Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-08-2011, 10:48   #127
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Iblis


Nie chcieli go. Odsuwali się, by przypadkiem go nie dotknąć. Rozmowy milkły, gdy się zbliżał, jakby sama jego obecność kazała umrzeć wesołości. Iblisa otaczała pustka i cisza, i czujne spojrzenia wielu oczu. Śledzących twardo jego kroki i mięknących z ulgi, gdy wreszcie się oddalał. Nikt go nie witał. Nikt mu nawet nie skinął głową i Iblis wiedział, że choć zgromadzonych tu Kainitów dzieli wszystko - wyznawane zasady, przekonania, pragnienia i polityka - wszystkich łączy mocnymi węzłami wspólnota życzenia, by Iblis zniknął. Stąd. Z Ferrolu. A jak się da, to z powierzchni ziemi.

Róże pachniały oszałamiająco... zgnilizną. Iblis wyciągnął rękę i dotknął kwiatu, a ten odpadł od krzewu i przylgnął mu do dłoni cuchnącą zepsuciem mazią.

- Iblisie! - rozbrzmiał za nim mocny głos Graziany Mendozy. - Radam cię widzieć.


To oczywiste kłamstwo opuściło usta wypacykowanej jak klacz na sprzedaż Tremere z lekkością właściwą urodzonym łgarzom. Graziana wysunęła przed siebie dłoń spowitą w koronkową rękawiczkę, podając ją Szaleńcowi do ucałowania.

- Żałuję, że dopiero teraz znalazłeś czas, by odwiedzić miasto. Bardzo jestem ciekawa twej opinii, jako lekarza, którego wiedzę cenię... Co sądzisz o zarazie?

Iblis zamrugał. Graziana nie mrugała w ogóle, jej oczy były czarne jak zbocza piekła. Szaleniec opuścił spojrzenie na dłoń możnej Tremere, ciągle wyciągniętej w jego stronę. Spod rękawa wysunął głowę wąż, rozdwojony język śmignął w powietrzu, jakby badając woń, którą Iblis rozsiewał wokół siebie.

- Arbitrium vincit omnia - oznajmił wąż, a z jego zębów spłynął połyskujący żółcią jad.

Iblis przyjął dłoń witając ją jak mężczyznę, czyli tylko przyjmując dłoń. Zarobił to dość dziwnie jakby wymijając węża.

-Biorąc obecne okoliczności, to aniołowie Tremere powinni wiedzieć wystarczająco wiele, prawda? Chociaż ja bym się lękał Klątwy Ondyny...

Graziana Mendoza uśmiechnęła się zdawkowo, i gdyby Iblis należał do licznego grona jej wielbicieli, zapewne poczułby się zaszczycony i onieśmielony. Tyle że nie należał. Jego oczy uważnie sondowały postać medyczki. Na samym wierzchu niczym opar unosiło się serdeczne rozbawienie, pod nim błyszczała napięta jak cięciwa czujność. Pod nimi zaś oboma, zbyt głęboko, by on sam mógł być ich obiektem, kłębił się i drgał poskręcany twór czarnych, srebrnych i szkarłatnych pasm. Strachu, troski i miłości.

- Iblisie, doprawdy... - Graziana ujęła jego ramię. - Biorąc pod uwagę obecne okoliczności - powtórzyła jego słowa i ton - dzieląc wspólnie tę samą sztukę, możemy zaoszczędzić sobie naszych małych, płynących z chciwości niesnasek. A także naszych małych, zawoalowanych gróźb. Biorąc pod uwagę okoliczności, udam, że nie zrozumiałam. Nie, doktorze Ischyrionie. Żaden z chorych nie umarł we śnie. Byli wręcz przerażająco świadomi. Do samego końca. Jedynym zaś wspólnym punktem między trawiąca miasto zarazą a chorobą kochanka Ondyny jest nadnaturalne źródło przypadłości. Nudzę cię, czy też masz wolę podzielić się własnymi spostrzeżeniami?

Wymieniła dwa imiona. Żadne z nich nie jest moje. To nie są moje imiona!

- Leokadiuszu - wysyczał wąż z ramienia Graziany. - Leokadiuszu... miałeś wolę tak twardą jak góry i nieubłaganą jak morze. Cóż ci się stało? Dlaczego pozwoliłeś się złamać?

Przyglądał się wężowi. To imię ongiś bardzo wiele znaczyło. Leokadiusz, duchowny... Leokadiusz z Karpenisi. Anna. Migające obrazy. Włości w Rumuni. Trzask.. Wino. Diabelskie wino. Nie dochowano butelki. Jutro przyjdź.
Iblis się zachwiał. W głowie brzęczało. Jutro przyjdź! Przyszedł. Potem uciekł. Strata. Ból. Pewien stary kościółek. Słowa własne-nie-własne odległej przeszłości: „Stanę się taki jak ty. Umrę i będę żył wiecznie, a jak pokonam śmierć, to wyręczę ją i sam dowlokę ciebie na skraj przepaści. Znów będę kochał, znów...”. Iblis obejrzał się, wokół świat się topił i płonął. Potem wąż, jego ślepia. Spokój, próbował się uspokoić.

-Zabierz tego gada... - Przerwał. Milczał chwilę. - Rozbite brzegi oceanu. Nie ma Boga...

- Nie, nie ma Boga - zgodziła się spokojnie Graziana. - Co się dzieje? Dobrze się czujesz?
- Nie ma Boga - przytaknął jej wąż. - Jesteś tylko ty.

