Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-07-2011, 10:13   #121
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Luisa krążyła wśród gości, zarówno Rodziny jak i śmiertelnych. Wymieniała uprzejmości. Notowała w pamięci twarze. Uprawianie polityki to nie tylko twarde rozmowy, bezmyślna demonstracja siły.
I właśnie temu służyły takie bale jak ten. Uprawianiu polityki w ten subtelniejszy sposób.
Dona de Todos dostrzegła Armanda. Uśmiechnęła się lekko. I podeszła do niego. Odezwała się przy tym do niego na tyle głośno by zebrani to słyszeli.
- Armand, mój drogi. - Ostentacyjnie ujęła go pod ramię. - Dotrzymaj towarzystwa starej kobiecie. - Uśmiechnęła się do niego. Był to nawet dość szczery uśmiech. - Możesz też coś mi o sobie opowiedzieć. Poznać się musimy. Twój ojciec chce, byś ze mną popłynął do pani naszej, matki. - Wampirzyca czekała, ciekawa reakcji książęcego potomka.

Armand uśmiechnął się do niej z tak rozbrajającą wdzięcznością za okazane zainteresowanie i takim smutkiem, że Luisa - przez chwilę - poczuła wyrzuty sumienia. To było jak kopanie małego, puchatego szczeniaczka. Armand ujął delikatnie jej dłoń i ucałował koniuszki pomarszczonych i powykrzywianych starością palców, a w tym geście więcej było autentycznego szacunku niż w chociażby w primogenie Rzemieślników, który ślinił jej rękę przed chwilą, plotąc piętrowe, usiane sztucznymi komplementami farmazony.
- Nie wątpię, że rejs i wspólna podróż z tobą, szlachetna cioteczko, wyharatałaby mi się w pamięci śladem nie do zatarcia. Mam nadzieję, że kiedyś ruszymy razem w drogę. Ufam też, że nie z twojej woli miałbym opuścić Ferrol, a nawet jeśli, to że z właściwą sobie cnotą cierpliwości przełożysz to na czas późniejszy...

Był jak Damaso za młodu. A może nie. Może wzięty pod odpowiedniejsze skrzydła byłby użyteczniejszy niźli jego rodzic.
- Ojciec się o ciebie po prostu martwi. - Dodała z troską w głosie. Już nie tak wymuszoną troską.

~ Martwi??. Też coś. Z jakiegoś powodu chce się pozbyć potomka, ale zabić go własnoręcznie nie potrafi lub nie chce. Lub oba na raz.~

- Wszak dał ci życie wieczne.
Armand wytrzeszczył oczy, a potem wybuchnął gromkim śmiechem. Graziana Mendoza uniosła głowę znad pergaminu, który pokazywał jej Agustin. Jokanaan z wdziękiem i dyskrecją umieścił tacę z owocami pod różanym krzewem i podpłynął w zasięg słuchu.
- Droga cioteczko - Armand z trudem hamował wesołość. - Zaręczam ci, iż ojciec nie poświęca mi ani jednej myśli. A gdy już poświęci, nie są to myśli, które mogłoby znieść twe czułe niewieście serce...
Musiał dostrzec strzygącego uszami Nosferatu, bo zmarszczył twarz i podał jej z rewerencją ramię.
- Zapewne nie miałaś jeszcze okazji przyjrzeć się dokładnie swej posiadłości. Pokażę ci rzeźbę, o której hrabia Camillo powiedział mi w zaufaniu, iż jest warta niewiele mniej niż Ferrol z przyległościami.

Wizja hrabiego Vargasa przekazującego Armandowi cokolwiek w zaufaniu była wysoce nieprawdopodobna. Książęcy syn stał przed doiną de Todos, a jego twarz była tak niewinna jak oblicza świętych na obrazach zdobiących kościoły. Kostaki u progu schodów oparł rękę na stylisku topora. Zagryzał wargi do krwi, a w oczach miał zazdrość i mord.

Luisa dała się poprowadzić do rzeźby. Wiedziała dobrze o co chodzi jej rozmówcy.

~Zatem jasnym jest, że kochany Damaso wstydu przed matką uniknąć chce, wysyłając potomka ze mną.~
Wdowa po grancie de Todos rozmyślała.
~Ciekawam kiedy on pojął, że jego potomek niewart jest daru, który mu ofiarował??~
A głośniej już dodała.
- Namiętność zrodzona z chwilowej żądzy kochanków.

