiedzieć a co ułatwi mi sprawę?
- Oczywiście znasz odpowiedź. Nie mogę cię ani popchnąć, ani pociągnąć. Ustawiłem swoją figurę na planszy do gry. Ale jej ruchy ... będą jej ruchami. Wygrana partia będzie moją wygraną, przegrana - naszą przegraną.
- Cudownie... Czyli jesteśmy w jednej drużynie, tyle, że nie mam bladego pojęcia co tak właściwie chcemy ugrać. Ale widzę, że nie mam wyjścia. Dostanę do ciebie jakiś kontakt? Czy ta instrukcja jest już kompletna i zobaczymy się na mecie?
Uśmiechnął się jedynie w odpowiedzi, szczerym, zagadkowym uśmiechem.
- Równie dobrze mógł się pan nawet nie fatygować. Ta wizyta poza niewątpliwymi walorami towarzyskimi absolutnie nic nie wniosła. Trafi pan do drzwi? - CG rozciągnęła usta w niesympatycznym uśmiechu. - Czy wyleci pan przez komin?
- Dlatego cię wybrałem - uśmiechnął się ponownie. - Z morza dusz. Ze względu na zdolności, jak i tą ... nazwijmy to dyplomatycznie... niezależność.

Znikł jak kot z Alicji w Krainie Czarów. Albo jej się wydawało, albo przez chwilę w powietrzu wisiał jeszcze jego szeroki uśmiech ale wkrótce i on rozpłynął się jak mgła.


* * *

Niedługo później wrócił Brewer. Z nudów zabawiłam się w kurę domową i przygotowałam kolację. Full wypas, carpaccio z łososia na przystawkę, później zupa ze szparagów i parpadelle z kurkami w sosie pomarańczowym.
Usiedliśmy przy stole i jedliśmy w milczeniu. Zawiesiłam wzrok na zdjęciu w ramce, jedynym prywatnym akcencie w jego bezosobowym mieszkaniu. Fotografia przedstawiała Brewera, ładną blondynkę i małą dziewczynkę w dwóch warkoczykach. Chciałam zapytać. Ale nie zapytałam a on sam z siebie nigdy o sobie nie mówił.
- Co zamierzasz? - rzucił widząc mój wzrok utkwiony w zdjęciu.
- Czy to sugestia, że już wystarczająco długo siedzę ci na głowie?
Spuścił wzrok i przeżuwał dalej.
- Możesz zostać jak długo będzie ci wygodnie.
Rozlałam do kieliszków wino, odłożyłam sztućce i odpaliłam papierosa. Brewer spojrzał z niechęcią na smużkę dymu.
- Zacznę na Canal Street – powiedziałam niespodziewanie. - To pierwsze co pamiętam po moim powrocie. Neon. Zobaczę czy czegoś uda mi się dowiedzieć.
Brewer skinął głową odsuwając od siebie kieliszek z alkoholem.
- Dziękuję za kolację. Nie wiedziałem, że umiesz gotować.
- Jestem Francuzką. Gotowanie mam w genach.
Przez chwilę wpatrywaliśmy się sobie w oczy aż wreszcie nakryłam jego dłoń swoją własną.
- Dziękuję za pomoc John. Bez ciebie bym sobie...
Zamknął moje palce w okowach żelaznego uścisku.
- Po prostu na siebie uważaj.
Skinęłam wstając od stołu. Zarzuciłam płaszcz, wsunęłam stopy w czarne wysokie szpilki i wyszłam z mieszkania. Dość już obijania, najwyższy czas zacząć działać. Równie dobrze mogłam zacząć na Canal Street.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 11-08-2011 o 15:43.
liliel jest offline  
Stary 18-08-2011, 00:03   #4
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
To nie był dobry dzień.
Prawdę mówiąc, ten dzień nie powinien się był wydarzyć. Takich dni trzeba się wystrzegać.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=vjncyiuwwXQ[/MEDIA]


Niebo wisiało nad kamiennymi bryłami na wyciągnięcie ręki. Ciężkie i dojrzałe, jakby lada moment miało pęknąć i zasypać miasto milionami kropel i błyskawic z nabrzmiałego brzuszyska.
Wiatr nie znal litości. Chłostał twarze i odzierał z płaszczy. Jeśli ktokolwiek odważył się wyjść z domu w ten koszmarny dzień, musiał ponieść konsekwencje swojej decyzji.
Chwilowo nie padało.

Brompton Cemetery było jedną z ostatnich nekropolii Miasta Szaleńców. Jedną z niewielu, które wielkim wysiłkiem ludzie utrzymywali w stosownej formie.
Kamienne nagrobki stanowiły miarę chronologiczną tego miejsca. Choć czas pozacierał na większości z nich litery, nie ujmowało to świętej aurze miejsca. Zwykle w tym miejscu panowała pełna dostojeństwa cisza. Dziś jednak było inaczej. Dziś rozpacz grupki czarno odzianych, skupionych wokół jedynego otwartego grobu, wprowadzała zamęt w wieczny spokój cmentarza.

Dziwna to była zbieranina. Kilku mundurowych z sił GSR, jeden czy dwóch mężczyzn w pachnących kulkami na mole garniturach. I oni. Dwoje ludzi przyszpilonych rozpaczą do siebie nawzajem jak ćmy, szpilką umocowane do filcu w gablotce entomologa. Niewysoka kobieta w czarnej sukience i postawny mężczyzna w czarnej marynarce. Trzymali się na uboczu, aż do chwili, gdy mundurowi zakończyli oficjalną część pożegnania.



To jest najgorsze. Znasz dryl. Wiesz, że teraz trzeba podejść i wrzucić w dół w ślad za zmarłym garść ziemi. Symbolika gestu jest tak oczywista, że nie trzeba cytatu. Poradzisz sobie, zaszłaś już tak daleko...

*

Nie wiedziała ile to mogło trwać. Te wszystkie rurki, igły, leki oraz pełne troski i niedowierzania spojrzenia pielęgniarek. W końcu, po jakichś stu latach oczekiwania, Gary stanął na wysokości zadania i wyciągnął ją ze szpitalnego łóżka.
Radość prędko okazała się przedwczesna. Zaraz za progiem szpitala czekały na nich obowiązki związane z pogrzebem funkcjonariuszki Lawrence. Ponura świadomość uderzyła w Lolę z siłą rozpędzonego metra. Kotwica, która trzymała ją w Londynie zniknęła, wraz z ostatnim oddechem kochanki.

*

Zrobiła krok naprzód i nagle zabrakło jej powietrza. Oto koniec. Ten prawdziwy. Musiała go w końcu uznać za fakt. wyczerpujące poszukiwania w krainie loa zakończyły się fiaskiem. Mythos musiał mieć rację. Zrobiła to. Zrobiła i nic już nie będzie jak kiedyś.
Zaniosła się szlochem.
CG, jej piękna CG nie żyła. Została po niej kupka na wpół strawionych kości, szczelnie zamknięta w mahoniowej trumnie, która kilka chwil temu spoczęła na dnie dołu wykopanego przez dwóch mężczyzn w lekko nadgryzionych zębem czasu liberiach.

- Nie... nie dam rrrady - szepnęła do towarzyszącego jej Gary’ego.


Kamienna maska na twarzy pasowała do cmentarnego otoczenia. Ten dzień skumulował wszystkie odczucia, które kotłowały się w nim w ciągu ostatnich dni. Wykpił się tanim kosztem, jak zwykle. Historia jego życia. Ostrza Mythosa podziurawiły tylko szybko zrastające się egzekutorskie ciało. Blizny zaś na piersiach i ramionach będą stanowiły pamiątkę po głupocie. Głupocie, która doprowadziła do tego wszystkiego. Rzucili się wtedy wszyscy głową w dół, bez przygotowania, bez żadnego pomyślunku, z motyką na słońce. Blizny które głupotę przypominają, nie leczą... A CG leży tam w tym pieprzonym dole.

Ze szpitala uciekł przy pierwszej okazji. Nie potrzebował rurek, wenflonów i opieki. Nie potrzebował wizyt kolejnych “zatroskanych” łapsów od BORBLi, którzy tylko czekali, aby przemaglować ich wszystkich na drugą stronę o szczegóły zajścia w zamku. Nie mógł spojrzeć w oczy Loli walczącej wtedy o swoje życie, które uciekało pomiędzy palcami jak piasek. Im silniej zaciskasz rękę tym więcej ucieka. To tak prosto wyjść i zapomnieć topiąc wszystko z morzu gorzały. Zabić w sobie widoki, które prześladowały go, gdy tylko zamykał oczy. Zabić w sobie wszystko, by nie czuć wreszcie niczego.
Nie trzeźwiał przez tydzień. Raz przyszedł do niej, ale może lepiej że jeszcze nie odzyskała przytomności. Stał koło łóżka i patrzył na podkrążone oczy, siwy kosmyk wśród ciemnych loków, plątaninę kroplówek. Siedział przy jej łóżku i patrzył. Ofiary cichej wojny. Mike i Caine, Emma i Audrey. Lola. Złapał ją za rękę, krótki uścisk mający powiedzieć trzymaj się mała. Walcz kurwa, nie zostawiaj mnie samego.

Pił na umór, nie zgłaszał się do MRu na kolejne oficjalne wezwania. Nie obchodziło go to. Żeby nie wylać go na zbity pysk dali mu urlop dla poratowania zdrowia. Ironia losu kiedy rozmawiał z Topperem mało go nie zabiła. Przynajmniej tyle, że on nie zapomniał i starał się odpędzać tych wszystkich skurwysynów z Rady od nich. Przeniósł się do swojej kawalerki, tam wystarczyło wstawić nowe drzwi. Mieszkanie Loli i CG dalej było rozpieprzone w drobny mak. Dni i noce mieszały się ze sobą. Już nawet ich nie liczył. Zostawił tylko informację w szpitalu, gdzie go ma szukać, jeśli będzie tego chciała. I pił. Nie trzeźwiał ani przez chwilę. Tak przecież łatwiej. Łatwiej niż siedzieć przy niej i czekać aż się obudzi. Nie wychodził prawie z domu, tylko po kolejne butelki i coś do żarcia. Siedział i patrzył w ścianę ze szklanką Jacka w ręce. Nie odbierał telefonów, nie robił nic prócz wlewania w siebie kolejnych promili.

*

Załatwiali formalności związane z pogrzebem, zamieniając jedynie kilka słów ze sobą. To było ponad jej siły i widział to doskonale. Powiadomił znajomych CG z glinowa, stawiło się kilka osób. Kapitan w wydziału zabójstw, kilku kumpli z kryminalnego. Nawet kilku zombich i łaków obserwujących zgromadzenie z daleka. Informatorzy, znajomi? Cholera wie, ale nie był to przypadek że tam stali. Oni zaś marzli teraz w lodowym wietrze, stojąc z boku i przyglądając się wszystkiemu jakby to ich nie dotyczyło. To nie CG tam leży, na pewno nie ona...

Ona w czarnej sukience, on wbity w czarny garnitur i z kamienną maską na twarzy. Świat skurczył się do kilku metrów wokół niego. Trumna CG i drżąca Lola u jego boku. Chwycił ją delikatnie za ramię kiedy podchodzili do wykopanego grobu. Zacieśnił uścisk kiedy łzy zaczęły płynąć po jej twarzy. Nie odpowiedział nic, po prostu wsparł ją ramieniem i szli dalej. Co miał odpowiedzieć? Że wszystko będzie dobrze?

Cudowne lekarstwo na rozpacz nie istniało. Środki przeciwbólowe, którymi miała się faszerować jeszcze przez kilka dni nie pomagały na porażający smutek i poczucie samotności tak głębokie, że przenikało ją na wskroś, do kości, jak podmuch lodowatego wiatru z północy.
Wolałaby, żeby było odwrotnie. Żeby to CG stała tu u boku Gary'ego a ona sama znajdowała się w trumnie. To byłoby bardziej sprawiedliwe. Tak się to wszystko powinno zakończyć. Wbiła się klinem pomiędzy dwie połówki martwego małżeństwa. Gdyby nie ona, pewnie zeszli by się na powrót, tym razem bardziej świadomie, znając swoje wady. Być może lepiej je tolerując?
Ziemia nie udzieli odpowiedzi. Ani na to, ani na inne pytania.

Gorące łzy spływały po jej śniadych policzkach. Starała się szlochać bezgłośnie. CG nie znosiła scen i chociaż raz Lola usiłowała uszanować jej zdanie.
Uporczywie wracała do niej ostatnia rozmowa, jaką odbyły przez telefon. Ta o szpitalnej bieliźnie. Na wspomnienie dotyku CG, nowa fala łez natarła na granicę powiek.

Pogrzeby nie były w tym czasie na porządku dziennym. Zrozpaczone rodziny, pozbywszy się w jakikolwiek sposób szczątków doczesnych swojego zmarłego, całymi latami potrafiły czekać na jego powrót. 2012 zrobił ludziom sieczkę z mózgów.
Załatwiając formalności, usłyszała kilka dobrych rad.
Kto mógł wiedzieć, że dla CG nie było powrotu? Że nie wróci, bo postawiła duszę w zakład z demonem. Że Lola, choć szukała jej wśród duchów tydzień, nie znalazła i zmuszona była wrócić z niczym.
Tak, jej strata była ostateczna.

*

Łagodnym, ale zdecydowanym ruchem uwolniła ramię z uścisku Gary'ego. Musi sobie z tym poradzić sama. Pochować i opłakać miłość, a potem wyjechać. Te same walizki, z którymi uciekła ze Stanów, czekały na nią teraz w samochodzie egzekutora. Musi być silna, by przetrwać. Choć możliwość oparcia się na kimś kusiła, Dolores odpychała ją od siebie ze wszystkich, mocno nadwątlonych sił.



Uspokoiła oddech na tyle, na ile było to możliwe.
Raz. Dwa. Trzy.
Krawędź dołu.
Ziemia jest mokra i tłusta. Pachnie tysiącem dawnych zmarłych.
Lola czuje ich milczącą obecność. Wyczuwa ich przez Zasłonę.
Prawdziwi, spokojni zmarli. Odeszli, zanim świat stanął na głowie.
Garść prochu waży tak strasznie dużo, kiedy masz nią przysypać szczątki ukochanej osoby.
Lola nachyla się nad dołem i wrzuca do niego jakiś przedmiot.
Wysłużona harmonijka ustna zsuwa się w głąb grobu, aż w końcu oprze o trumnę.
Żegnaj, CG. Żegnaj moje własne serce, wydarte z piersi tak brutalnie.
Dobranoc.



