Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-08-2011, 10:57   #184
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Ten wzrok...Straszny, obłędny, zogniskowany na samym środku ostatnich w ciągu korytarza drzwi...

- Robercie! - powiedział zmartwionym, niespodziewanie mocnym głosem Vincent, jakby krew przyjaciela wyrwała go z marazmu, w jakim ostatnio się pogrążył. - Nic ci nie jest!?
Zadał to pytanie pozornie spokojnym głosem, jednak rozglądał się wokół szukając miejsc na potencjalną ucieczkę. Coś było nie tak w stanie ducha jego przyjaciela.
- Robercie! Słyszysz mnie! To ja! Vincent!

Voight nie zareagował. Jego ciało było napięte, drżało, nie zmieniając pozycji...Mięśnie były naprężone, a wzrok nadal wbijał w te drzwi. Ale umysł Voighta pracował na najwyższych obrotach...

Ktoś tam stał. Pewnie przyszli po niego, przyszli wreszcie. Dopadli go, nawet tutaj, cholera. Znalazłem żonę i córkę, to mnie zabiją. Ale tak łatwo im nie pójdzie, są jeszcze drzwi. Odwrócę się, to zginę, zabiją mnie bez pytania. Więc trzeba iść naprzód, do góry, jak wtedy, po stalowej konstrukcji...


Ten jeden moment uświadomił mi, że w tym, co robię, nie może być pomyłki. Jeżeli zwolnię, potknę się lub chybię – przegrałem. Każda sekunda się liczyła, każdy mięsień, każdy ruch.
Z tego powodu nie mogłem pomóc idącemu za mną Vincentowi. Jak bardzo żałowałem, że wtedy krzyknąłem jego imię, oddać mogły tylko łzy i to, co czułem w sercu. Jego oddanie mogło sprowadzić na niego śmierć, śmierć, za którą ja i tylko ja będę odpowiedzialny. Nie chciałem, by tak zinterpretował moje wezwanie. Kiedy krzyczałem, sam właściwie nie wiedziałem, jak chciałbym, by je zinterpretował. Jeżeli nie wytrzyma, odpadnie, to nie będzie do niego ratunku. Ale jeżeli zostanę tu, by mu pomóc, nie będzie ratunku dla nikogo z nas. Szaleniec, którego ścigałem, nie bał się śmierci.

- Vinceeent! – głosem łamiącym się od płaczu i przerażenia starałem się przekrzyczeć huk wiatru. – Zooostaań tutaaaj! Nie iiidź! Jaaa wrócęęę! Przeeep…
Nie dałem rady wypowiedzieć ostatniego słow, głos mi się załamał. Wiedziałem, że może nie wybaczyć mi tego, że wciągnąłem go w ten pościg. To była cena, jaką Samaris już teraz kazało mi płacić za nadzieje i marzenia, jakie wiązałem z wyjazdem. Nie byłem w stanie się obrócić tak, by zobaczyć jego twarz. Odwagi starczyło mi na tę eskapadę, ale nie na to, by popatrzeć w twarz Vincentowi.


Robert nie spojrzał mu w twarz...

Vincent nie zdążył wiele zrobić. Był za daleko, choć w ostatniej chwili widząc krótki rozpęd przyjaciela poznał jego zamiar. Chyba coś krzyknął, na pewno rzucił się do przodu...A tam...

Po sekundzie jakby wahania i kolejnej sekundzie poświęconej na krok w tył dla lepszego rozbiegu Robert z impetem walnął barkiem w drzwi, ewidentnie próbując je wyważyć. Siła ciosu była niesamowita, ale czy to wystarczyło, żeby złamać mechanizm...?

Wystarczyło. Voightowi, w czasie intensywnej pracy w wydziale śledczym, nie raz zdarzało się wchodzić z drzwiami, gdy nie było czasu czekać na brygadę szturmowców. Wiedział, jak wykorzystać impet ciała. Mimo to, gdyby mógł trzeźwo ocenić tę sytuację, nie liczyłby na wiele - drzwi wyglądały na bardzo solidne, zamek też. Ale...

No właśnie...Tylko wyglądały...? Ciało Roberta z mocą uderzyło w coś, co według oczu było potężnym kawałkiem jednolitego drewna, ale po zderzeniu okazało się mieć wytrzymałość zbliżoną do niezbyt grubej dykty! Usłyszał odgłos pęknięcia materiału i zaskoczony poleciał do przodu, w uczynioną swoim ciałem wyrwę w drzwiach, pociągnięty dalej siłą impetu która nie napotkała, o dziwo, solidnej przeszkody. Odruchowo przymknął oczy, a na twarzy poczuł smagnięcie świeżego powietrza!

Potem...Potem były stopy, rozpaczliwie próbujące złapać kontakt z podłogą pokoju. Podłogą, której nie było...Wyuczonym odruchom ciała Robert zawdzięczał tylko tyle, że ręce próbowały jeszcze uchwycić się czegoś, lewa przecięła tylko powietrze, a prawa zdołała uczepić się brzegu wyłamanego w drzwiach wielkiego otworu. Ale po chwili przy dźwięku kolejnego pęknięcia w dłoni pozostał jedynie odłamany, nierówny kawałek dykty.

A potem Robert Voight runął w dół.



Robert!!!

To, co widział Vincent z korytarza, to impet z jakim jego przyjaciel uderzył w drzwi, a potem zaskakującą łatwość z jaką puściły. I ten trzask, gdy pękały, jakby wykonane były z lichej tektury raczej niż solidnego drewna...Dalej, gdy już biegł w stronę przyjaciela, który zniknął w wyrwanym w drzwiach otworze, był tylko krótki urwany i zduszony krzyk. Była dłoń Roberta, chwytająca się wystrzępionego brzegu otworu, ale i ona znikła zaraz razem z odłamanym kawałkiem materii...Gdy Rastchell dopadł do wyrwy, ziejącej teraz w miejscu drzwi, stanął w niej i wychylając się ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.

A to, co ujrzał, sprawiło że usta otworzył tak szeroko jak oczy, a źrenice rozszerzyły się same w absolutnym zdziwieniu i szoku.




 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 12-08-2011 o 10:59.
arm1tage jest offline