Armand skrzywił się lekko.
- Namiętności wygasły w mym ojcu, gdy popioły nad Niebla del Valle opadły i ostygły. Wszystkie prócz tej jednej: by dopaść tych, co unieśli głowy z pogromu, co się skryli wśród wiernych poddanych i nadal tę wierność noszą jak maskę. Tak, chciał mieć jeszcze jednego potomka, pomnik swych działań i ślad swej krwi, gdy jego już nie stanie. Tym razem kobiety. Zwierciadlanego odbicia swej matki, którą wielbił, i swej siostry, z którą się ścigał o zaszczyty, której zazdrościł wszystkiego, aż ta zazdrość zgryzła mu kości w proch. Dziwisz się, że ci o tym mówię wprost? - mocarna dłoń młodzika objęła mocno kruche palce pani de Todos. - Ja dobrze wiem, kim jestem w jego oczach. Nikim. Nie mając nic, niewiele ryzykuję. Prócz istnienia, powiesz... jestem żołnierzem, własny kres nigdy nie napawał mnie lękiem. Zbyt jest wszechobecny. O czym to ja... ach, o córce, mej niedoszłej siostrze. Gówno z tego będzie, kochana cioteczko. Lucinda Andrade uciekła, choć nikt ci tu tego nie przyzna. Prócz mnie... - otoczył ją lekko ramieniem i ściszył głos do szeptu. - Zapewne dlatego, żem z tego rad jak jasna cholera. Jakoś nie mogłem się przełamać, by skręcić dziewce kark. Takim szczęśliwy, aż żem jej osobiście pomógł opuścić twierdzę. Teraz możnaby rzec, żeśmy oboje wspólnikami tej miłosnej afery, pomocnikami Amora. Jak myślisz, ile zajmie memu ojcu odkrycie, żeśmy w tym umoczeni? Obstawiam, że twojego domyśli się jeszcze dzisiaj. Mój ma szanse odkryć dopiero jutro... Ale i tak jestem pod wrażeniem, nie traciłaś czasu, kochana cioteczko, nawet chwili...

W głosie Armanda nie było nawet krzty groźby.

Luisa uśmiechnęła się słysząc słowa młodego Ventrue.
- A teraz Niebla del Valle należą do mnie.
Tak tylko skomentował słowa fechmistrza.
- A któż jest owymi wilkami skrywającymi się wśród owieczek??
- Gdybym to wiedział - żachnął się Armand - pławiłbym się teraz w ojcowskich łaskach. Bardzo, bardzo chciałbym wiedzieć. Niebla del Valle to było piękne miejsce, w którym zalęgły się żmije. Nie masz pojęcia, co tam się działo... - Armand drgnął i Luisa nabrała złych podejrzeń. Armand nie był strachliwy, a teraz się bał. - Malafrena i Mehmed, oni byli najważniejsi, a przynajmniej tak to po wierzchu wyglądało. A także Rabia, córka Mehmeda. Ojciec trzymał ją przy życiu, bo liczył, że ta kapadocka suka wreszcie się złamie i wyśpiewa, co wie... nie muszę mówić, że od początku opierał się na fałszywych przesłankach i dawał się jej wodzić za nos? Rabia zawsze była twarda. Była jeszcze jakaś Zelotka, nazywała się Montego. Ta zbiegła, ojciec posłał za nią Synów Haqima. Ojciec podejrzewał też Sokoła, syna Cykady, ale nigdy nie miał pewności i nie chciał zadrażnień z Cykadą. Sokoła zatłukli Zeloci... trochę szkoda, lubiłem zimnego skurwysyna. Był też jakiś Assamita... Ostatnim, którego ojciec dopadł, był szaleniec Celestin Inigo. Ale tu, droga cioteczko, mam nachalne wrażenie, że on wystawił się sam. Dla jakich przyczyn - nie wiem i nie chcę wiedzieć. Wiem tylko, że winniśmy się spieszyć. Nie tylko ojciec. Ja i ty również, dona. Kiedy Cykada przywlokła tu trupa kapitana zaginionej Estrelli już wiedziałem. Wyryli mu na piersi słowa. Limpieza de sangre. Tym ojciec się podpierał, gdy wzniecał rewoltę. Cisnęli mu te słowa z powrotem w twarz. Ci, którzy przetrwali. Zapowiedzieli mu zemstę za Niebla del Valle. A także mi, i tobie... bośmy z nim jednakiej krwi. Sczyszczą Ferrol z naszej krwi, wypalą każdy nas ślad, by nie przetrwała nawet pamięć... Nie cieszysz się, pani, że żyjemy w tak ciekawych czasach? - wykrzywił się paskudnie. - Mogę ci mówić po imieniu, wspólniczko w miłosnych zapasach? W końcu jeden los nam pisany.
- Hrabio Delacroix. - Upomniała go wampirzyca. - Ty i ja wyjedziemy z Ferrolu. ale gdy ja będę chciała. Mój brat... hmmmm... On nie chce pomocy. Ja go siłą nie mogę zabrać ze sobą.
- Wyjechać? Zabrać ze sobą? - Armand pokręcił głową z niedowierzaniem. - Dona, jeśli nie zamkniemy sprawy tu i teraz, jeśli nie zetrzemy z powierzchni ziemi ostatniego z tych, którzy stali za Malafreną, żadne miejsce nie będzie dla nas bezpieczne. Będą nas ścigać, jak się ściga wyjętych spod prawa. I gdzieś, kiedyś, na obcej ziemi, dopadną nas i dopełnią zemsty... nawet jeśli... - urwał i dokończył z trudem - nawet jeśli ojciec złoży tu swój uparty łeb.