Odsunęła się na bok, pozwalając grabarzom czynić ich powinność. Każda szufla gliniastej ziemi boli jak postrzał. Rozsadza głowę. Czuła się, jakby ją samą ktoś wypychał piaskiem, garść za garścią wypełniał miejsce po jej duszy błotem. Jeszcze tylko kwiaty. Jeszcze tylko poświęci to miejsce. I będzie mogła odejść. Tak jak powinna była to zrobić długie tygodnie temu.



Patrzył na znikającą pod kolejnymi bryłkami ziemi trumnę. Z jego sztywnych palców wysunęła się garstka prochu. Gary przykucnął przy grobie, jakby chcąc się lepiej przyjrzeć i zapamiętać to miejsce. Kamienna maska nie drgnęła. Wyciągnął rękę i sypnął mokrą ziemią, po czym podniósł się i spojrzał na Lolę. Miał ochotę podejść do niej, powiedzieć coś. Cokolwiek.

Ludzie rozchodzili się powoli, a on dalej stał zapatrzony w grabarzy przysypujących mogiłę. Emocje powracały, ciągle przed oczami widział jej białą dłoń wystającą z tego pierdolonego kokonu. Wiedział, że Lola zrobiła wszystko aby ją znaleźć po drugiej stronie, ale nic to nie dało. To był koniec. Czterech cieciów w przybrudzonych gliną fartuchach dopiero mu to uświadomiło w jednej chwili. Nie ma jej. Metaliczny zgrzyt ziemi, gdy raz po raz szorowali szpadlami o kamienie.
Zostali sami. Dawny szef CG spojrzał na niego, ale nie podchodził. Kiwnął mu głową i odszedł alejką do bramy. Stali jeszcze chwilę. Wiedział że Lola ma jeszcze ostatnią rzecz do zrobienia.


Rytuał wyświęcenia zajął jej jakiś kwadrans. W tym czasie cmentarz opustoszał, zostali sami ze świeżo wzruszoną ziemią na grobie Lawrence.
W gestach zbierającej swoje utensylia Loli wciąż jeszcze było widać słabość wywołaną nadludzkim wysiłkiem, przeszło tygodniowym pobytem na oddziale intensywnej terapii oraz dotkliwą stratą duchową.

Popatrzyła na Gary'ego, choć unikała spojrzenia mu w oczy.

- Odwieź mnie na lotnisko.

Nie czekała, aż zaprotestuje. Ruszyła w kierunku samochodu krokiem tak pewnym, na jaki tylko było ją stać. Gdyby się zatrzymała, albo odwróciła, nie mogłaby się zdobyć na tyle siły, by zrobić, co postanowiła.

Szli do samochodu bez słowa. Chciała wyjechać. Zostawić to wszystko za sobą. Może i miała rację, może i tak byłoby lepiej. Spalić wszystko, pogrześć pod warstwą gruzu, wyrwać się z obrosłego bólem i wspomnieniami miejsca. Tyle że to nigdy nie działa tak prosto. Nie da się zerwać mostów i zapomnieć, przynajmniej on tak nie potrafił. Znowu spojrzał na nią, znów chciał coś powiedzieć. Podejść, dotknąć, sprawić by zmieniła zdanie.

Jak na komendę rozpadało się tuż przed tym jak wyszli na parking. Otworzył jej drzwi, a gdy wsiedli do środka lało już jak z cebra. Potoki deszczu obmywały szybę, ale Gary nie odpalał silnika. Patrzył przed siebie i milczał długą chwilę.

- Zostań. – Tyle. Jedno krótkie słowo, które mielił w sobie już od dnia kiedy ocknął się w szpitalu w sali koło niej.

Nie odpowiedziała. Wysupłała z kieszeni paczkę i przez dłuższą chwilę mocowała się z namokłym, rozłażącym się w palcach papierosem. Poirytowana rzuciła go na podłogę, walcząc z płaczem.

- Jedź. Błagam Cię, Garrry!

Skurczyła się w sobie na przednim siedzeniu, przymykając powieki. Jedna jej część chciała zostać, spróbować jakoś to wszystko poukładać. Druga krzyczała bez chwili przerwy - RATUJ SIĘ! SPIEPRZAJ STĄD!.
Gary był wspaniałym kochankiem, ale... to nie był tylko seks. Nie bezmyślna wymiana zwierzęcej energii. Dolores zaczynała na nim polegać i liczyć na niego. Szukać oparcia i tym samym wyzbywać się samodzielności, a ilekroć się przed kimś odsłoniła, życie rozprawiało się z nią boleśnie i to najwyższym kosztem. Tony. CG. Do cholery, ile może wytrzymać jeden człowiek?! Instynkt samozachowawczy bił na alarm.

Wyciągnął z kieszeni pomiętą paczkę i wysupłał dwie fajki. Odpalił obie na raz, z przyzwyczajenia osłaniając dłonią benzynową zapalniczkę przed wiatrem. Zaciągnął się tak głęboko, ze przez chwilę pociemniało mu w oczach, po czym podał jej papierosa zbliżając się. Wyglądała dokładnie jak wtedy, kiedy wyniósł ją ze szpitala po tym jak odwiedzili CG po jej przygodzie z zaminowaną przez zdechlaków paczką. Zwinięta w kłębek, bezbronna. Wtedy proponował jej kąt do spania bo całe jej życie dosłownie wyleciało w powietrze, teraz to było coś innego. Coś więcej, inaczej. Patrzył na nią i widział przecież że część jej chce rzucić się do panicznej ucieczki.
- Po prostu zostań, Lola. Choć na chwilę.

No i co mu miała powiedzieć? Że jest szczurem, który woli na zapas uciec ze statku, który prędzej czy później i tak utonie? Zaciągnęła się podanym papierosem, nerwowo szukając w głowie wymówki. To musiało być coś dobrego, warunek, który będzie niemożliwy do spełnienia...

- Ok – powiedziała w końcu. - Ok, zostanę. Tak długo, jak będziesz w stanie powstrzymać się od picia.

Umilkła spłoszona. To było cios poniżej pasa. Wiedziała, ze pił przez cały ten okres, kiedy była w szpitalu. Widziała w jego mieszkaniu taką ilość pustych butelek, że obrotny zbieracz szkła mógłby za to żyć przez pół roku.

A więc lotnisko. Gary sięgnął do kluczyków i odpalił silnik. Samochód ruszył rozrzucając żwir spod opon. Przez chwilę zmrużył oczy kiedy wściekły grymas przeleciał mu przez twarz. Odwrócił się do niej.
- Serio? Lola... To jest twój warunek? Nie masz siły powiedzieć mi w twarz „żegnaj frajerze”?
Zacisnął mocniej ręce na kierownicy a potem wdepnął hamulec tak że auto stanęło dęba.
- Wiem czego się boisz, wiem że szukasz tylko pretekstu... Wiem że nie chcesz być zależna, od niej... Ode mnie. Tego chcesz? Tyle wystarczy? Tylko tyle? Lola do cholery, spójrz na mnie. – Gniew który wypełzał tak nagle, chował się równie szybko. Mimo tego że czuł się jakby go walnęła na odlew w gębę. – A co zrobisz jak powiem „zgoda”? Co wtedy? Zostaniesz ze mną tylko dlatego że nie będę pił?

- Nie – mówienie o uczuciach było trudniejsze niż zszywanie własnych ran bez znieczulenia. Z bólem fizycznym potrafiła sobie poradzić. - Dlatego, że będę wiedziała, że Ci zależy. I że nie zrobisz czegoś tak głupiego, jak...

W końcu odwróciła się w jego stronę, mógł zajrzeć w ciemne, wypełnione bólem i strachem oczy. Jeden rzut oka mógł wystarczyć, by zrozumieć, że Lola nie jest w stanie przetrzymać ani jednej straty więcej.

Patrzył w jej oczy, szukając odpowiedzi. Szukając tego, co sam wbrew sobie tak usilnie chciał tam znaleźć. Powodu by spróbować jeszcze pożyć trochę na tym świecie jak człowiek. By nie wpaść na dno śmietnika razem z innymi odpadkami. Już blisko ten punkt Gary, patrz już kurwa prawie samiuśkie dno. Spojrzał w lusterko i zobaczył twarz pijaczka, któremu ręce zaczynają się trząść gdy odstawi flaszkę choć na... ile? 12 godzin jesteś na chodzie? Nie panował już nad niczym, ledwo wytrzymał i przyszedł trzeźwy na pogrzeb.
Patrzył w oczy i w końcu zrozumiał. Dostrzegł nić tego co zawiązywało się miedzy nimi. Porozumienie, ugoda. Coś więcej niż pieprzony pakt o nieagresji. Wyciągała rękę, choć panicznie bała się tego, że znów zostanie sama. On chciał ją złapać, ale bał się tego co będzie jak chwyci się jej kurczowo a potem spierdoli znowu wszystko tak jak zawsze to robił.
- Lola... – potrzebował jej, zwyczajnie, po ludzku. Czy potrafił jej dać to, co oczekiwała? Nie wiedział tego i ona też nie wiedziała, dlatego siedziała skulona na siedzeniu i zastanawiała panicznie się czy warto się pakować w bagno razem z nim. Ile wytrzyma i czy po raz kolejny świat się rozleci na kawałki. Pokiwał głową, raz i drugi, jakby gadał w duchu sam ze sobą.
- Zostań. – powtórzył jak echo po raz trzeci.
- Zgadzasz się?
- Zgadzam. Nawet żetonik ci przyniosę.

Ledwie zauważalny wyraz ulgi przemknął przez twarz kobiety o siwych skroniach. Widziany kątem oka mógł wyglądać jak wywołany szlochem spazm, ale zaczerwienione oczy chwilowo były suche.
Płynnym, jakby przećwiczonym po stokroć ruchem wcisnęła się pomiędzy kierownicę a pierś kierowcy. Nim zapanowała nad odruchem, otoczyła go ramionami. Fizyczna przyjemność stanowiła panaceum na wszelki ból. Chociaż rozpacz czaiła się na samej granicy pola widzenia, czerpana z kontaktu z jego ciałem satysfakcja na krótki czas przeganiała demony w głąb lasu.
Opuszkami palców dotknęła jego zmęczonej twarzy. Nie mieli dotąd okazji, by uczcić swój tryumf nad Mythosem. Utrata CG zabarwiała powietrze pomiędzy nimi niewypowiedzianą goryczą. Aż do teraz. Aż do chwili, gdy zapieczętowani w aucie strugami deszczu w końcu popatrzyli sobie w oczy.

Pocałunek był delikatny, niemal nieśmiały, jakby byli ze sobą po raz pierwszy.
Poruszyła się niespokojnie, gdy przesunął dłońmi po okrytych mokrą tkaniną plecach. Nie przerywając pocałunków, powoli lecz metodycznie uporała się z guzikami koszuli. Wilgotne włosy odrzuciła przez ramię, gdy całował jej obojczyki.

Zamki na piasku, stąpanie po kruchym lodzie… Może tędy właśnie biegła droga, może tylko tyle potrafią zbudować. Aż tyle. Pokiwał głową raz i drugi, jakby gdzieś we wnętrzu gadał do siebie, przekonywał, namawiał. Pierwszy przerzucony most nad przepaścią. Gdy usiadła mu na kolanach widział w jej oczach odbicie tego samego co nim targało. Obawa, niepewność, strach i coś jeszcze.
Przygarnął ją do siebie, wiedział że potrzebowała choć odrobiny bliskości, zapewnienia, oparcia. Przyjemności, która choć w niewielkim stopniu odsuwała od nich obojga cały syf, który ich ciągnął na dno. Pozwalała odgrodzić się od tego na moment.

Przesunął ręką po jej plecach, rozpinał guziki całując szyję, muskając wargami czułe miejsca. Szukając nowych, nie spiesząc się. Było inaczej, nie zderzyli się w wybuchu iskrzących zmysłów i podniecenia, choć jak zwykle krew gotowała się w nim gdy tylko poczuł chłodny dotyk śniadej skóry.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me

Ostatnio edytowane przez hija : 18-08-2011 o 00:25. Powód: link
hija jest offline  
Stary 18-08-2011, 00:07   #5
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Nie wrócił na noc do domu. Lola wiedziała, że mieli jakąś akcję z Brewerem, coś nagłego i nieplanowego, dlatego chłopaki z GSRów zgarnęli go w takim pośpiechu. Nie przejmowała się, nie pierwszy i nie ostatni raz jechał z innymi siepaczami MRu. Nie wrócił cały następny dzień i pod wieczór zaczęło ją to lekko niepokoić. W ministerstwie nie chcieli jej nic powiedzieć. Zadzwoniła do Brewera, znalazła domowy numer zapisany na biurku Garego. Przez trzaski i szumy podmiejskiego połączenia usłyszała suche stwierdzenie że akcja zakończyła się już poprzedniego dnia. John wzbraniał się, żeby coś więcej powiedzieć.
- Dolores, on nie został ranny, naprawdę nic mu nie jest. - siepacz wyraźnie chciał już zakończyć rozmowę, ale Lola wydusiła w końcu z niego adres. Od razu skojarzyła dom Jimmiego, zombiaka i kumpla Garego.
Późnym wieczorem dotarła na miejsce. Drzwi wejściowe po ich wywarzeniu zostały zabite dechami i oklejone żółtą policyjną taśmą. Zapadający zmrok przegnał wszystkich mieszkańców, okolica wyglądała jak po przejściu epidemii. W domu nie paliło się żadne światło. Przeszła za bramkę i obeszła posesję szukając tylnego wejścia. Drzwi były otwarte, weszła do środka w półmroku doszła do kuchni. Była tutaj wcześniej ale nie pamiętała rozkładu pomieszczeń. Pod nogą zachrzęścił odłamek szkła, zatrzymała się i zapaliła światło. Niemal jednocześnie usłyszała trzask odbezpieczanego rewolweru.
Siedział na podłodze, oparty o ścianę. Lufa colta w chwiejącej się ręce opadła zaraz ku ziemi, kiedy skupił swój wzrok na tyle, że rozpoznał ją wreszcie. Puste butelki walające się po kuchennych kafelkach zadzwoniły, kiedy starał się powstać. Niezborne ruchy i wszechobecny zapach taniej whiskey szybko powiedziały jej, że jest pijany w sztok. Podszedł do zlewu i odkręcił kurek z zimną wodą. Struga długo lała mu się na kark i łeb, zanim wreszcie wyprostował się i spojrzał na nią przytomniejszym wzrokiem. Wskazał palcem na kuchenny stół i dwa krzesła, ale Lola nie ruszyła się z miejsca. Widział żal i zawód w jej ciemnych oczach. Usiadł sam naprzeciw ustawionej jak do apelu zakręconej butelki trzydziestoletniej single malt Ardbeg i dwóch kanciastych kryształowych szklaneczek. Bursztynowego płynu na dnie butelki zostało może na dwa palce. Musiał coś powiedzieć, bo widział że jeszcze chwila i ona wyjdzie po prostu i nie zobaczy jej już więcej.
- Znaliśmy się od piętnastu lat. Był mi jak brat, wiesz? Nigdy… mnie nie zawiódł. – Patrzył przez chwilę na butelkę, uśmiechnął się lekko kącikiem ust. – Pamiętam jak w 2018 pojechaliśmy do obozu pakistańców zatrzymywać kilku skurwysynów szmuglujących semtex i inne wybuchowe badziewie. To nie byli żadni pieprzeni terroryści, po prostu banda dupków która zaopatrywała leszcze z okolicznej mafii. Proste zadanie. Nawet już nie pamiętam czemu się zesrało. Nagle pierdolnęło tak, że rozpadła się połowa magazynu. Nie mogłem się ruszyć, ciekło ze mnie jak z durszlaka, przywalił mnie taki drewniany słupek podtrzymujący strop. Jimmie miał poharataną rękę i pęknięte żebra… Klął jak skurwysyn, ale wyniósł mnie stamtąd na plecach. Potem poklął jeszcze trochę i wrócił po innych. Dwóch zdołał wynieść zanim wszystko zawaliło się w pizdu. Jak chcieli dać mu medal, to powiedział żeby go pocałowali w jego irlandzką dupę.
Uśmiechnął się szerzej i pokręcił głową. Milczał dłuższą chwilę.
- Od tego czasu zawarliśmy pakt. Zamiast medalu dostał to… - znowu popatrzył na butelkę. – I za każdym razem jak jeden uratował drugiemu dupsko piliśmy na umór, zaczynając od jednej szklaneczki Ardbega. Chował ją zaraz, leżała zawsze u niego, bo mówił skurwiel że mnie nie można ufać.