Uspokój się! Milczał znowu, spuścił wzrok na ziemię, nie chciał oglądać węża. Błysk ciemności. Nie światła, ciemności, która po raz kolejny swoimi czarnymi promieniami zabrała wspomnienia i przyniosła szaleństwo. Ale gdzieś daleko było światło.

-Zaraza to choroba duszy. - Granie strzaskane o brzegi - Jeden nieczysty duch, dwa nieczyste duchy... Trzy dusze je karmiące.

- Iblisie, wszystko w porządku? - ostry głos Graziany docierał do niego przesączony przez narastający huk fal. - Podejdź tutaj, usiądź, pomału...

Iblis usłuchał. Usiadł sztywno na kamiennej ławce pod zgniłymi różami. Już zrobiło się zamieszanie. Ktoś dotknął jego twarzy, otarł ją mokrym płótnem.
Salome miała miłe, miękkie dłonie. Na jej uszach zakołysały się złote kolczyki, kiedy wstała i rozgoniła gapiów.
- Porwano panienkę, którą się opiekował. Źle to znosi. Koniec widowiska.

Nachyliła się ponownie do jego twarzy.
- Położysz się może na chwilę? - zaproponowała nieśmiało. - Znajdę ci komnatę. Cisza dobrze ci zrobi.
Graziana Mendoza skinęła twierdząco głową.

- Ja znajdę! Ja! Mogę-mogę-mogę? Proszę! - obok Iblisa wyrosła śliczna, drobna dziewczynka o prostych, ciemnych włosach i martwych oczach. - I powiem szlachetnej doni, że zasłabł.

Dziecko było szybsze niż myśl. Już w podskokach pędziło w stronę podwyższenia, na którym dona de Todos toczyła cichą rozmowę ze swym Zwierzęciem.

Wąż zsunął się z ramienia Graziany.
- Jestem tu. I nic nie możesz na to poradzić. Bo jesteśmy jednym. Rozdzielonym i pękniętym, ale każda z części zachowuje pamięć wspólnoty.

Z krzewów opadały kwiaty i liście. Dziecko biegło już ku nim z uśmiechem na twarzy.

- Jestem tu i nigdzie się nie wybieram. Znów kochałeś, i znów ci ją zabrano. Zamiast ją odzyskać, bawisz się we władcę świata. Baw się dalej, a ona znów zginie.

- Martwy sen... Powolna śmierć... Nie.

Stwierdził Iblis wstając. Czy on kochał Anastazje? Mógłby się wpierw zastanowić, czym było chwiejne „ja”. Leokadiusz kochał, tak jak i wtedy... Lecz Iblisowi obca była miłość, a tylko pragnienie, duma, poczucie właśności i morza gniewu za stratą czegoś, co uważał za swoje – Iblis, wampir na Drodze Szatana i Leokadiusz, gdzieś jeszcze w jaskiniach świadomości.
Zderzenie. Lecz obaj nie chcieli być już bardziej manipulowani. Wykorzystani. Aż – nie baw się we władze świata – ponownie bądź marionetką na czyimś sznurku. Tak jest bezpiecznie, nic się nie stanie.
Tylko cię sprzedadzą po raz drugi.

- Już dobrze... Wszystko dobrze. Felix, qui potuit rerum cognoscere causas... Więc jest szczęśliwy.

Nie był.

Dziewczynka odeszła, wyraźnie zawiedziona. Graziana siedziała z nim jeszcze przez chwilę. Iblis słuchał jednym uchem jej uczonej przemowy i odpowiadał monosylabami. Stanowisko dumnej Tremere wobec kwestii istnienia Boga i duszy było mu dobrze znane nie od wczoraj. Graziana nie wierzyła. We wszystkim upatrywała racjonalnych, a przynajmniej stąpających po ziemi przyczyn. Wreszcie go zostawiła, wymawiając się koniecznością rozmowy z Agustinem, a Iblis przyjął jej odejście z prawdziwą ulgą. Co prawda zostawiła węża - leżał teraz zwinięty w pierścień pod ławką, ale przynajmniej Iblis nie musiał znosić jej wszechwiedzącej pozy.

Salome przyniosła mu puchar krwi i wiadomość, że z wież Zamku Słońca wypatrzono "Srebrnooką" i kilka innych statków z Oka Zachodu. Pani Zwierząt zmierzała do miasta, zapewne zamierzali rzucić kotwice w jakiejś zatoczce, port nadal był zamknięty i nic nie zapowiadało, by łańcuch zagradzający statkom wejście w najbliższym czasie miałby zostać opuszczony i spocząć na dnie.
- I dziwna rzecz... nad zatoką wisiał czas jakiś słup dymu... dziwne, dziwne.

Iblis nie odpowiedział. Właściwie, to już nie chciał tu być, nie miał ochoty przeglądać się w oczach innych Spokrewnionych. Wiedział doskonale, co tam zobaczy.

I wtedy ujrzał Anastazję. Patrzyła na niego ponad głowami tłumu, z jednego z niższych tarasów. Potem wyciągnęła rękę, jej palce musnęły płatki róży. Odwróciła się nagle, suknie obwinęły się wokół jej nóg, ruszyła przed siebie i zniknęła w zarośniętym dzikim winem wykuszu.

Wąż pod ławką otworzył jedno ślepie.
- Nie wierz oczom. Nawet własnym. Nie wierz kobietom... nawet własnym.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 13-08-2011 o 11:48.
Asenat jest offline