- Staję przed Tobą, mając nie jeden, a dwa powody by zrobić to bez zwłoki. Pierwszy, by obyczajowi nie uchybić i jako gość gospodyni pierwej niźli innym cześć należną oddać. Drugi, bo czas nadszedł i powinność do Ciebie to właśnie, szlachetna Pani, kieruje me kroki.

Postać w czerni schyliła się, by ucałować pierścień Damy.
- Nie dziw się mnie, Pani. - powiedziała, prostując się - Nihil semper suo statu manet.

Dona Luisa Ignacia de Todos ruchem ręki odprawiła hrabiego Delacroix.
- Wybacz Armand. - Podała swą dłoń fechmistrzowi na dworze Andradów. A on odszedł bez słowa.

- Graziana wspomniała mi o tobie. - Bacznie przyglądała się postaci stojącej przed nią.

~ Ach, bal maskowy??, Zaiste dziwne zwyczaje panują wśród Tremerów.~

- Czas nadszedł?? Na cóż to??
- Na nasze spotkanie. - odparł Tremere - Na to, co potem.
- Tak. - Odparła z namysłem. - Porozmawiać powinniśmy. Wiele pojawiło się znaków na niebie i ziemi wymagających objaśnienia. Czy zatem odpowiesz starej kobiecie na kilka nurtujących jej pytań??
- Przyjaciele Domu mego są moimi przyjaciółmi. - zbliżył się nieco - Przyjaciołom zaś nigdy nie skąpi się rady. Pytaj, Pani. Jestem na twe usługi.
- Spadająca gwiazda. - Dona rzuciła jakby od niechcenia.
- Pytasz o jej naturę, o Pani? - czarna szczelina przesunęła się nieco. Przez chwilę rozbłysło w niej jedno uważne oko - Czy też o konsekwencje?
- O związek. - Utkwiła swój zwrok w owej szczelinie. - Wczoraj, podobnie jak i w noc rzezi na Niebla del... - Tu zamilkła starając się sobie przypomnieć ową nazwę
- Niebla del Valle. - podpowiedział uprzejmym tonem Manuel - Związek istnieje.
- Cóż wróżyła tak gwiazda wtedy?? Cóż wróży teraz??
- Zajedno. - szczelina zwróciła się idealnie prosto na nią.
Zamilkł. Milczenie trwało na tyle długo, że nie było wątpliwości iż jest jednym z takich, które nazywa się znaczącymi...

- Miałam kiedyś przyjaciółkę. - Zaczęła, zupełnie zmieniając temat rozmowy. - Damę zacną i pobożną, a do tego majętną. Uderzało do niej trzech mężów. Równie dzielnych. Równie pięknych. Równie ją wielbiących. Wybrać nie potrafiła. Zasięgnąć więc rady wróżbity postanowiła. W mieście w owym czasie aż trzech równie sławnych bawiło. Przyjaciółka ma wielce uradowana. Aż trzech mędrców o radę spytać mogła. I spytała. Każdy innego jej kandydata wskazał. Czy domyślasz się dlaczego??
- Zagadka twoja, o Pani...- postać w czerni znów się skłoniła - …więcej niźli jedno ma rozwiązanie. Pierwsze: dwóch z nich się myliło, a jeden tylko uradził dobrze, stąd tylko on zasługiwał na miano mędrca. Drugie: żaden z nich nie zasługiwał na to miano, bowiem odradzić winni instytucyję całą: zawrzeć małżeństwo z rozsądku znaczy w większości przypadków zebrać wszystek swój rozum dla popełnienia najbardziej szalonego czynu, jakiego może dokonać człowiek.
Zatrzymał się na chwilę.
Na twarzy Luisy pojawił się wyraz dezaprobaty po usłyszeniu słów kostuchy. Niemniej jednak słuchała dalej go w milczeniu.
- Jest i trzecie rozwiązanie. - powiedział wolniej Gaudimedeus - ...każdy z wróżbitów miał rację. Człowiek jest przecie wypadkową wielu, najczęściej sprzecznych, dążeń i pragnień. Ludzie nie zawsze przychodzą do wieszcza po prawdę, częstokroć pragną usłyszeć tylko potwierdzenia dokonanych już przez siebie wyborów. Jeden z mędrców wskazał jej zatem tego, którego ona wybrała, sama jeszcze o tym nie wiedząc. Przyszłość zaczyna się dziś, nie zaś jutro, o Pani...
- Mylisz się po trzykroć. - Odezwała się w końcu. - Otóż każdy z kawalerów innego mędrca podkupił. A czy byli odpowiednimi kandydatami?? - Wzruszyła ramionami. - Cóż, tego nigdy się nie dowiemy, bo przyjaciółka ma otrzymawszy taką odpowiedź do klasztoru poszła.
- Nie powiedziałem, że trzecie rozwiązanie jest ostatnim. - odparł spokojnie - Możnaby je mnożyć, ale w poszanowaniu czasu twego, Pani, zwięzłym się być starałem. Zresztą ten koniec, o którym mówiłaś, wcale nie kłóci się z jednym z już wspomnianych przeze mnie rozwiązań. Otóż podkupiony, ofertę otrzymując, skwapliwie mógł przyjąć ją bowiem praca wymagać mogła tylko powiedzenia czegoś, co i tak sam by wywróżył. Ale tak czy owak, rozważania te nie mają sensu, bowiem oparte są na fałszywym założeniu. Teraz już wiem, że żaden z nich nie był mędrcem prawdziwym i to nie dlatego, że nie przewidział przyszłości. Prawdziwego mędrca nie można kupić.