Pojechała tam. Samą siebie przeklinając pojechała do tego cholernego domu. Metrem. Jedno auto wytrzymujące z nimi dłużej niż dwa tygodnie to i tak był luksus. Weszła do zaniedbanego ogródka, czując się jak żona z przedmieścia. Brakowało toreb z zakupami i wyjącego bachora na biodrze.
Oto plakatowa żona swojego męża, wierna i uległa Wybawicielka Zagubionych.
Zdumiała ją dziwna emanacja miejsca – nie pamiętała tego. Żołądek podjechał jej do gardła, ale udało się jej dobrnąć do drzwi i nie zwymiotować. Odczyt był trochę przerażający, jednak nie po to tutaj przyjechała. Musieli zostawić tutaj jakieś ślady.

- Kurrrwa – skwitowała zapalając światło. Ręka z rewolwerem opadła, gdy ją rozpoznał. Stała nad nim w zdemolowanej kuchni nie mówiąc ani słowa. Więc to tak? To by było na tyle, zabieraj toboły mała i jazda, hasta – jak to mówicie – la vista!
Przyglądała mu się uważnie, jak zbiera się z kafelków. Jak wkłada głowę pod strumień wody. W milczeniu podziwiała skorupy, w które obrócił się właśnie ich związek. Alkohol wygrał. Złe rzeczy zawsze wygrywały z tymi dobrymi, nudnymi jak domowe obiadki. Nagle zrozumiała, ze jest jej po prostu ogromnie przykro. Że to, co budowali z mozołem znaczyło dla niej więcej, niż przyznawała. Że liczyła na niego. Że przyzwyczaiła się i teraz, jak to zwykle bywa, przyjdzie jej za to zapłacić.

Nie przerwała mu, gdy zaczął mówić, ale i nie drgnęła, gdy wskazał jej krzesło. Jeśli to się miało skończyć właśnie teraz, wolała być gotowa do drogi. Nie siadać i nie utrudniać sobie przejścia przez drzwi i zostawienia wszystkiego w tyle.
Słuchała, zaciskając wargi. Rzadko opowiadał o przeszłości.
- Co się stało... Garrry? - zabrzmiało to słabiej niż chciała. Ochrypły głos nie zawierał dostatecznie dużej dozy stanowczości. Spod wszystkiego przebijała rozpacz.

- Zabiłem go, Lola. Wpakowałem w niego cały bębenek. Ostatnią kulę nad lewą skroń, z metra. - głos z przepitą chrypką nie drgnął ani na moment, jakby mówił o pieprzonym meczu piłkarskim. Arsenal znowu wygrał u siebie. Fascynujące. Ręka odruchowo sięgnęła po szklankę, ale odstawił ją zaraz. Potarł powieki zmęczonym ruchem dłoni, wyglądał jakby przez noc przybyło mu dziesięć lat. - Zastrzeliłem go, kiedy w szale rzucił się na mnie. Zmienił się...
Wstał i podszedł do okna. Nie chciał by patrzyła na niego. Kosztowało go to sporo, ale mówił dalej. Krótkimi chaotycznymi zdaniami, opierając się dłońmi o szafkę i patrząc przez szybę w mrok.
- Dostali w MRze zgłoszenie. Przemieniony zombie, wiesz ta najnowsza historia. Sześć ofiar w ciągu jednej nocy. Miał się zadekować gdzieś w okolicy. Nie wiem czy wiedzieli od początku, ale przyjechali kurwa po mnie. Po mnie! Tylu siepaczy i to musiałem być ja... - Wściekłość zaczęła przebijać powoli z jego głosu. - Brewer ubezpieczał razem z GSRami, znaleźliśmy go. Całkiem niedaleko. Jak już zbliżałem się wiedziałem co... wiedziałem, że to Jimmie. Nie pytaj jak, ale kurwa wiedziałem. Rozmawiałem z nim trzy dni temu, był normalny. Nic tylko silniki, przekładnie, no kurwa to co go kręciło od zawsze. Mówił mi o tym Mustangu, którego kupił dwa tygodnie temu. Ile kurwa zapłacił za skrzynię biegów i jak się nie dał chujkom zza oceanu w ciula zrobić. Był normalny, rozumiesz?
Przerwał i odwrócił się do niej. Pustka znów wróciła do tembru głosu.
- Patrzyłem jak techniczni odrzynają mu głowę srebrną piłą. Dla bezpieczeństwa, mówili. Nigdy nie wiadomo, co się może stać. Jak wrzucili go do transportera by spalić w Komorze to, co z niego zostało. Zabiłem go. Ja wiem że... przemienił się. Widziałem to co zostało z tych sześciu ludzi. On... Ale gdy odwrócił się znad krwawych ochłapów które zostały z tej kobiety i spojrzał na mnie... Przysięgam, kurwa na wszystko, że przez chwilę... Poznał mnie. Wierz lub nie... Widziałem to, tak było! Rozumiesz?!

Gdy się odwrócił, stała tuż za nim. Bliżej niż na wyciągnięcie ręki. Zadarła głowę, by patrzeć mu w oczy.
- To było jeszcze w Stanach. Mieszkałam w Nowym Orleanie. Z Tonym i nie było dla mnie rzeczy, która była by od niego ważniejsza. Wróciłam tego dnia do domu i – twarz dziewczyny skurczyła się z bólu – i... Czekał na mnie, ale... Rzucił się na mnie od progu. Ten zapach... Nigdy się go nie pozbędę. Był agrrresywny. Wył i próbował mnie... Nie mogłam tego zgłosić, nie on. Nie Tony. Przez tydzień mieszkałam pod jednym dachem z rrresztkami tego, co kiedyś było moim kochankiem i przyjacielem. Przykułam go... do kalorrryfera... ten – zająknęła się - ten dźwięk...
Potrząsnęła głową, bo wspomnienia uderzyły w nią z siłą kolejki podmiejskiej. Pierwszy raz opowiadała na głos tą historię. Detale nie przechodziły jej przez gardło. Jak opowiedzieć komuś, że najważniejsza osoba na świecie umarła i próbowała ją zeżreć jak kurczaka z rożna. Jak wytłumaczyć ten strach, który przykuł ją do łóżka tuż obok szalejącego zombie na koszmarny tydzień.
- Rozumiem.

Podszedł ten ostatni krok, przyciągnął ją do siebie i objął ramieniem. Na krótką chwilę, chciał poczuć ciepło jej ciała.
- Staram się, Lola. Wierz mi, staram się jak mogę. – Nienawidził swoich chwil słabości, nienawidził gdy inni, gdy bliskie osoby musiały na to patrzyć. Tak jak CG gdy umierał jego ojciec, tak jak ona teraz. Gdy rozsypywał się na kawałki i nie było kurwa co zbierać. – Czasami, myślę że nie daję rady... Że pora już kończyć.
Rewolwer zaklekotał metalicznie upadając na szafkę. Dopiero teraz puścił go z dłoni. Trzymał ją w objęciach, jeszcze przez chwilę. Czerpał od niej siłę, kolejne oddechy przesycone zapachem jej ciała uspokajały roztrzęsione myśli. To nie był on, nie zachowywał się tak. Zawsze umiał nad tym zapanować, zepchnąć pod maskę skurwiela i cynika, ale teraz wczoraj coś pękło i nie wiedział jak to załatać. Oboje byli zepsuci, wybrakowani w tym pieprzonym świecie. Myśl że ona po prostu stąd wyjdzie...
Odsunął się od niej i usiadł znów przy stole patrząc się w butelkę. Przyciągała wzrok, hipnotyzowała. Nalał do dwóch szklaneczek.
- Napij się ze mną, Lola. Nie przyrzeknę ci, że to ostatni raz. Nie mogę, bo nie chcę cię znów zawieść. Ale wiedz że się staram. Jestem słaby, ale się staram. Przyjaciół mam coraz mniej, mniej będzie okazji.
Uśmiechnął się krzywo i popatrzył na nią proszącym wzrokiem.
- Napij się ze mną, Lola. To ważne.

Przylgnęła do niego z rozpaczliwą zachłannością. Grunt osuwał im się spod stóp z zaskakująca regularnością. Damaged goods to najlepsze, co można było o nich powiedzieć. Przytuliła go, na moment odrzucając własny strach. Bała się jego bezbronności. Tego, że coś mogłoby mu się przydarzyć. Nie miałaby wtedy szans, żeby uciec przed szaleństwem. Żaden środek lokomocji nie jest dostatecznie szybki, żeby uciec przed samym sobą.

Nie spuszczając z niego spojrzenia ciemnych oczu, sięgnęła po szklankę. Dobrze wiedziała ile go kosztowało te kilkanaście tygodni bez alkoholu. Podniosła naczynie do ust. Pierwszy łyk wypluła na podłogę. Kiedyś nazywał to marnotrawstwem, teraz wiedział, ze pod tym dziwnym gestem kryje się coś głębszego. Wierzyła w konieczność ponownego podziału światów nie ze względu na strach czy nienawiść. Zmarli powinni pozostać za Zasłoną. I już.
Opróżniła szklankę prawie nie mrugając i głośno odstawiła ją na stół tuż obok pustej szklanki Gary'ego. To, co narodziło się pomiędzy nimi było całkowitym wariactwem, wiedziała o tym. Pochowała swoje serce już dwa razy i myśl, że miałaby to zrobić po raz trzeci budziła w niej taki strach, że chciała biec, dokąd ją nogi poniosą. Przerażenie wzbierało w niej falą o sile tsunami; nie było już nic pomiędzy – musiała uciekać, albo zostać i odsłonić się przed nim zupełnie.

Rzuciła się na niego jak człowiek, który od tygodnia nie widział kropli wody. Gorączkowymi ruchami rozpinała guziki koszuli. Wpiła się w jego usta z taką intensywnością, że gdyby siedzieli na stogu siana, wznieciłaby tym pożar. Była bezradna wobec palącej chęci zjednoczenia się z nim w najlepiej znany sposób. Właśnie teraz, kiedy obydwoje byli tacy... ludzcy.

Odpowiedział taką samą pasją i namiętnością. Przywarł do jej warg wplatając rękę we włosy na karku, przesuwając palcami po tatuażu i przyciągając ją do siebie łapczywie. W jednej chwili poderwał ją lekką jak piórko, wyswabadzając się jednocześnie z koszuli i zdzierając z niej bluzkę. Wstał, pociągając ją za sobą a ona zarzuciła mu ręce na szyję i oplotła w pasie udami nie odrywając ani na moment ust od jego warg. Płomień zaczynał ogarniać ich oboje.

Pod tym względem nic się nie zmieniło, wystarczył jej dotyk, pieszczota, spojrzenie aby krew w nim zaczynała się gotować. Przycisnął ją do ściany i przylgnął do nagiego ciała.
Łapali się wzajemnie tuż przed upadkiem w przepaść, ratowali sami od siebie. Tak jak bezcieleśni mieli swoje kotwice, trzymające ich na tym świecie, tak jej bliskość i świadomość że jest z nim, trzymała go jeszcze na powierzchni bagna. Nigdy tak desperacko jej nie pragnął. Ta jedna chwila, to co sobie zawierzyli nawzajem zbliżyło ich do siebie, starło kilka barier które stawiali mniej lub bardziej świadomie. Kurczowo i desperacko obejmował ją i tulił do siebie jakby bojąc się, że jedna chwila wystarczy by stracić ją na zawsze.

Usta i język błądziły po szyi drapieżnie. Stopy dotknęły na moment ziemi, tylko po to by mógł zsunąć z niej dżinsy i koronkową bieliznę, która zaraz opadła na podłogę zaplątana wokół kostki. Dotknął ją i pieścił palcami wzmagając podniecenie, patrząc w jej czarne, zamglone pożądaniem oczy. Wszedł w nią gwałtownie i do końca, aż wbiła ząbki w jego nagi bark, tłumiąc jęk. Uniósł ją mocniej i przyparł biodrami do ściany, chcąc być jak najbliżej. Tak że bliżej już się nie da. Zespolić się, czuć całym sobą jej ciało połyskujące od potu, przyspieszony oddech na twarzy. Widzieć jej przymknięte oczy, zagryzane wargi.

Zatracenie spłynęło na nich w rozbłysku orgazmu jak, nie przymierzając, aureolka na świeżutko narodzone Dzieciątko Jezus. Było tak samo jak ona oczywiste.
Ich świat wykazywał tendencje implodyczne – kurczył się do zarysów ich ciał bez zapowiedzi. Ściągał ich z dwóch niezależnych orbit prosto w czarną dziurę wymieszanych i nienazwanych emocji.

To właśnie stało się w kuchni w mieszkaniu Jimmy'ego.
Z każdym ruchem bioder, z każdym wymienionym oddechem, każdym pełnym pasji jęknięciem osuwali się w głąb własnego leja, ratując się nawzajem i gorączkowo przerzucając mosty pomiędzy zgliszczami ich dusz. Byli Koktajlem Mołotowa składającym się ze słabości i wielkiej siły. Miłości i bólu.
 
Harard jest offline  
Stary 18-08-2011, 00:12   #6
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Wspólna rzeczywistość.
Dwie szczoteczki do zębów w łazience. Kubki z kawą. Kosz pełen prania. Czekanie na łazienkę.
Współdzielone poranki i wieczory. Zapach latynoskiej kuchni o poranku.
Dwie spakowane walizki stojące w cieniu garderoby, na tyle blisko drzwi, by w każdej chwili złapać je i uciec.

Pracowała w tym czasie w szpitalu. Okazało się, że w niebieskim pielęgniarskim fartuszku było jej całkiem do twarzy. Plus, mogła ratować świat nie narażając przy tym innych. Rzuciła w cholerę cały ten MR, ale tamten horror wracał do niej prawie każdej nocy.
Praca ponad siły i obecność Gary'ego działały na nią kojąco, ale jedna kwestia wciąż pozostawała niewyjaśniona.

Czas zapłaty nadszedł nieubłaganie. Każda noc spędzona u boku Gary'ego zbliżała ją do tej chwili.
Bóstwa voodoo nie były łaskawe i litościwe. Służba mambo od czasu Wielkiego Pierdolnięcia nie należała do najprostszych prac.
Tamtego wieczora była w domu sama. Pokój na piętrze, który Triskett złośliwie nazywał gabinetem na kurzej nodze nadawał się doskonale.

Wrzuciła do odtwarzacza płytę. W ciszy i ciemności rozległy się pierwsze dźwięki, głuche uderzenia bębnów. W klatce stojącej pod stolikiem zaskomlał szczeniak. Gdy dołączyły do nich wysokie głosy kobiet śpiewających w trudnym do nazwania języku, Dolores zsunęła z siebie ostatnią sztukę ubrania – niedorzeczni drogie figi z prawdziwego jedwabiu. Chwiejne płomyki ustawionych w krąg świec pieściły nagą skórę kapłanki. Pociągnęła łyk z trzymanej w garści butelki i splunęła alkoholem na podłogę. Pomiędzy świecznikami wyrysowany był krąg. Wstąpiła weń ze zwierzątkiem pod pachą.
Oczy mambo zasnute były mgłą, rytm przejmował władze nad jej ciałem.
Zwierze zdążyło jeszcze raz zaskomleć, zanim ostrze noża rozcięło miękką tkankę jego brzucha.
Krew bryznęła w kamionkowej miski stojącej pośrodku okręgu. Kapłanka zawyła z rozkoszy. Jej ruchu coraz bardziej przypominały symulowany akt płciowy.
Nóż odbił światło i w chwilę później ostry jak lekarski skalpel czubek rysował znaki na skórze brzucha mambo. Płytkie, półokrągłe drobne nacięcia pod piersiami układały się w kształt łusek lub piór.
Do stygnącej w naczyniu krwi dosypała zawartość skórzanego woreczka. Popiół, zioła i krew zmieszały się w podobną do cementu pastę. Szepcząc pod nosem sekretne frazy, wtarła maź w rany. Ból był jak piorun z jasnego nieba – nagły i tak ostry, że ciało wygięło się w pałąk.
Inkantacja przybierała na sile, aż nagle głos mambo zgasł jak zdmuchnięte świece.
Na pokój spłynął mrok.
Mambo leżała w okręgu bez ruchu, z twarzą przyciśniętą do wymalowanych na drewnianym parkiecie znaków.
Nadszedł czas zapłaty.




Przeprowadzili się do Jimmiego, dwa tygodnie po tym jak znalazła go w kuchni na podłodze zapijaczonego po raz ostatni. Tak było… lepiej. Gary zawsze czuł się tutaj jak w domu, może podświadomie chciał się tym z nią jakoś podzielić. Urządzili się błyskawicznie, on nie miał wielu betów, ona miała zaś wszystko w swoich nieśmiertelnych nierozpakowywalnych walizkach.
Zaczął się przyzwyczajać do jej obecności wokół siebie. Przyniósł jej umówiony pieprzony żetonik. Siedem dni, tyle wytrzymał. Z piciem znaczy się szło mu nieco lepiej, ale spotkania AA wyzwalały w nim mordercze instynkty. Dwunastostopniowy program, szukanie wyższej siły i reszta tych bzdur doprowadzała go do szału. „Cześć, Jestem Gary i jeszcze słowo a zapierdolę was wszystkich…”.
Było ciężko, ale dawał radę. Rzucił się w wir roboty. Ćwiczył, wyładowywał nadmiar energii na sparringach w Brewerem. Grzebał przy Mustangu Jimmiego.
Lola… pomagała. Czasem wystarczała sama jej obecność. Czasami myślał że zmienił jedno uzależnienie na drugie i uśmiechał się wrednie do siebie. Jej oczywiście nigdy tego nie powiedział. Cenił swoją głowę, a podczas kłótni, gdy wychodził z niej latynoski temperrrrament nawet jemu, egzekutorowi ciężko było dotrzymać jej kroku.

Rankiem znalazł list w kuchni na stole. Przeczytał i pognał biegiem na górę, do pokoju, w którym spali wtedy, gdy przywiózł ja do Jimmy’ego po raz pierwszy. Wyglądał zupełnie tak jak w mieszkaniu CG, kiedy pieprznęła ta bomba. Tylko nieco bardziej... malowniczo. Nie dziwił się niczemu odkąd zaanektowała pokój na swoje prywatne królestwo, ale teraz stanął jak wryty w progu. Lola leżała naga w wyrysowanym kręgu, zachlapana krwią i wysmarowana cała... Pies! Koło niej leżał pies z rozprutymi bebechami. Ja pierniczę... Gary stąpał ostrożnie bojąc się wdepnąć w coś co może zaburzyć ten rytuał, no to coś co się tutaj stało. Jakieś linie wymalowane kredą, ogarki świec, no i bryzgi krwi. Długo stał nad nią z przyłożonymi palcami do jej szyi szukając rozpaczliwie tętna. Słabe lekkie pulsowanie w zwolnionym tempie. Przez pierwszy dzień nie oddalał się od niej dłużej niż na godzinę. Siedział i sprawdzał czy jeszcze oddycha. Starał się zrozumieć i przekonać samego siebie, że nie udusi jej gdy tylko otworzy oczy…
Po paru dniach dostał telefon z MRu, znaleźli jego Szafę. Od dwóch miesięcy wpychał tam całą papierkową robotę, którą powinien odwalać. Ślęczenie nad aktami wywoływało u niego taką ochotę na kilka głębszych, że po prostu olał to kompletnie by nie wodzić się na pokuszenie. No i teraz chcieli mu się dobrać do dupy, grozili dyscyplinarką, wygnaniem, infamią, pozbawieniem praw do tronu… Topper przysłał mu młodziutką asystentkę żeby mu pomogła ogarnąć ten burdel. Nancy. Ładniutka nawet, cholera. Szczerzyła ząbki od początku, wodziła oczkami za nim. Śmiała się z jego kretyńskich dowcipów. Szukała, od samego początku szukała okazji. Pracowali ostro, bo mityczna Szafa biła na łeb stajnię Augiasza. Tutaj wynoszenie gówna na widłach nic by nie pomogło, referat miał tak zasyfiony, że mało nie padł ze śmiechu jak zobaczył minę Nancy.
Siedzieli w biurze po nocach, a on wracał do cichego i ciemnego domu. Lola dalej tkwiła zawieszona pomiędzy światami. Siedział przy niej i patrzył w coraz bledszą twarz, wiedział że nie może niczego zrobić, że to jest coś co musi przejść sama i chyba to właśnie najbardziej go wkurwiało. Że nie może jej wspomóc.

Nawet nie wiedział jak to się stało. Zaproponował, aby przenieśli się do niego, że kupi chińszczyznę i dokończą terminówki, tak by na rano było to już gotowe, zanim Topper upierdoli mu głowę. Przystała ochotnie, jakby wyczekiwała tego przez cały tydzień. Nawet nie była specjalnie w jego typie. Nic nie planował, choć pochlebiały mu maślane spojrzenia 19letniej, rudej i lekko piegowatej irlandki. Samo się kurwa stało. Nawet kiedy podeszła do niego, kiwając biodrami i wbijając spojrzenie zielonych oczu i kiedy wpiła się w jego usta – ciągle myślał zastanów się kurwa przez chwilę co robisz. Przestań kurwa idioto, choć raz w życiu nie myśl kutasem. Był ostatnim skurwielem, kurwiarzem i gnojem. Zdawał sobie z tego sprawę, kiedy zaczął zrywać z niej bluzkę. Nie mógł się opanować, choć wiedział że jak się dowie, to zabije go.


Ocknęła się zesztywniała i zziębnięta na podłodze, w ciemnościach. Atmosfera pokoju przesycona była zapachem rozkładu. Gnijących, zmieniających się z wolna w płyn tkanek.
Na początku czuła jedynie porażające pragnienie. Potrzebowała wody i seksu. Wizja tych dwóch zmotywowała ją do podjęcia nierównej walki z zastałym ciałem. Poruszenie palcami u stóp kosztowało ją wiele wysiłku. Jęknęła z bólu, gdy pierwsze od dawna fale krwi ponownie wypełniły mięśnie. Stawy zawyły, gdy uniosła się na kolana, ale pragnienie... Jej oczy błyszczały zwierzęcą rządzą.

Przyjęcie pozycji stojącej zajęło jej kilka dobrych minut. Przeciągnęła się, strzelając ze wszystkich możliwych stawów. Skołtunione włosy przerzuciła przez ramię. Krwiste malunki na skórze wyschły już dawno i popękały. Nacięcia pozamykały strupy. Wyglądała jak ubrana w dekoracje voodoo Nemezis.
W domu było cicho. Wytężyła słuch – dziwny, nieznany głos.

- Gary? - wyschnięte na wiór gardło zaskrzypiało jak zawias cmentarnej bramy.

Brak odpowiedzi.
Na biurku przy drzwiach leżała broń, jej własny rewolwer. Podniosła go.
Wyszła z pokoju, nie kłopocząc się ubraniem.
Powoli, krok za krokiem, bezgłośnie zsuwała się w dół po schodach.
Kuchnia, przedpokój...

Zamknięte w uścisku kobiecych ud plecy. Cholerny, pieprzony Gary. Znów to zrobił.
Przekrzywiła głowę. Przez chwilę się im przyglądała, czując że jej własne podniecenie rośnie.
Bardzo ostrożnie uniosła broń, wyczekując na właściwy moment. Dobrze go znała, widziała Gary'ego w akcji tyle razy, że była w stanie z dokładnością do sekundy ocenić, kiedy skończy. Trzy, cztery sekundy to dostatecznie dużo czasu.
Wycelowała i BANG!
Pocisk przeleciał mężczyźnie tuż obok ucha.
- Ty! - wycelowała w popiskującego rudzielca, nie zwracając uwagi na Trisketta, który zerwał się z sofy z prędkością światła. - TY! Wypierdalaj!

Lufą wskazała dziewczątku drzwi. Zielonooka, trzęsąc się ze strachu, zaczęła zbierać porozpieprzane po pokoju szmaty. Lola strzeliła raz jeszcze, tym razem tuż obok sekretareczki. Ze ściany posypał się tynk.
- Powiedziałam, wypierdalaj – powtórzyła cichym głosem.
Ruda najwyraźniej postanowiła nie testować swojego szczęścia po raz kolejny. Rzuciła się w kierunku wyjścia. W progu zatrzymał ją uścisk Lasynoski. Lola wbiła palce w jej ramię, ręką w której trzymała broń, wyrwała kilka włosów z najwyraźniej pustej główki tej małej dziwki. Popatrzyła jej głęboko w oczy.
- Ostatni raz. Przy następnej okazji zrobię z nich użytek.
Pogładziła gładki policzek nagiej i cholernie przerażonej dziewiętnastki.
- A teraz wypierdalaj.


No i się stało. Teraz już nie był się w stanie powstrzymać. Rzucił ją na sofę, w pośpiechu rozrzucali ubrania po całym salonie. Kurwa mać, Gary znowu robisz to samo. Znowu nie możesz utrzymać ptaka w gaciach. Zabije go, wiedział o tym a mimo to łapał i ściskał jędrne cycki Nancy, jęczącej pod jego dotykiem. Ona tam leży, a ty...
Nie usłyszał jej, nie wyczuł. Egzekutorski szósty zmysł porażony przez nadchodzącą rozkosz może nie tyle zawiódł, ale nie przebił się przez kakofonię innych bodźców. Już, jeszcze moment, jeszcze raz…

BANG!

Tuż przed… Hamulce zapiszczały, kubeł zimnej wody na łeb, skurcz odczuwalny niemal w całym ciele. Fizyczna, bolesna mordęga. Słowa nie potrafią opisać co czuje egzekutor w takiej chwili, kiedy krew niemal wrze i zdaje się że zaraz zacznie bić gejzerami z uszu. Kula rąbnęła w poduszkę sofy i ugrzęzła z trzaskiem w parkiecie. Ruda zapiszczała, ale on już słyszał to jakby Pavarotti ciągnął niskie C. Adrenalina w jednej chwili zwolniła instynktownie wszystko wokół, dokładając jeszcze się do chaosu, który zawładnął ciałem Garego. Zerwał się, skoczył do broni, ale potknął się o ławę i rąbnął jak długi na ziemię.

Lola. Naga i wyglądająca jakby wstała z własnego grobu na sztywnych nogach. Nawet nie patrzyła na niego, tylko krzyczała coś do przerażonej Nancy. Wyglądała jak latynoska walkiria. Wkurwiona do granic możliwości, z twarzą wykrzywioną we wściekłym grymasie.

BANG!!
Drugi strzał przywrócił mu zdolność myślenia. O dziwo nie miał jeszcze dziury w klacie lub między oczami. W bezsensownym geście zasłonił rękami niezaspokojoną męskość, jakby po raz pierwszy widziała go nagiego, ale zaraz rzucił się wciągać spodnie. Nie widział jej jeszcze takiej. Czysta furia przeradzająca się w zimny i wyrachowany spokój. Ja pierdolę, Gary choć raz w życiu mogłeś sobie darować i nie zachowywać się jak chuj.
- Lola… - mocował się z zamkiem spodni, nagi tyłek przerażonej Nancy znikał wśród klaskania bosych stóp za rogiem przedpokoju. – Lola, zaczekaj…
Mógł się zamknąć. Mógł się po prostu zamknąć, ale wyraz jej twarzy spowodował że wydusił z siebie dwa najbardziej bezsensowne zdania, wyduszane przez wszystkich zdradzających skurwieli na kuli ziemskiej.
- To nie tak jak myślisz… Ona nic nie znaczy…
Kurwa mać. Zastrzeli go. W sumie na nic lepszego nie zasługiwał. Nie odzywaj się już kurwa Gary.