~Miejmy nadzieję, żeś ty prawdziwy mędrzec.~

Luisa przeniosła na chwilę swój wzrok na niebo i gwiazdy na nim świecące.
- Wiec w nich jest wszystko zapisane?? - Powiodła dłonią swą po firmamencie. - Co było, co będzie?? Wystarczy odpowiednio pytanie sformułować??
- Ktoś napisał: “gdy ktoś kocha różę, której jedyny okaz znajduje się na jednej z milionów gwiazd... - Manuel podążył spojrzeniem za dłonią Dony - ... wystarczy mu na nie spojrzeć, aby być szczęśliwym. Mówi sobie: -Na którejś z nich jest moja róża...-
Milczał chwilę. Róże pachniały intensywnie...
- Jako astrolog, winienem rzec: oczywiście, zapisane po wsze czasy. Ale jako magus, odpowiedź nie jest już taka prosta. Nie przychodzę tu dziś jako astrolog, wbrew temu, co możnaby oczekiwać. Rzeczy często nie są tym, na co zdają się wyglądać. Ta prosta, banalna prawda dotyczy również spadających gwiazd. Zwłaszcza tych nad Ferrolem.



Tremere i Ventrue stali pogrążeni w rozmowie. Zupełnie nie zwracając uwagi na snujących się w około gości. Zupełnie jakby goście byli tylko duchami w ich własnym świecie przepowiedni, znaków i magii.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny

Ostatnio edytowane przez Efcia : 29-07-2011 o 10:19.
Efcia jest offline  
Stary 29-07-2011, 12:36   #122
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Przyjęcie biegło swoim torem, ale wokół nich istotnie jakby czas się zatrzymał. Otoczeni wonią róż. Obrazek, który na pierwszy rzut oka przypominał symboliczną rycinę. Śmierć i stara kobieta. Niejedne oczy obrazek ten mniej lub bardziej skrycie obserwowały.

- Jako kostucha przychodzić, zmyślne. - Dona de Todos kiwnęła głową w geście uznania. - Więc kostucho o zarazie mi praw. Wszak nie jest ona zwykła. - zmieniła temat rozmowy.
- W tej materii senora Graziana biegła, i ona to wkrótce sąd wyda, na którym wszyscy będziemy mogli się oprzeć. - powiedział.
- Wy Tremerzy macie irytujący zwyczaj mącenia wszystkiego. A zwłaszcza tego co już jasnym jest. - Weszła mu w słowo.
- Racz wybaczyć, Pani... Moje przebranie mogło faktycznie sugerować, jakobym związki z zarazą chciał podkreślić. Jednak postać, w jakiej się dziś objawiam, nie jest kostuchą śmiertelnych.
- Graziana co innego mi mówiła. - Znów wcieła mu się w słowo. Nie było w jej głosie gniewu. - Od Annasza do Kajfasza mam zatem chodzić??

Rozmówca wykazywał się cierpliwością, i w jego tonie próżno byłoby szukać irytacji czy choćby śladu jakiej pasji.
- Gdybyś miała ode mnie słyszeć to samo, co od mojej zwierzchniczki, jakiż byłby dla Ciebie pożytek z naszej rozmowy, o Pani. Zaraza jest tylko rozchodzącym się kręgiem na wodzie. Nie o niej przyszedłem Ci prawić. Wiedziałem, jakie będzie Twoje pytanie i przyniosłem ci odpowiedź. To wszystko.
- Opowiedz mi zatem na resztę mych, niezadanych jeszcze pytań. Twa zwierzchniczka bardzo cię wychwalała.
- Jest nie tylko moim zwierzchnikiem, ale też i przyjacielem i dlatego...jest po prostu uprzejma. Jestem tylko skromnym uczonym. - pochylił nieco głowę - Niezadanych twych pytań nie znam, musiałbym pierwej postawić Twój pełen horoskop, będę Cię zatem prosił byś je jednak wypowiedziała. Wiedziałem jeno to, że zapytasz o gwiazdę, która wcale gwiazdą nie jest. Od Graziany wiem, że, w opozycji do niektórych, gniewem się o Pani nie powodujesz jeno pomyślunkiem i rozwagą. Dlatego przepowiednię przynoszę, licząc że przyjmiesz ją z rozwagą właśnie i godnością, jako ta która prawdę woli niźli najpiękniejsze z kłamstw.

Gaudimedeus wyprostował się, podniósł pochylone do tej pory stylisko kosy.

- Jak mówią, jeden obraz wart jest tysiąca słów. - powiedział głośniej, mocniejszym i pewnym tonem - Nie dla krotochwili szatę tę dziś przywdziałem. Chciałem, by zanim jeszcze padnie pytanie o gwiazdę, padła odpowiedź. By padła ona jeszcze przed otwarciem ust moich. Chciałaś wiedzieć, Pani, więc teraz wiesz. Co będzie dalej? Nie to, co już wiemy, lecz to, co chcemy wiedzieć - świadczy o naszej mądrości.

- Mam się zatem lękać śmierci ostatecznej?? - Luisa uniosła prawą brew do góry. - Wszak skoro przepowiednia jest dla mnie i jest jaka jest. I w noc rzezi też taka gwiazda spadła. Czy wszyscy właściciele Niebla del Valle są przeklęci?? - Mówiła to tonem spokojnym, wypranym z emocji, tak jakby pytała się go o pogodę na jutro.

Czarna czeluść w szczelinie między brzegami kaptura przesunęła się w bok. Patrzył chyba na pogrążonych w rozmowach gości. Oboje wiedzieli, że większość z nich dyskretnie się im przygląda, a część najprawdopodobniej właśnie o nich rozprawia.

- Strach jaki kryje się za zmianą pochodzi tylko i wyłącznie z tego, że nigdy nie przychodzi ona łatwo. Każdy koniec wiedzie do nowego początku. - odpowiedział mag po dłuższej chwili - Śmierć ostateczna jest oczywiście dla naszego rodzaju najistotniejszą z twarzy jaką przybiera Mortis , ale symbolikę należy rozpatrywać w daleko szerszych kategoriach.
Przemawiał głosem dość niskim, nieco rozwlekle i jakby z namysłem, ale mimo to po raz pierwszy w tej rozmowie w jego tonie dało się posłyszeć coś w rodzaju emocji, może nawet pasji.
- Wielka tajemnica samej Natury. Radykalne zwroty i nieodwracalna przemiana. Kres pewnego etapu. Cyklu...

Gdy Gaudimedeus doszedł do tego słowa, zatrzymał się na moment, jakby coś sobie przypomniał. Zaraz jednak ciągnął dalej, z emfazą.
- Rzeczy i istoty przechodzą z jednego stanu do drugiego. Ważne, nieuchronne zmiany które okazują się niełatwe. Dusza oddziela się od ciała. Nadchodzi noc, która staje się wieczna. Kara i zło, medyk i żałoba, wielka klęska i wielkie przeistoczenie wirują w szalonym tańcu. Trzy wiedźmy pochylają się nad kotłem, w którym wrze poświęcenie i łaska, kara i zło, radość i królowanie. - zwolnił nagle, jakby raptownie ściągnął koniom cugle - Zbawienie... Przebudzenie...

Dona mogła odnieść wrażenie, że Gaudimedeus mówi teraz bardziej do siebie, niż do niej.

- Czyny i decyzje nieodwracalne. Najgłębsza z możliwych przemian. Totalna transformacja, definitywne zakończenie związku który trwa...

Drgął nagle silnie, jak dźgnięty kijem.

- Wybacz, Pani... Chciałem rzec to jedno, że destrukcja i odrodzenie to części tego samego procesu.

- Ale ja cenię sobie obecny stan rzeczy. - Odparła w końcu oglądając jednocześnie swoje starcze dłonie. - Niepozbawiony niewygód i słabostek tej powłoki oczywiście, ale ta powłoka należy do mnie, tak jak do mnie należą te ziemie. I o ile jestem skłonna uwierzyć w konieczność odrodzenia ziemi, powrót na nią ludzi, o tyle własna przemiana, związana z kresem powłoki, nie leży w moich planach. Bo nieszczególnie mnie interesuje, jako kto miałabym się odrodzić. - Ton jej wypowiedzi był zupełnym przeciwieństwem tego jakim mówił Gaudimedeus. To było takie przyziemne, takie kategoryczne. - Poprzednia przemiana uczyniła pogrążoną w żałobie wdowę doną de Todos z Ventrue i ten stan jest dobry, nie widzę potrzeby naprawy tego, co się nie zepsuło. Czy ta przemiana, którą wieszczyłeś mi, nie miałaby być zmianą na gorsze? - Tu nastała krótka cisza, ale nie dała mu dona de Todos dojść do głosu. - A co z mym ukochanym Damaso?? - Uśmiechnęła się do niego dwornie. - Jakąż przemianę jemu to wszystko wróży? Pół wieku temu wywróżyło mu przemianę w księcią, czyż nie?? - Ów dworny uśmiech nie schodził z jej twarzy. - A teraz?? Teraz me siostrzane serce drży z obawy, czy aby gwiazdy nie przyniosły mu przemiany w proch i pył. Czyż już się nie począł przemieniać?? - Uśmiech nagle znikł. - Proch i pył. Jak primogen Szaleńców skazany przez szlachetnego Damaso Hiero da Labrera na śmierć.