Obróciła się w jego kierunku dopiero gdy głupiutka irlandzka dziwka wybiegła na podjazd. Przyglądała mu się z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, wciąż celując w niego lufą rewolweru.
Milczała.
Gdy próbował wypluć z siebie kolejną gównianą bzdurę, uniosła palec w ostrzegawczym geście.

- Zdejmij to.

Widząc głupkowaty wyraz na jego twarzy, ponagliła go ruchem lufy. Posłuchał, pewien, że teraz lepiej z nią nie zadzierać. Podeszła do niego, wciąż mierząc. Chłód stali wywołał u niego gęsią, gdy wylot lufy dotknął skóry na jego piersi. W ciemnych oczach Loli czaiła się żądza – wolał nie zgadywać czy chodzi o krew czy może...
Nie zatrzymała się, pchnęła go w tył. Ustąpił, co innego mógł zrobić? Kula dotarłaby do serca tak szybko, że nawet nie zdążył by pożałować swojej głupoty. Jeszcze jeden krok i podcięty nieoczekiwaną obecnością w tamtym miejscu łóżka, runął na nie.
Na to czekała. Nagły impuls wyzwolił zwierzę, którym była. Bóstwa domagały się ostatecznej ofiary.
W mgnieniu oka znalazła się na Garym. Przesunęła lufą w górę, wciskając ją w miękką skórę brody. Przyglądał jej się szeroko otwartymi oczyma. Jeden drobny ruch jej palca i PUFF! Znika Gary – skurwiel. Znika Gary – siepacz. Znika Gary – alkoholik. Znika Gary – kochanek. Droga twarz przemienia się w krwawy ochłap, trudny do zidentyfikowania dla pogrążonej w rozpaczy kochanki. Nie zdążyła go uratować. Wróciła do domu nie w porę. Jak Ci się podoba taka wersja wydarzeń?

Mimo oczywistego zagrożenia, ciało egzekutora zareagowało na jej bliskość z niezmienną dokładnością. Niedorzecznie sztywny i wiecznie gotowy do akcji mały zdrajca.

Nie spodziewał się uderzenia. Pewnego i celnego ciosu twardą latynoską pięścią. Trafiła go pod oko, zaraz poprawiając nieco niżej, w usta. Warga pękła jak przejrzały owoc. Jęknął, gdy nachyliła się nad nim, całując zachłannie, zlizując krew.
Posiadła go gwałtownie, brutalnie przejmując kontrolę nad jego reakcjami. Poruszała biodrami jak w transie. Jakby wcale nie wróciła do tego świata. Jakby rytuał trwał.

Zmierzała prosto na szczyt, nie licząc przy tym ofiar. Gary... Jego odczucia były nieważne. Bóstwa przyjęły go jak jedno z zabitych ręką Loli zwierząt.
Przyspieszyła tempa, obierając hołd należny bogom. Hold należny jej samej.
Krew, pot, ślina.
Wszystkie płyny ustrojowe, których wartości nie jesteśmy wiadomi.
Nie trwało to długo, tyle może co burza. Prawdziwy cud natury.
Mężczyzna pomiędzy jej pokrytymi zaschniętą krwią udami jęknąwszy targnął ciałem w eksplozji rozkoszy. Eksplodowała i ona, bogini. Ona, służka bogów.

Porzuciła go równie gwałtownie, co zagarnęła kilka chwil wcześniej. Nie oglądając się za siebie, wyszła z pokoju, po drodze odkładając na szklany stoli ciężką, skrwawioną broń.
W dwie minuty później zaszumiał w łazience uwolniony z rur strumień wody.


Leżał i dyszał ciężko. Spocony, z zakrwawioną twarzą, niemalże nadal czuł odcisk lufy pod brodą. Wypruty, stłamszony jakby wpadł pod ciężarówkę. W jednej chwili był pewien, że jednak pociągnie za spust. Że na finał jego mózg upstrzy ścianę domu Jimmy’ego. Że gdy wirujące wokół loa poczują jej ekstazę, zakończy ofiarę rozwalając mu czaszkę.
Nie bronił się, nie drgnął nawet. Oddawał pocałunki mieszające się z bólem rozbitych warg. Widział że dla niej nie ma to znaczenia. Że jego nie ma, jest tylko ofiara. Wstyd, upokorzenie, strach, rozkosz i bolesne spełnienie.
Kurwa. Był pewien, że zakończy się wszystko tutaj.
Podniósł się na łokciach, gdy zeszła z niego i wyszła bez słowa do łazienki. Usiadł na łóżku pocierając obitą twarz i plamiąc ręce krwią. Szum wody z prysznica, zmywającej z niej jej ofiary. Dostał to na co zasłużył? Pewnie tak.

Ubrał się i czekał. Jeszcze nigdy w życiu tak nie pragnął się napić. Porzucony przyjaciel Jack Daniels ryczał w jego głowie za śmiechu, naigrawając się i mamiąc. Kurwa mać. Egzekutorski pysk już zaczął regenerację. Rozbita warga zaczynała puchnąć.
Co dalej? Szum wody nie ustawał. Chciał po prostu wyjść, ale czekał na nią. Niech mu każe wypierdalać, wtedy pójdzie. Nie będzie choć świecił gołą dupą jak Nancy.

Woda lała się długo, a Gary wreszcie skończył się nad sobą użalać. Potarł jeszcze raz łeb, wypluł krew spływającą z wargi i poszedł do kuchni. W szufladzie, schowana przed nią butelka poruszyła się jak żywa. „Gary... tu jestem. Przecież i tak nie wytrzymasz, a teraz jest dobry moment. No dalej! Gary, śmieciu jeden!” Stał przez chwilę nieruchomo oparty o ścianę. To takie proste przecież.
Wyjął wysoką szklankę z szafki i postawił na stole. Wykpił się tanim kosztem? Nie, nie tym razem. Tym razem jeszcze nie koniec. Każe mu wypierdalać... Pan Daniels zaśmiał się znowu ironicznie. “A czego się spodziewałeś,durniu?” W mikserze kolejno znikał sok z marchwi, glukoza, miód, żółtka jajek, preparat który kupił w sklepie dla popierdolonych biegaczy. Ładunek kalorii i witamin. Popytał wcześniej jej aktualne koleżanki po fachu. Dehydracja, skurcze mięśni, osłabienie... Choć to ostatnie chyba nie było jej udziałem. Żelazny uścisk ud zaciskający się na jego biodrach przeczył mainstreamowej medycynie... Czekał.

Stojąc pod prysznicem obserwowała tworzący się u odpływu wir zabarwionej na brunatny kolor wody. Furia spłynęła z niej wraz z brudem i teraz ukrywała płacz wśród w huku gorących kropli.
Nie chodziło o to, że Gary zdradził ją z kimś. Jeśli pochodzi się z Kuby, patrzy się na te sprawy trochę inaczej niż statystyczny Europejczyk.
Nie chodziło więc o zdradę, ale o fakt, że tak szybko pogodził się z jej nieobecnością. Że choć leżała piętro wyżej bez ducha, nie trzeba było nawet tygodnia, by zaczął się rozglądać za innymi.
Wyszła, gdy uświadomiła sobie, że przecież nie może zostać pod prysznicem na wieki.

Czekał w kuchni.
Usiadła przy stole, kompletnie już ubrana - na wszelki wypadek gotowa do drogi. Wzrok Loli zatrzymał się na szklance, którą dla niej przygotował. Zacisnęła wargi i choć kosztowało ją to wiele, w zaczerwienionych oczach nie pojawiły się łzy.

- Wypij. Pomoże odzyskać siły. – Popatrzył w jej ciemne oczy, ale nie mógł wytrzymać jej spojrzenia. – Lola… ja…
Umilkł w pół słowa. Nie chciała słuchać durnych wymówek, czy przeprosin. Wiedział, że to niczego nie poprawi, a mimo to brnął dalej.
- Wiesz że ona… że to tylko… głupota. Nic więcej. Nie zobaczysz jej nigdy więcej w tym domu…
Paplał i widział, że słowa przynoszą odwrotny skutek. Zaczerwienione oczy jak mu się zdawało były już zrezygnowane. Znowu wszystko spierdolił. Niewielka nadzieja w tym że w ogóle chciała jeszcze patrzeć na niego, a nie zabrała swoje walizki. Usiadł naprzeciwko niej przy stole i przesunął szklankę.
- Wypij, proszę.- zupełnie jakby przygotowany gęsty płyn był panaceum na zło wszelakie.

Przyglądała mu się w milczeniu, czekając aż skończy.

- Nie tylko jej. Żadnej. Innej. – głos brzmiał obco, był przytłumiony przez tkwiący wpół drogi na zewnątrz płacz. W końcu podjęła decyzję, powie szczerze. - To zabolało. Jeśli masz dosyć, to są delikatniejsze sposoby, żeby to oznajmić.

- Żadnej innej. – znowu spojrzał w jej oczy, ale tym razem nie spuszczał wzroku. Dawała mu szansę, ostatnią. Dotknął jej ręki i uścisnął lekko.
Nie ufał sobie, ale widząc ból w jej oczach wiedział że się postara. Przecież kurwa to nie było takie trudne, szczególnie że pod względem łóżkowym między nimi iskra nawet na moment nie przygasła. Dochodziło do niego powoli, jak blisko doprowadził do tego aby serio powiedziała mu to samo co tej rudej gówniarze.
- Przepraszam, Lola.

W odpowiedzi wolną ręką sięgnęła po szklankę i jednym haustem wypiła jej zawartość. Odpuściła, pozwoliła się sobą zaopiekować.
Poślizgnął się, ale kwestią czasu było kiedy poślizgnie się i ona.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline  
Stary 18-08-2011, 00:14   #7
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Miał pięć dni wolnego, L4 raczej, po ostatniej akcji. Oberwał z shotguna prosto w klatkę, na szczęście Brewer już od miesiąca wbijał mu do łba konieczność noszenia kamizelki na patrole. Przydzielili go tymczasowo do lotnej brygady siepaczy, wspierającej śledztwa MRu. Oprócz kilku dziurek na ramionach gdzie śruciny nie napotkały kevlarowej osłony nic wielkiego mu się nie stało. Padł jak skoszony kafarem, oddech mu zatkało i tyle. Po pół godzinie nie czuł już bólu, żebra wytrzymały.
Loli się nie przyznał początkowo, nie chciał jej niepotrzebnie straszyć i denerwować. Rypło się jednak zaraz, że to nie urlop jak jej powiedział, tylko poratowanie zdrówka, kiedy zobaczyła w sypialni fioletowo-czarne sińce na jego klacie. Uuuch było grubo. Czasami zastanawiał się czy nie lepiej przyzwyczaić się do plastikowych sztućcy i talerzy… Fruwało wszystko normalnie.
Potraktowany mocą siostrzyczki szybko wracał do formy. Pogodzili się równie szybko jak ogniście. On obiecał jej solennie, że będzie bardziej uważał, ona starała się jego zrozumieć, że przecież na sprzedawcę biletów w metrze, czy na ciecia w banku średnio się nadaje. W każdym razie siedział w domu zbijając bąki i grzebiąc przy Mustangu Jimmy’ego. Ona jak zwykle pracowała do późna, biorąc dodatkowe godziny…

Skończył, cholera ciężko było w to uwierzyć ale poskładał do kupy to co zostawił Jimmy. Lola nieczęsto zaglądała do warsztatu, wolała ten swój gabinet na kurzej stopie. Tymczasem Mustang lśnił się jak psu jajca, gotowy do pierwszej jazdy.
Wskoczył na siedzenie i pojechał do jej szpitala. Prawie powinna wychodzić. Osz kurwa ale moc… Czekał na to tyle miesięcy. Pogładził ręką kierownicę i docisnął gaz czekając na zielone. Silnik warknął na jałowym biegu jak podrażniony demon. Ech co za uczucie…

Podjechał wreszcie pod szpital i odszukał ją w labiryncie sterylnych sal i korytarzy.
- Cześć. Kończysz? Moglibyśmy wpaść na pizzę albo chińczyka. Chyba że wolisz zgarnąć żarcie po drodze i walić prosto do domu? Mustangiem? – ostatnie słowo dodał tak od niechcenia. Tak, z Garego wyszedł pieprzony duży dzieciak. Każdy facet czasami tak ma.


Była na etapie zakładania wenflonu staremu Richardsowi z 33409, gdy do szpitalnego pokoiku wparował Gary. Spojrzała na niego znad igły z promiennym uśmiechem. Egzekutor wypełnił sobą całą niemal klitkę. Wszystkie pracujące na oddziale dziewczyny, przedział wiekowy 20-50+ go uwielbiały. Może gdyby znały prawdę o tej parze, inaczej by się do nich odnosiły. Tutaj, w Publicznym Szpitalu Św. Tomasza, nikt nie wiedział kim naprawdę jest posiwiała przedwcześnie Latynoska. Dla kolegów i koleżanek z pracy była zmęczoną, choć uśmiechniętą szeregową pielęgniarką.
- Mu... co?! Skończyłeś?! - wyskoczyła zza łóżka, głośno zdejmując gumowe rękawiczki. - Łał. To znaczy... łał. Gary! - Stanęła na palcach, by móc go pocałować. - Pokaż!

Ruszyli białym korytarzem w kierunku dyżurki dla pielęgniarek. W szpitalu z wolna zapadała noc.
- Stella? - oparła się o ladę, postukując w blat długopisem z reklamą jakiegoś kolejnego środka na przeczyszczenie. Spojrzała za zegarek. - Zostało mi pół godziny, będziesz mnie kryć? Błagam! Tak? Dziękuję, kochana jesteś!
Zanim osłupiała, pięćdziesięcioletnia niemal Stella zdążyła odpowiedzieć, gnali już do wyjścia jakby gonił ich diabeł. Lola wciąż w swoim służbowym, niebieskim wdzianku, a rozpiętą torbą przewieszoną przez ramię ciągnęła Trisketta w kierunku parkingu.
Na widok błyszczącego na parkingu cudeńka, gwizdnęła z podziwem. Obeszła auto wokół, uważnie mu się przyglądając.
- I jak? - odrzuciła torbę i delikatnie oparła się o maskę. Wiedziała, że pomyśleli o tym samym. - Nie tutaj.
Parsknęła śmiechem.