- “Nie widzę potrzeby...”, “nie leży w moich planach...” - zacytował Jej nie wybrzmiałe jeszcze słowa. Ton głosu dopasował się jakby do tonu Dony, brzmiał równie przyziemnie i kategorycznie, choć na powrót spokojnie - ...osobistości o wielkiej potędze i wpływach, jak Ty, szlachetna Pani, zwłaszcza zdają się ulegać iluzji iż wszystko podług ich planu dziać się będzie. Jeden z moich mistrzów mawiał: plan jest czymś, co potem wygląda zupełnie inaczej. Wiem ja, nie lubicie wy tego słyszeć. Ale jeśli radę przyjaciela chcesz Pani usłyszeć, nie zaś któregoś z dworskich pochlebców pieszczących Twe uszy, to powiem: świadomość tej natury planu miej, jak i świadomość tego, że wszystko kiedyś się kończy.

~Jako mój przyjaciel czy Grazieny??~ Ale nie wypowiedziała tego na głos.

- Zawsze uwzględniam, że coś może pójść nie tak. -
- Byłem pewien, że w pogłoskach o rozwadze twej i roztropności Pani, nie ma krzty przesady. Pewność ma teraz jeszcze trwalsze znalazła fundamenta. Spokojny jestem, że zanim ruch jaki wykonasz, zawsze po trzykroć upewnisz się czy więcej on korzyści czy też szkody przynieść może...- pokiwał głową Manuel.

Kaptur poruszał się, Tremere najwyraźniej wodził spojrzeniem po zamkowych murach.
- Cieszy mnie też, że taka to osoba właśnie obejmuje we władanie Zamek Słońca. Przyznać muszę, że wiążę z tym wielkie nadzieje.
- A czemuż to, jeśli wolno spytać. - Dona de Todos nie ukrywała swojej ciekawości. Wszak nie było sensu. Chciała się przecież dowiedzieć jak najwięcej o swojej nowej posiadłości.
- Liczę, że dopełni się obietnica zawarta w samej nazwie zamku. - odparł Gaudimedeus - Słońce jest jednym z symboli oświecenia. Czekam, aż jak niegdyś sfruną tu znów piękne ptaki by światłem poezji i nauki rozświetlić mroczny wiek, w którym żyjemy.
- Jest też wrogiem nas. - Odparła twardo. - Zabija nas. Jesteśmy przeklętymi dziećmi mroku. Ale przyznaję, poezję i naukę doceniam. Czyż hrabia Camillo Vargas zaprzestał sprowadzania do zamku poetów, malarzy i innych tchniętych przez muzy??
- Hrabia już od jakiegoś czasu najchętniej wsłuchiwał się tylko w poezję morza. - odrzekł ze spokojem, powoli układając słowa - Ale zwróciłaś Pani moją uwagę, mówiąc o słońcu jako wrogu, na inny aspekt nazwy tegoż zamczyska. Rzeczywiście, to ciekawe wytłumaczenie faktu, iż Zamek Słońca często zmieniał właścicieli.
- Często?? - Okazała jeszcze większe zainteresowanie. - Któż zatem był właścicielem pałacu przed Vargasem?? I jak hrabia wszedł w jego posiadanie?? Radabym dowiedzieć się czegoś więcej o swoich nowych posiadłościach. Zwłaszcza, że o jednej wszyscy mówią przyciszonym, wystraszonym tonem.

Manuel milczał. Dość długo.

- W moim głosie nie usłyszysz strachu. - odpowiedział wreszcie, rzeczywiście mocno i dźwięcznie - Rzecz do zastanowienia, że ton którym do Ciebie o tych rzeczach mówią, lękiem jest podszyty. Do zastanowienia również dla Ciebie, Pani. Ale przede wszystkim dla mnie. Rzeczy owe taki strach powodują? Czy też Ty sama, o Pani, a ściślej: jak posłańców zwykłaś traktować, którzy wieści trudne i niewygodne niosą. Racz śmiałość wybaczyć.
Dłoń astrologa zacisnęła się silnie na drewnianym stylisku kosy.
- Ja wierzę, że niosąc Ci prawdę nie okażę się głupcem, a Ty docenisz pomoc moją i pomoc naszego Domu. Znów będę tym, który wypowiada Ci to, czego inni nie chcą się odważyć.

Otchłań pomiędzy brzegami kaptura przybliżyła się nieco, i popłynęły z niej ciche słowa:
- Chciałaś wiedzieć, kto zamkiem władał przed Vargasem. Imię jego brzmiało: Malafrena. Był Księciem.

Luisa nie okazała zdziwienia. Wszak to pasowało do Damaso. Zamiast wybrać wystawą siedzibę wolał się tłoczyć w ciasnej kamienicy. Czyżby bał się tych co odeszli?? Czyżby obawiał się, że powrócą z zaświatów by skrócić go o głowę??

- Cennych rad usłyszałam sporo z twych ust. - Kiwnęła głową uprzejmie. - Zapewne i więcej bym mogła ich usłyszeć, ale obowiązki mnie wzywają. Wszak nie mogę poświęcić całego mego czasu jednemu gościowi.
- Oczywiście, Dona. - kostucha skłoniła się głęboko - Czyń, co każe obyczaj. Zaszczytem było cię dziś poznać, o Pani. A i moim przecie obowiązkiem po kolei każdego, prędzej czy później, nawiedzić.

Odszedł.


Pierwszy zaczepił śmierć służący. Woniejący ostro końmi człowiek zagaił, że panna, która się przedstawiła jako Angelita, czeka na niego obok stajni. Na wątpliwości, że nikogo takiego nie zna, sługa zapytał powtórnie o jego imię, a usłyszawszy je, oznajmił, że z pewnością szlachetny pan zna. Manuel zażądał opisu. Opis fizys rzeczonej panienki cokolwiek pasował do Mewy...

Astrolog kazał przekazać, coby czekała. Zejdzie.

Najpierw jednak popłynął tam, gdzie już czekała Graziana. Po chwili stali już w dyskretnym miejscu, gawędząc w przyciszonym i dostojnym tonie. Oboje mieli za sobą wiele lat na rozmaitych dworach, dla obojga było więc powszednim chlebem rozprawianie o najbardziej trwożących czy istotnych sprawach z wyrazami twarzy, które miewa się rozmawiając o tym, jak smakował obiad.

- Spotkałem go, Graziano. - usta Tremere ledwie otwierały się do szeptu, który przysiadał jak motyl na uchu niedawnej nauczycielki - Tej nocy, w mieście. Celestina.
A potem opowiedział jej o propozycji.

Tremere uniosła do ust dłoń spowitą w rękawiczkę.
- Eugenio zszedł do studni, w której spłonął Inigo. Trzymał w dłoni jego prochy. Nie okłamałby mnie w takiej kwestii.
W jej głosie dźwięczała stal niewzruszonej pewności, ale z oczu wyzierała niepewność i zagubienie. Nie dowierzała, nadal, tak jak nie wierzyła w poszukiwania Ekkeharda, które uparcie od lat nazywała mrzonkami. Pod roniącymi płatki różanymi krzewami w Zamku Słońca Manuel poznał - być może jedyną, ale jakże przykrą - przywarę swej mentorki. Graziana od lat trwała w tym samym miejscu i nigdy nie posunie się nawet o krok dalej. W swoich poszukiwaniach wiedzy doszła już do ściany, której nic nie może przebić. Graziana nie umiała stawić czoła nowemu, czemuś, co kłóciło się ze wszystkim, co do tej pory wiedziała. Więc postanowiła to zanegować, nawet pomimo oczywistych faktów. Pomimo zapewnień ghula Eugenia, że widział Celestina na morzu, pomimo ostrzeżeń samego Eugenia, który miał ujrzeć Szaleńca w noc buntu w porcie, i pomimo słów Manuela.

- Jesteś pewien, że to był on? - zmarszczyła brwi. - Wielu z nas zna sztuki, które potrafią oszukać oczy...
- Zdominowałem go, Graziano. Gdy miałem kontrolę nad jego umysłem, rozkazałem mu ukazać twarz prawdziwą...
- To również można... - zaczęła, po czym zacisnęła zęby. - Uważam, że jednak powinieneś skontaktować się z Ekkehardem... A tę hojną propozycję - odrzucić. Nie wiem, z czym mamy do czynienia. Co powstało z prochów Celestina. A musimy pamiętać, że w zapiskach, które zdobyłeś, był wymieniony Malkavianin. Na prominentnym miejscu. Właściwie jako przywódca.
- Może właśnie dlatego oferta nie jest dla nas tak jednoznacznie niedobra. - rzucił lekko astrolog - Ale zapewne masz rację. Ten z kim rozmawiałem był Celestinem, ale jednocześnie już nim nie był. Ta frakcja jest zbyt nieprzewidywalna, by opierać na niej strategię przetrwania.
- W tej propozycji zaszyta była groźba. Od tej pory nigdzie nie chodź sam. Dam ci ludzi, Jokastę jeśli uznasz, że to konieczne. Nie szukaj konfrontacji, Manuelu. Słyszysz? Zabraniam ci.

- Przyjmuję to jako rozkaz, i będę posłuszny. Nawet gdybyś była mi jedynie primogenem, a nie kimś więcej, też mogłabyś być tego pewna. Zresztą... Bezpośrednia konfrontacja nie leży w mojej naturze. - odpowiedział astrolog - ...a groźba była zaszyta niedbale, aż poprzez toporne ściegi widać było jej kolor. Masz rację, nie powinienem chodzić sam, zwłaszcza po tym jak Celestin pozna naszego Domu odmowę. A już na pewno w trakcie, gdy będę mu odmawiał. Daj mi ludzi, jeśli sama ich nie potrzebujesz w tych dniach.
- Dwóch osobistych strażników i dwóch, którzy będą strzec cię z cieni - zdecydowała. - Przyślę ich jeszcze dzisiaj. Jeszcze jedno, Manuelu... Myślałam o tym, co mi mówiłeś. O statku. Było mi to w jakiś sposób znajome. Otóż, gdy Rabia była jeszcze panią na Niebla del Valle, weszłam tam w posiadanie pewnej księgi, a właściwie zbioru oprawionych zapisków.