Zaniósł się śmiechem zaraz po niej, gdy oparła się o maskę i spojrzała na niego tak, że aż poczuł to w spodniach. Zaraz potem mruknął z zadowoleniem i otworzył jej drzwi. Taak w pewnych sprawach skojarzenia mieli podobne…
- Wsiadaj, pojedziemy powolutku, tu i tak się nie ma gdzie rozpędzić – choroba lokomocyjna męczyła ją nadal i nie miał zamiaru spierniczyć tego dnia. Uwielbiał gdy była w takim nastroju. Gdy uśmiech nie schodził jej z twarzy, pomimo tego że właśnie odwaliła pełną szychtę. Odpalił silnik i ruszyli, nawet płytę ACDC z Highway to Hell miał przygotowaną. Duży kurwa dzieciak.

Pojechali, zgarnęli pizzę po drodze. Rąbnęli się na kanapę, pochłaniali pepperoni i oglądali jakiś durny teleturniej w telewizorni. Przywilej znajomości z chłopakami z Technicznego. Dali mu jakieś sprytne urządzonko, przez które czasami na ekranie było coś widać. Zabrał się zaraz za masowanie jej bolących stóp. Odkąd dreptała całe dnie po szpitalnych korytarzach stało się to jej zmorą.
- Brewer mnie ciągnie do Interwencyjnych na stałe. Sam nie wiem, Lola… - poruszył temat który odkładał zawsze na półkę ilekroć o nim pomyślał.

Patrzenie na niego jak prowadzi to auto z wyrazem absolutnej błogości na twarzy było wspaniałym doznaniem. Choć nie przepadała za jazdą autem, żal jej było, że nie są w Stanach. Że maja przed sobą ciasne, splątane uliczki Londynu zamiast szerokiej, chowającej się za horyzontem autostrady.
W takich chwilach odnajdowała przebłyski absolutu. Nie mogła pragnąć niczego więcej. Byli oni i droga.
Pomyślała, że zamiast stróżami porządku, mogliby być seryjnymi mordercami, byleby nie skończyła się droga i to poczucie totalnej bliskości.
Tego szukała. Takie momenty były warte tych wszystkich gównianych chwil, które musieli przetrwać, żeby znaleźć się w tym punkcie. W punkcie, w którym Gary Triskett wciska przycisk na obudowie odtwarzacza i w którym, choć nie bez zakłóceń, ogłusza ich muzyka i radość, że są ze sobą.

Leżeli na kanapie, z przyjemnością poddając się nienazwanemu imperatywowi zachowania kontaktu fizycznego. To mruczała, to pojękiwała z rozkoszy. Po takim dniu porządny masaż stóp sprawiał jej co najmniej tyle przyjemności, co seks.
Na dźwięk słów Gary'ego, z sykiem wypuściła z płuc powietrze.
- Topper znów do mnie dzwonił, namawiał na choćby pojedyncze godziny przy łataniu chłopaków z tych waszych oddziałów. Jeśli się zgodzisz, będę musiała się zgodzić, dobrze o tym wiesz.


- Wiem. Ale ja nie wiem Lola czy sam tego chcę. – Wahał się wyraźnie – Nie chcę znowu wciągać cię w to za sobą. Może kurwa lepiej jest tak jak jest… Brewer to świr. Jego po prostu ciągnie tam dla czystego adrenalinowego haju. Ja… mnie to coraz mniej potrzebne. Czasami owszem, dobrze jest jak jebnie egzekutorskim soczkiem po ciele, ale… sama wiesz.
Zerknął na posiniaczoną klatę, a potem pogładził jej łydkę powolnym ruchem wgapiając się pustym wzrokiem w telewizor.
- Powiedział że decyzja do końca przyszłego tygodnia. Mogę po prostu zostać w MRze i nie pchać się w to gówno.

- Nie mogę podjąć decyzji za Ciebie, Gary. To jasne, że wolę Cię w całości i w jednolitym kolorze, ale nie mogę decydować za Ciebie. Cokolwiek postanowisz, będę po twojej stronie – milczała przez chwilę gapiąc się w przestrzeń. - Mam czasami wrażenie, jakby moja misja jeszcze się nie skończyła. Że trzeba wrócić i mimo tamtej ofiary trzeba wysłać jeszcze kilku gnojków do piekła. To... – gestem ręki objęła najbliższe otoczenie i znów zamikła. Wiedział o czym myśli. Zbudowali tak dużo. Tyle wysiłku włożyli w postawienie swojego zamku na piasku.

Spojrzał na nią zamyślony. Czuł dokładnie to samo. Że jeszcze nie zapracował, nie zasłużył na to że może być z nią. Że jeszcze musi odrobić swoje. Mythos, cały ten syf... To jeszcze za mało. Podniósł jej rękę splatając palce z palcami. Pocałował lekko wnętrze jej dłoni. Niczego nie chciał więcej od życia, tylko móc siedzieć przy niej na kanapie, dzielić się z nią takimi dniami jak dzisiejszy.
- Na razie odmówię, Lola. - podjął decyzję w końcu. - Zostanę w MRze. Pod koniec roku będzie kolejny nabór do Interwencyjnych, to nie ucieknie. Ty też powiedz Topperowi żeby się odwalił. Należy nam się jeszcze chwila pieprzonego względnego spokoju...
 
Harard jest offline  
Stary 18-08-2011, 00:20   #8
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Stała w kuchni wycierając dłonie w fartuch. To czego dokonała w ciągu kilku ostatnich godzin, było dziełem na miarę Herkulesa.
Specjalnie na tę okazję wymieniła się dyżurami ze Stellą. Chciała zrobić mu niespodziankę. Coś wielkiego. Coś... coś, co kojarzyłoby mu się z domem.
Był listopad, pora idealna.

Zajęła się stołem – nakrycie dla dwóch osób nie zajęło jej wiele czasu. Dobre pół godziny czekała na niego na podjeździe paląc jednego papierosa za drugim. Choć owinięta w kurtkę trzęsła się na chłodzie, nie opuściła posterunku.
Biały Mustang pojawił się znikąd i wyhamował z piskiem opon kilkanaście centymetrów od niej. Za kółkiem błyszczał zadowolony uśmiech Trisketta. Niewiele było rzeczy, które cieszyły go równie mocno, co jazda tym autem. Wystrzelił ze środka jak z procy i zanim zdążyła mrugnąć, była już w jego ramionach. Nawet jeśli się zdziwił, że dotarła do domu tak wcześnie, nie zdążył tego wyartykułować, bo zatkała mu usta pocałunkami.
Wczorajszy wybuch zazdrości podczas wizyty w barze sprawił, że miała na niego ochotę nawet bardziej niż zwykle.

Nic wielkiego. Wyszli zagrać w bilard. Cliché, prawda? Wypięty tyłek kobiety nachylającej się nad stołem. No i stało się. Zwykle obracała podobne zaczepki w żart, ale podobna sztuka jeszcze nigdy się jej nie udała w obecności Gary'ego. To zawsze kończyło się źle. Tamten złapał ją za ramię, by patrzyła na niego, gdy wygłasza swoje miernej jakości komplementy... dostał w pysk tak szybko, że nie zdążył nawet jęknąć. Nie był sam, a każdy odważny przyjaciel barowego podrywacza był tylko wodą na egzekutorski młyn. Koniec końców wyszli z baru z rachunkiem za piwo i dwa połamane krzesła. Na szczęście bez zakazu wstępu.

- Mam coś dla Ciebie, ale... - potrząsnęła chustką, którą trzymała w garści. - To niespodzianka.

Wyjechał później z MRu i trzeba było nadgonić po drodze. Mustang szedł jak przecinak, gdy Lola nie jechała razem z nim mógł sobie popróbować do woli. Do Steve’a w Bullicie mu brakowało jeszcze trochę, ale starał się. Starał.
Wspomnienie bijatyki w barze też poprawiało humor. Ehhh musi ją zabierać częściej na bilard… Nie dziwota, że w tych opiętych dżinsach wypięty, latynoski tyłeczek wywołał niemalże zamieszki. Parsknął śmiechem na samo wspomnienie. Szlag, wystarczyło parę sekund, widok tego faceta zaczepiającego ją z obleśnym uśmieszkiem i zagotowało w nim jak w kotle.
Wyskoczył z wozu zdziwiony widokiem Loli na podjeździe. Już wróciła ze szpitala? Trzęsła się z zimna w jego kurtce, wypuszczając kłęby tytoniowego dymu.
- Tak? A co to za okazja, hmm? – uśmiechnął się kiedy już dała mu powiedzieć choć słowo. Wcześniej język miał zajęty. Pociągnął ją do środka, bo przecież zamarznie zaraz na tym angielskim wygwizdowie.

- Stóóój! - zaśmiała się, ciągnąc go za rękę. - Nie możesz nic widzieć!
Westchnął z udawanym zniecierpliwieniem, ale przystał na cała tą szopkę. Poprowadziła go, uważnie pilotując. Chyba przez kuchnię do jadalni. Posadziła go przy jednym z nakryć.
- Teraz daj mi chwilę. Tylko bez podglądania!

W jasnej kuchni piętrowego domku, który zajęli z Garym po śmierci jego przyjaciela, pachniało jak w niebie. Wszelkie płaskie powierzchnie zastawione były jedzeniem.
Wszystko gotowe! No, prawie... pięciokilogramowy indyk dochodził jeszcze w piekarniku.
Większość przysmaków stała już w charakterze próbek na stole. Po krótkiej walce z drobiem, udało się jej załadować skórkowańca na półmisek w towarzystwie słodkich ziemniaków.
Choć wymagało to sporo pary, dotargała go na stół.
Dopiero wtedy zdjęła Triskettowi opaskę z oczu, by mógł podziwiać jej dzieło – cały ten kram z żarciem ozdobionym wizerunkami Old Glory.
- Pomyślałam, że mamy za co dziękować... - Czekała na jego reakcję, podniecona jak dziecko w Boże Narodzenie.

Dał się poprowadzić z uśmiechem jak ślepiec za rękę, a kiedy doszli do jadalni nawęszał już jak chart. Pachniało tak, że… No ślinić zaraz też zaczął się jak pies. Czekał z opaską na oczach, udało mu się wymacać ręką na stole jakąś miseczkę. Wsadził palec i oblizał korzystając z tego że hałasy czynione przez nią słyszał jeszcze daleko w kuchni. Żurawina. Nie da się pomylić tego smaku z niczym…
Zdjęła opaskę. Gary począł się przyglądać przygotowanej uczcie. Obrazy z dzieciństwa pojawiły się w jednej sekundzie. Szczęśliwe czasy w Nowym Yorku… Kiedy jeszcze świat był normalny, bez tego wszystkiego…
Wstał i popatrzył na nią wzrokiem, którego jeszcze u niego nie widziała. Podszedł szybko i pocałował ją bez słowa. Oparł czoło o czoło.
- Mamy, Lola.

Trwali tak przez dłuższą chwilę, pogrążeni każde we własnych podziękowaniach. Tuliła się do niego, ukrywając własne wzruszenie. Sceneria wyglądała jak prawdziwe życie, kiedyś, dawno temu.

- Siadaj i jedz – pogładziła jego plecy. - Jest tego tyle, że będziemy to jeść jeszcze przez najbliższy tydzień, ale nigdy nie smakuje tak dobrze, jak świeżo wyjęte z pieca.

Sama usiadła tuż obok, czekając, aż nałoży jej plaster parującego jeszcze mięsa. Było idealnie. Przyglądała się Gary'emu jak je, z uśmiechem od ucha do ucha. Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi ze szczęścia. Udowadniali w takich chwilach, że są w stanie funkcjonować razem. Że ten kurewski świat się pomylił i człowiek nie musi być człowiekowi wilkiem.

- Wiesz – zaczęła między jednym a drugim kęsem – sądzę, że już pora wrócić, zapracować na emeryturę.

Stanął nad indykiem z rzeźnickim nożem i dokonał tradycyjnej masakry. Plaster soczystej piersi wylądował na talerzu Loli, dla siebie wykroił drumsticka. Jak w domu… Popatrywał na nią, zastanawiając się ile czasu spędziła nad garnkami, żeby to wszystko przygotować. Tłuczone ziemniaczki z groszkiem i małymi cebulkami, sosy i indyk, którego mamusia musiała się puścić z pterodaktylem. Żarcia rzeczywiście było na tydzień. Ale dla niego co innego było ważne.
- Dziękuję, Lola – nie mówił za co, ale ona i tak wiedziała.
Najadł się tak, że myślał że już nic nie zmieści. Ale jak na stół wjechało ciasto z dyni, to choćby miał pęknąć musiał spróbować kawałek.

- Chcesz wrócić do MRu? – zerknął na nią znad talerza i uśmiechnął się lekko – Powiedz, brakowało ci trochę tego? Adrenaliny, dreszczyku?
- Trochę – przyznała lekko zawstydzona. Zapomniała już jak to jest obserwować Gary'ego w akcji. Barowa bijatyka przypomniała jej jak to jest. Poza tym odczuwała coraz silniejszy nacisk. Jej ciało i życie podlegały woli jej bóstw. Otaczające ją loa szeptały, że już czas. Dosyć już odpoczynku. Czuła ich rosnące oczekiwanie. - Czuję, że powinnam zabrać się za pracę. I tak pozwolili mi długo odpoczywać.

Pokiwał głową, przesiadając się na wygodniejszą kanapę. Złapał ją za rękę i pociągnął za sobą. Siedział przez chwilę zapatrzony w stół, na którym pomimo tego że pojedli do syta zostało jeszcze tyle pyszności że dla pułku wojska by starczyło. Rozleniwiająca, senna atmosfera spowodowała że mu się za wspominki zebrało.
- Dobrze, Lola. Pogadam z Topperem tak abyśmy mogli pracować razem. Jak za dawnych czasów. Pamiętasz, nie wszystkie chwile były takie złe… Jak ta w knajpie na Rewirze, kiedy odstawiłyście się… z CG jak laleczki. – uśmiechnął się lekko – A my z Mikiem śliniliśmy się i kwitliśmy w barze. Pamiętasz, przerwany fangbang?
Parsknął śmiechem.
- Przepraszam, odbija mi. Ale chyba po prostu cieszę się że znów będziemy razem kopać dupska zdechlakom. Jeśli uważasz, że pora wrócić, to jestem z tobą. – przygarnął ją do siebie, oparła głowę o jego ramię. – Pogadam z Topperem.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline  
Stary 24-08-2011, 18:50   #9
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Wpakowałem się do pierwszej lepszej rikszy rzucając obok siebie torbę. Zwykłą sportową torbę z peemem i regulatorskim sprzętem. Młody chłopak, który powoził był cholernie gadatliwy, zwykle mi to nie przeszkadzało ale teraz... Teraz wkurwiało mnie jak nie wiem. Musiałem pomyśleć, skupić się. Lynch. Czy naprawdę gramy po tej samej stronie? Gramy po tej samej stronie... Skąd mi się wzięło to powiedzenie. Gramy po tej samej stronie Rusty. Kto tak do mnie powiedział? Czy naprawdę ktoś do mnie tak mówił czy właśnie dorabiam sobie teorie? Rusty... Od czasów studiów nikt tak na mnie nie wołał. Pytania. Za dużo pytań. I te dziwne uczucie. Cholernie dziwne. Jakbym był i jednocześnie nie był Russelem Cainem. Ta cała amnezja była szyta cholernie grubymi nićmi. Były trzy teorie.
Pierwsza, na pierwszy rzut oka najbardziej logiczna, że Lynch mówiła prawdę. Po akcji u Carringtona odbiło mi a potem wróciłem do zabijania dla Rządu. Okey... Tylko czemu podczas szukania Ducha Miasta (a może to był Duch Miasto?) straciłem wspomnienia dokładnie z tego okresu? Czemu tak dobrze pamiętałem wcześniejsze wydarzenia?
Druga teoria cholernie mi nie odpowiadała. Nie bylem Russelem Cainem. Byłem czymś czemu zaszczepiono jego wspomnienia. A ten, który to zrobił miał dostęp tylko do tych przed jego “śmiercią”. No proszę, myślenie o sobie jako o kimś obcym przychodziło mi z łatwością. Nawrót choroby psychicznej?
Trzecia i ostatnia wersja była najbardziej mrożąca krew w żyłach. Ktoś wyciął mi wspomnienia, te “po śmierci”. Nie chciał mnie zabijać a wcześniejsze wydarzenia nie stanowiły dla niego zagrożenia. Ten ktoś znałby wtedy mnie lepiej niż ja sam.
Za dużo pytań. Cholernie za dużo.
I z kim czeka mnie spotkanie? Przyjacielem czy wrogiem? Ostatnie co mogło wyjść mi na zdrowie było podpadnięcie dla Lynch i jej cyngli. To byłoby prawie jak podpisanie wyroku śmierci. Prawie. Byłem cholernie trudny do zabicia.
Kolejna rzecz mnie niepokoiła. Miałem sprzęt regulatora i od cholery broni, wszystko pasuje do wersji Rachel. Tylko co z moją legitymacją? Jakbym działał nieformalnie miałbym jakieś lewe. Gliniarza, detektywa czy chociaż dziennikarza. Coś co pozwoliłoby mi zadawać pytania. Zawsze mogłem być kretem ale wtedy nie miałbym tyle sprzętu do polowania.
Konkrety. Potrzebowałem konretów i nie miałem do kogo się po nie zwrócić.
Po śmierci Emily i wybuchu mocy odciąłem się od przyjaciół ze studiów. Rodzice potępiali mnie za zbyt radykalne poglądy. Jasne, pomogliby mi. Tylko, że u nich chyba geny faerie się nie uaktywniły. A nawet jeśli nie miałem sumienia ich narażać. Dostarczyłem im wystarczająco dużo zmartwień. Pozostawała Jess, zawsze mogłem na nią liczyć. To ona wyciągnęła mnie z dołka. Ale podobnie jak z rodzicami nie chciałem jej narażać. Pozostawali znajomi z byłej pracy. Vorda nie żyła, zresztą nasze kontakty ograniczały się do kłótni i rozkazów. Ledwo mnie kojarzyła. Xaraf też mnie ledwo znał i niezbyt się lubiliśmy. Jakbym specjalnie go wystawił w tym klubie. Pozostawała ostatnia dwójka: Emma i Harry. Z Fantomką dobrze mi się współpracowało, byliśmy zgrani i znaliśmy swoje dobre i słabe strony. Tylko co z tego. Jeżeli jeszcze żyła, co wcale nie było tak bardzo prawdopodobne, nie musiała mi pomagać. Znaliśmy się parę dni. Owszem ratowaliśmy sobie tyłek parokrotnie ale to nie był gwarant pomocy. Z pomocy Obłąkańca miałem zamiar skorzystać, jego zdolności jasnowidzenia mogłyby robić za substytut straconej pamięci. Tylko, że namówienie go do współpracy będzie ogromnym wyzwaniem. Oczywiście oboje mogli już nie żyć. Zważywszy na fakt, że Emme widziałem ostatnio gdy walili do nas z półcalówki.

Podobała mi się dzielnica wybrana przez Rachel, przypominała mi dzieciństwo. Życie na niej toczyło się jak przed 2012. Z chęcią odwiedziłbym parę antykwariatów szukając jakichś ciekawych książek a potem usiadł z jedną z nich w którejś z kawiarni. Niestety, czekało mnie spotkanie z zabójcą Rady Bezpieczeństwa Kraju.
Mijałem ludzi kupujących pamiątki przy straganach, karmiących gołębie, rozmawiających. Każdy był potencjalnym zagrożeniem. Każdy mógł okazać się agentem i wpakować mi kulkę. Bez kewlaru czułem się jak nagi.
Z dachów domów gęsto wystawały kominy za którymi mogła się kryć cała armia żolnierzy. Ale niezbyt się z tym liczyłem. Takich jak ja sprząta się inaczej. Lynch znała mnie na tyle by wiedzieć, że po okrzyku: “stać BORBL!” nie położyłbym się grzecznie a rozpoczął rzeź. Byłem cholernie kreatywny w używaniu telekinezy i bez licznych trupów by się nie obeszło. Musiała się liczyć z tym, że byłem jak zaszczute zwierze. Nie, stanowczo nie rzuci na mnie batalionu. Musiałem myśleć jak ona. Cóż... Byliśmy w pewnym stopniu kuzynami i myślenie jak zimny skurwiel przychodziło mi cholernie łatwo.
Naśle na mnie mieszańca. Egzekutora lub Żagiew, resztę rozsmarowałbym na ścianie. Najpewniej telepatę, jeśli miała dość czasu by takiego ściągnąć. Musiała się dowiedzieć na ile jestem szczery z tą amnezją. Do tego telepata mógłby się dowiedzieć kiedy będę chciał zamienić najbliższe otoczenie w piekło. I da mu asekurację. Conajmniej drugiego agenta, bardziej bojowego. Dwóch agentów, duet. Do tego, jeśli naprawdę będzie się liczyła z możliwością walki będzie ich osłaniał snajper. Telekinetyka najlepiej sprzątnąć z odległości albo nasłać na niego dużo przeciwników. Najpewniej będzie miał gniazdo w tamtym zabytkowym kościółku. Dobrze było widać z niego całą okolicę.
Ból głowy minimalnie przechodził. Może nawet nie tyle co przechodził a stawał się tłem dla czegoś innego. Tego nieuchwytnego czegoś towarzyszącemu wejściu do śmiertelnej gry. Lubiłem to.
Odbiłem między sklepy co raz zerkając na wieże kościoła. A nóż uda mi się zobaczyć błysk lunety albo lornetki? Zresztą nie tylko o to mi chodziło. Szukałem tylnego wyjścia z kawiarni gotów zaraz po wejściu do środka ustalić jak się do niego dostać. Gdy tylko je wypatrzyłem planowałem dalej drogę ucieczki. Ciągle z uwzględnieniem wieży. Będę ciągle musiał się liczyć z możliwym ostrzałem. Najlepiej byłoby mi zniknąć pod ziemię, do metra. Na całe szczęście cały Londyn był gęsto poprzecinany stacjami a ja w miarę go kojarzyłem.
Już po zaplanowaniu drogi ucieczki wróciłem do kawiarni. Nawet jeśli graliśmy z Lynch po tej samej stronie chwilowo sprawdzaliśmy kto jest lepszy. Zdecydowanie miała większe możliwości, tylko, że nie działała sama bezpośrednio. To była moja przewaga. Odrazu wpakowałem się do rikszy i tu przyjechałem a ona musiała zorganizować ludzi, najprawdopodobniej dwójkę, wtajemniczyć ich w sprawę (walka z Żagwią bez rozpoznania była samobójstwem) a potem czekać. Agenci musieli pobrać sprzęt, doturlać się w pobliże i rozdzielić. Kto z nas potrzebował mniej czasu? Okaże się. Jak ja to lubiłem, czułem, że żyje.
Wszedłem do kawiarni. Następny etap naszej “walki”, rozpoznanie. Agenci znali mnie a ja ich nie. Cała dwójka zabójców Lynch jakich pamiętałem gryzła piach. Vorda i Andy. I znowu to dziwne uczucie. Z jednej strony było mi ich żal z drugiej... Nie obchodzili mnie. Było to dziwne.
Musiałem obrócić ich atut na swoją korzyść.
Knajpka była fajna, taka niby przeciętna ale jakieś nieuchwytne "coś" sprawiało, że mi się podobała. Usiadłem przy stoliku i zaraz miła kelnerka podała mi kartę i przyjęła zamówienie ciągle mile się uśmiechając. Szarlotka i kawa powinny być wporządku na dobry początek.
Czekałem długo, powoli nawet zaczynałem tracić czujność. A to mogło być śmiertelnie niebezpieczne gdy się grało z Lynch. Jakieś dziesięć minut przed umówionym czasem do stolika przy toaletach podeszła młoda hinduska. Trochę się wahała, jej mowa ciała i wzrok mowił bardzo wyraźnie o niepewności. Co raz zerkała na wejście do lokalu ale nie na niego. Dziwne. Agentka Lynch tak szybko by traciła panowanie? Wątpliwe ale trzeba było sprawdzić.


Wstałem chwytając w jedną rękę torbę a w drugą filiżankę kawy i podszedłem do niej.
- Można się dosiąść?
Dziewczyna spojrzała na mnie nieco spłoszona, unikając wzroku.
- Czekam na kogoś, przepraszam.
Czyżby Lynch podała jej moje imię i nazwisko ale nie pokazała zdjęcia? Na pewno nie. Zresztą chyba wysłany przez nią człowiek (czy tam inny byt) miał mnie znać. Uśmiechnąłem się i odezwałem naśladując akcent Rachel.
- Przepraszam w takim razie. Ale też czekam na znajomą z którą razem gram. Wie pani co, zabawna sprawa. Ostatnio kazała mi uderzyć głową w ścianę.
- Słu.. słucham.
Dziewczyna aż się zająknęła. To nie na nią czekałem. Dzwonek przy drzwiach oznajmił nadejście następnego klienta. Tego na kogo czekałem ja a może tego na kogo czekała ona? Zaraz się przekonam. Uśmiechnąłem się ponownie i odezwałem tym razem normalnie.
- Nie ważne. Proszę sobie nie przeszkadzać.
Skłoniłem jeszcze głową i się odwróciłem.
Do kawiarni wszedł młody, dość osobliwie ubrany i wyglądający mężczyzna. Rozczochrany, długowłosy, w okularach i teczką przerzuconą przez ramię. Zmieściłby się w niej peem. Ale czy agenci Lynch nie nosiliby się bardziej... bezosobowo? Ewidentnie nawet mnie oduczyła noszenia kapelusza i skóry.


Ruszył prosto do Hinduski spoglądając z gniewem na mnie. Gdy podszedl bliżej, zobaczyłem pomarańczowe ogniki w jego oczach. Zwierzak chciał nad nim zapanować. Pieprzony łak, nie lubiłem tałatajstwa.
- Padme, cześć. Ten koleś ci się naprzykrzał?
Nie pozwoliłem odpowiedzieć dziewczynie. Spokojnie odłożyłem filiżankę na wolny stolik i spojrzałem w oczy garucha. Twarz mi stężała a głos stał się zimny,
- Właśnie odchodziłem. Nie zaczynajmy tu burd jak jakieś zwierzęta.
- Tak. Oczywiście.
Oczy łaka na powrót stały się brązowe. A już liczyłem, że niewytrzyma. Miałem ochotę na burdę. Chłopak już się mną więcej nie przejmował i usiadł przy stoliku dziewczyny.
- Mam to przy sobie. Chcesz zobaczyć?
- Jasne.
Zaciekawiony usiadłem tak by ich obserwować. Garuch wyjął z torby... jakieś rysunki. Chyba komiks. I wtedy krzesło obok mnie zaskrzypiało a jakiś niewidzialny głos zabrzmiał tuż przy mnie.
- Zajęli nam stolik, co?
Czemu Faerie i mieszańce tak lubili teatralne wejścia? Podniosłem pustą już filiżankę do ust udając, że piję.
- A może tak najpierw “mogę się dosiąść?”
- A po co?
Nagle powietrze przede mną nim zafalowało.
- Pieprzyć konwenense.
Spojrzałem w twarz rozmówcy i... W sumie byłem w szoku. Wszystkiego mogłem się spodziewać ale nie tego.


- Cześć. Kupę lat, no nie.
Słowa wydobyły się z moich ust ale nie ja je wypowiedziałem. I wtedy zrozumiałem czemu czułem się tak dziwnie, rozdwojony. Twarz na jaką patrzyłem z rana nie należała do mnie. Znaczy. Należała ale nie była moja. Kurcze! To było chore! Milczałem dłuższą chwilę cudem tylko panując nad mimiką. W końcu się odezwałem spokojnym zimnym głosem.
- Tak w zasadzie to nie wiem nawet ile. A teraz daj mi powód czemu niemiałbym Ciebie rozpieprzyć? Jeden. Tylko jeden.
- Ludzie patrzą. Zresztą trudno byłoby ci jak to poetycko ująłeś rozpieprzyć kogoś takiego jak ja.
Jakby to pierwsze mi przeszkadzało. A z drugim jakoś dałbym sobie radę o czym nie omieszkałem poinformować mojego rozmówcy.
- Jestem zdolny i kreatywny w tej materi. Zapomniałeś o czymś. O czymś naprawdę ważnym. Pomyśl i lepiej byś o tym pamiętał jak się zaraz odezwiesz.
- Ech, Caine, Caine. Ty się nigdy nie zmienisz, co? Nie ważne zresztą. Lynch mówi, że masz pewne … kłopoty. Że chyba zawaliłeś ostatnią misję? Że potrzebujesz … pomocy? Prawda?
- Poniekąd Andy. Ale wydaje mi się, że masz coś mego. Coś do czego jestem przywiązany. Wręcz dożywotnio mam nadzieję.
- Nie mam. Sorki. Chcesz to mogę zrobić o tak.
Zaszumiało i przedemną siedział ktoś inny.


Łysy o czerownej twarzy i blisko osadzonych, wrednych oczkach.
- Mogę też wyglądać, jak Dorotka, jeśli cię to kręci. Ale miałem powitać cię twoim prawdziwym imieniem to i powitałem. Na swój sposób. A teraz będziesz na mnie warczał, szczerzył kły, czy napijemy się kawulca i pogadamy? Nie mam za wiele czasu. Ty chyba też nie, jak sądzę.
- Napijmy się, pogadajmy.
Kelnerka właśnie podchodziła. Złożyliśmy zamówienie i poczekaliśmy na jego realizacje.
- Tak jak Lynch powiedziałem ostatnie co pamiętam to zamek Carringtona i walkę z Mythosem. Oświecisz mnie jak to się skończyło, co się działo ze mną i czemu straciłem pamięć, zmieniłem ryj i ktoś będzie próbował mnie znowu zabić?
- Nie bardzo. Nie mam stosownych upoważnień od jej wysokości grubej baby. Ale mam dla ciebie to - sięgnął ręką za pazuchę.
Nie zareagowałem gwałtownie. Już wiedziałem, że nie chcą mnie zabić.
Zmienniak wyjął z wielkim trudem jakąś małą teczkę. Koleś ewidentnie miał problemy z utrzymaniem rzeczy w rękach. Położył papiery na stole.
- Lektura do poduszki, Caine.
- Dzięki. Swoją drogą nie pieprz mi o uprawnieniach. Jesteś pierzonym Odmieńcem, masz to w dupie. Powiedz to skupię się na śledztwie zamiast odzyskiwaniu pamięci i ryjca.
- Nie mogę, Russel. Są pewne siły z którymi lepiej nie zadzierać. A Ropusza Królowa należy do tych sił. Poczytaj, co ci przyniosłem. Naucz się roli na pamięć. Wracasz do pracy, panie Grosvenor Dusty. Powodzenia. Ty płacisz za kawę.
Już prawie miałem zapytać a co z Radcliffem Jakimśtam. Czemu nie mogli mi chociaż zostawić prawdziwego imienia?
- Nowe dokumenty są w środku? Swoją drogą jak się obudziłem nie miałem przy sobie, żadnych legitymacji. Nie daliście mi na misję nawet blachy gliniarza czy ktoś mi ją buchnął?
- Nie mam pojęcia. Serio. Jutro rano stawiasz się u mnie w Ministerstwie Regulacji. Jestem Koordynator Parkins. John Parkins. Nowy regulator zawsze się przyda, panie Dusty. Jak widzisz loup-garou już zaczęły randkować w normalnych knajpach. I do tego noszą mundurki dobtrych szkół. Świat schodzi na … sam już nie wiem na co schodzi. Bo to chyba jednak nie jest pies. Do zobaczenia jutro.
I zniknął. Rozmył się. Jak bezcielesny. Widziałem przestraszony wzrok miłej kelnerki, pobladłą Hinduskę. Naprawdę, teatralność Faerie działała mi na nerwy. Przysunąłem sobie bliżej niedopitą kawę Parkinsa. W sumie miałem dwie prawie pełne kawy, mętlik w głowie, amnezję, przenośny arsenał i nową tożsamość. Nie było tak źle. Zamówiłem jeszcze jedno ciasto. Kelnerka patrzyła na mnie jakbym i ja miał zniknąć bez płacenia. Zignorowałem ją i zagłębiłem się w lekturę.
Grosvenor Dusty, urodził się w Liverpool. Telekinetyk od trzech lat w Ministerstwie Regulacji. Liczba jego, czy też moich, zasług była naprawdę imponująca. Podczas akcji na skutek rany dostał amnezji, rehabilitowany. Po upadku Liverpool poddany kwarantannie i oddelegowany do Londynu. Na szczęście ktoś przezornie opisał i samą plagę, która doprowadziła do kwarantanny. Do tego komplet dokumentów. Karta zdrowia, paszport, prawo jazdy, pozwolenie na broń (w końcu!) i legitymacja MRu z Liverpoolu. Przełożyłem odrazu dokumenty do kieszeni wywalając stare wraz z teczką do torby. Zostawiłem pieniądze za ciasta i kawę oraz spory napiwek. Niech ma, za stres w pracy.
Chyba naprawdę pracowałem dla Lynch. Tylko, że znając siebie mogłem jeszcze robić na własną rękę. Teraz też miałem zamiar się dowiedzieć co się ze mną działo od pechowych wydarzeń z przed roku. Dzięki rozkazowi przeniesienia znałem chociaż dzisiejszą datę.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]

Ostatnio edytowane przez Szarlej : 14-09-2011 o 23:53.
Szarlej jest offline  
Stary 25-08-2011, 12:47   #10
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
No i nadszedł ten dzień. Szefostwo było bardziej niż szczęśliwe, że Dolores sama przyszła obgadać warunki powrotu. W końcu udział w rozwaleniu Mythosa dał jej doświadczenie, którego nie miała żadna siostrzyczka w MRze. W Garym zaś mieszała się obawa i radocha. Udało się bowiem załatwić jej powrót do jego jednostki. Przydział podobny jak ten w którym tkwili za pierwszym razem. Łowcy. Regulatorzy.
Podjechali pod ministerstwo, poprowadził ją specjalnie dłuższą trasą, niech wszyscy widzą, że Ruiz wraca w szeregi. Popatrzyła na niego z rozbawieniem, ale Gary nawet tego nie zauważył. Za bardzo był zajęty skrywaniem dumy i radości. Do odprawy było jeszcze sporo czasu, minęli wszystkie bastiony biurokracji i poszli do jego gabineciku.
Nancy usadowiona przy biurku kilka pokoi wcześniej zbladła wyraźnie na widok Loli. Od pamiętnego zdarzenia nie zamieniła słowa z Garym, oprócz strzelenia go w pysk.

To było jak przeżywanie pierwszego dnia szkoły jeszcze raz od początku. Brakowało jej tylko podkolanówek, warkoczyków i tornistra.
Obudziła się przed budzikiem i zanim Gary wygramolił się z pościeli, świeża kawa czekała już na stale nalana do dwóch błękitnych kubków.
W drodze do MRu przyglądała się mijanym budynkom – w ostatnim czasie rzadko oglądała Londyn z tej perspektywy. Do szpitala jeździła metrem; często zdarzało się że wychodziła do pracy i wracała po ciemku.

Gary prowadził ją przez korytarze, które przecież doskonale pamiętała. Był taki zadowolony i dumny, że nie śmiała mącić jego wielkiej chwili. Uśmiechała się pod nosem, rzadko go widywała w takim stanie. Karnie czekał pod drzwiami gabinetu szefa, gdy zniknęła we wnętrzu. Stary Regulator nie krył się ze swoim entuzjazmem – wręczył Dolores jej blachę i służbową broń z mina Św. Mikołaja. Pozwolił sobie jedynie na mocny, męski uścisk dłoni, choć gdyby miała to oceniać, facet miał ochotę ją co najmniej uściskać. Wyszła z sali tronowej z kretyńskim uśmiechem wymalowanym na twarzy. To było cholernie dobre uczucie – wróciła do miejsca, w którym powinna się znajdować.
Skinęła Triskettowi głową i ruszyli w kierunku ich dawnego gabinetu. Kątem oka widziała rzucane jej przez ludzi o nowych dla niej twarzach spojrzenia.
- Ok – starała się by nie usłyszał jej nikt poza Garym – nie wiem co wyście im nagadali, ale patrzą na mnie, jakby mieli w kuchni postawiony jakiś ołtarzyk z moim wizerunkiem...
Dobrnęli w końcu do celu. Moment skojarzenia widoku ze wspomnieniami Dolores zapamiętała dokładnie. Poczuła następujące pomiędzy neuronami połączenie w formie zimnego, elektrycznego wyładowania u nasady czaszki. Ten kolor włosów. Uśmiechnęła się znów, a w kącikach jej oczy pojawiły się zmarszczki. Ten uśmiech był zły i niepokojący, wyglądała jak lwica obserwująca kulejące gnu.
- Nancy! - już po chwili nachylała się nad asystentką, by ucałować oba jej policzki. Dziewczyna zesztywniała w porażającej panice. - Sądziłam, że nigdy się już nie spotkamy a tymczasem opiekowałaś się moim biurkiem!
Odwróciła się do Irlandki plecami i oparła o blat.

- Emm, taak. Ołtarzyk był ale zdjęliśmy z łakiem wczoraj, aby za bardzo ci sodówka nie uderzyła do głowy- zaśmiał się Gary. – Wiesz, my chodzące legendy MRu musimy dbać o siebie nawzajem.
Lekki kuksaniec i kolejne parsknięcie. Zdaje się że niewiele rzeczy mogło spierniczyć humor Gary’ego w tym dniu.
Doszli na ich piętro, Lola zaś wypatrzyła Nancy. Triskett zaklął w myślach, ale zanim zdążył odwrócić uwagę latynoska podeszła do biurka. Blada asystentka początkowo nie mogła się ruszyć, pocałunki w policzek zaś Gary’emu aż nadto skojarzyły się z takimi z Ojca Chrzestnego. O dziwo jednak Nancy nie skapitulowała od razu. Wstała, w zastraszonych oczach pojawiły się iskierki buntu i wściekłości.
- Ale to moje biurko i nic ci do…
Lola odwróciła się tym razem tyłem do Trisketta i spojrzała dziewczynie w oczy. Ta cofnęła się krok, potem drugi… Zarzewie buntu spacyfikowane. Przynajmniej na tą elektryzującą chwilę.

- No dobra, Regulatorko Ruiz. Wpadnijmy do mnie, i nic żeśmy z łakiem nie naopowiadali – próbował zmienić temat. – Tu ludzie plotkują bardziej niż baby w maglu… Zresztą sama wiesz.
W gabinecie zaś czekał już Mike i kilka znanych twarzy.

***

Pół roku już rozbijali się z łakiem i Lolą po ulicach. Zgrali się dość dobrze i sprawnie im to wszystko szło. Zaliczyli kilka ostrych nakazów i zapełniali Komorę coraz to nowymi okazami wybryków przekraczających prawo.
Kolejne zlecenie, zebrali się szybko bez zbędnego pieprzenia, pobrali sprzęt i ruszyli na miejsce.
Trisketta nie opuszczał dobry humor już od dłuższego czasu. Mike łypał na niego okiem, jakby zastanawiał się czy czasem Gary się czegoś nie nawdychał dla odmiany. Do tego że chodził trzeźwy wszyscy z jego otoczenia zaś przyzwyczajali się w swoim tempie. Od niedowiarków „prędzej kurwa dinozaury teraz zaczną chodzić po ulicach”, po takich właśnie podejrzliwców jak Mike, który nie mogąc wyczuć swoim pieskim nosem od niego zwykłego zapachu taniej whiskey, zaczynał się zastanawiać kiedy Gary rzuci mu się z pianą na pysku do gardła jak zombiaki, którym odpierdalało ostatnio jak na komendę.

Tak, Triskett miał dobry humor. Nie wkurzył się nawet zbytnio gdy przegrał z łakiem rzut monetą i teraz oprócz zwykłego swojego barachła, musiał dźwigać ręczny miotacz płomieni. Postawił go teraz na chodniku i gdy Lola zajęła się swoimi sztuczkami voodoo, on dopinał kamizelkę, sprawdzał giwery i sztylety. Wzorki wymalowane przez latynoskę kontrastowały na czarnych kieszeniach z kevlarowymi płytkami. Cholera nawet padający jak zwykle z tym zasranym kraju deszczyk nie wpływał na samopoczucie egzekutora.
Podszedł do Loli i klepnął ją w tyłeczek. Taki swoisty rytuał, na który ona za każdym razem się wkurzała, a on nie mógł się powstrzymać.
- Pora na nas – zerknął jeszcze na Alfreda i Chłystka – Popilnujcie wozu, chłopaki. Kawa jest na przednim siedzeniu. Tylko nie wychlejcie wszystkiego.
Animalistyczne wampiry, robota w sam raz dla nich. Podpompował zapalający żel w zbiorniczkach i ruszył rozglądając się pilnie ku wskazanemu przez Lolę domkowi. Zawór z adrenaliną już odkręcił się deczko, tak w sam raz żeby Gary poczuł znajomy błogostan, wyostrzenie zmysłów i lekkie zwolnienie obrotów otoczenia. Zerknął na Lolę ale gestem powstrzymał ją przed wychodzeniem przed niego. Miotacz płomieni dobra rzecz, ale trzeba było uważać. Po tym jak z Brewerem zjarali sklep Saintsbury na przedmieściach, obiecał sobie, Loli i Wydziałowi Ubezpieczeń i Odszkodowań że będzie się pilnował.

Gdy Gary wydawał kolejne komendy, ona uważnym spojrzeniem lustrowała budynek. Starcie z Mythosem nauczyło ją pewnej rozwagi w szafowaniu mocą loa. Zrozumiała subtelności, których nie dostrzegała wcześniej. Zanurzyła rękę w osławionej torbie i wyciągnęła z niej kawałek poświęconej kredy. Tym skurwielom należał się bilet w jedną stronę za zasłonę Papy Legby. Każda odesłana dusza była ofiarą, ku czci bóstwa. Kucając, wypisała przed sobą veve Wielkiego Strażnika. Jeszcze dwa punkty i Sieć będzie gotowa.

Domek wyglądał w zasadzie jak ruina. Dach trzymał się na słowo honoru, podobnie ściany, w których było chyba więcej dziur niż w szwajcarskim serze. Ogród był zachwaszczony wybujałym zielskiem - plątaniną pokrzyw, lebiody i innego zielska. Drzwi wejściowych nie było. Już dawno temu albo ktoś je ukradł, albo zwyczajnie posłużyły za rozpałkę zdziczałym lokatorom, którzy nie obawiali się sąsiedztwa Rewiru - ćpunów krwi, fang - bangerów którzy oddawali się najbiedniejszym wampirom, zwykłym przestępcą i świrom. Niestety. Dzielnica zeszła na psy już dawno temu.

Poprawił niewygodne ustrojstwo i pstryknął przełącznikiem, odpalając zapłon. Teraz wystarczy nacisnąć spust i mały armageddon gotowy. Cisza, nie mącona nawet odgłosami miasta, bo dzielnica wyglądała jak po przejściu frontu.
- Pewnie siedzą w piwnicy, tam gdzie słonko im za dnia nie przygrzewa. Jeśli nie macie nic przeciwko, zejdę pierwszy. Trzeba wcześniej sprawdzić, czy nie ma innych zejść, żeby nam nie wlazły na plecy. Jak się uda podejść skrycie - szeptał dalej zawzięcie - to im zrobimy barbecue. Mike pilnuj tyłów.
 
Harard jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:32.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172