Owo “weszłam w posiadanie” było tak gładkie i tak łatwe do przejrzenia dla kogoś, kto ją dobrze znał. Manuel niemal widział, jak jego mentorka rozgląda się, uśmiecha do siebie i chowa w rękawie pozostawiony bez opieki wolumin.
- W jednym z fragmentów przewijał się upiorny okręt. Całość była poematem, mocno inspirowanym opisem Ragnaroku. Okręt zaś podejrzanie przypominał ten, którym w końcu znanych dziejów ma żeglować bóg Loki. Ma być najpotężniejszym statkiem, jaki kiedykowiek widziały morza. Miejscem kaźni i narzędziem zemsty. Aby zaś mógł powstać, konieczne jest coś więcej nad zwykłą sztukę szkutniczą. “Paznokieć za paznokciem na burcie, a każde dziesięć to zmarły na morzu. Z dymów stosów, pięć po sto, jak z łokci płótna żagle utkane...”. Manuelu. Pod miastem już płoną stosy.
- Trzeba magii. - odparł - Trzeba krwi. Trzeba świadomości. To się dzieje, Graziano. Sen się ziszcza. Sen, ale czyj sen...
Uniosła pytająco brwi:
- Szaleńca?

Gaudimedeus nie odpowiedział. Przecież to jemu samemu przyśnił się właśnie ten statek.

Zamiast tego zmienił temat.
- Zamek Słońca... Dawno mnie tu nie było...- Manuel powiódł wzrokiem po filarach i zbytkownych meblach - Różne nawiedzają mnie refleksje co do tego miejsca. W tym jedna, bardzo przyziemna. Albo obecnie nie przywiązują tu wielkiej wagi do bezpieczeństwa drogich gości, albo też nowi właściciele mają w swym kręgu takich przyjaciół, co do których my na pewno nie użylibyśmy takiego miana...
W czarnych jeziorach oczu Graziany było, rzecz jasna, pytanie.
- Na dziedzińcu spotkałem człowieka, z którym już raz skrzyżowały się moje drogi. - nachylił się wprost do Jej ucha - Być może, dzięki mojemu przebraniu, nie poznał mojej twarzy, ale ja jego doskonale. Co rzekniesz na to, że na zamku jak gdyby nigdy nic kręci się sługa Bajjaha?

Za ich plecami wybuchł gardłowy śmiech.
- Oczywiście masz rację, mój drogi - oznajmiła Graziana bez mrugnięcia okiem, z pozycji mentorki przemawiającej do ucznia. - Niemniej musisz wiedzieć, znając pisma Hypatii...
Wykład na użytek przetaczających się obok nich rozbawionych Zwierząt trwał dobre pół pacierza. Graziana patrzyła nad ramieniem Manuela na zgromadzonych. Jej wzrok zatrzymał się na doni de Todos. Okrągłe i niemal dosłowne cytaty z myśli uczonej z Aleksandrii opuszczały jej usta lekko i chyba bez udziału świadomości. Graziana Mendoza ważyła na szalach swego umysłu cudze zamiary, odwagę i bezczelność. Jej twarz ściągnęła się jak kamienna maska i Manuel po raz pierwszy zobaczył ją wściekłą. Za gładką powierzchnią aksamitnych oczu szalał sztorm.

- Rzekłabym... - oznajmiła wolno, gdy zostali sami, płynnie przechodząc z wykładu o arytmetyce do odpowiedzi - ...że ktoś zapisał księciu śmierć i zamiar począł wprowadzać w czyn. Rzekłabym, że Bajjah jest dość szalony, by to zrobić na oczach wszystkich, a potem paść w walce, śmiejąc się ze swej wiktorii, do końca zwycięski i niezłomny. Rzekłabym, że to możliwe, że nie działa sam, że trafił tu za wiedzą obecnych... właścicieli. To jednak by znaczyło, drogi Manuelu, że źle oceniłam panią do Todos. To by znaczyło, że ta, którą upatrzyłam sobie na narzędzie, miała już w sobie mocną wolę ku temu, do czego chciałam ją pchnąć.

- Nie mówisz mi wszystkiego, Graziano...- odezwał się po chwili milczenia tonem, w którym nie było jednak wyrzutu, smutku, ni zawodu.
W jej spojrzeniu pojawiło się coś niepokojacego i złego.
- Nie chcę, by zginął - wypluła z siebie z oporem. - Głupio i niepotrzebnie, w swoim mniemaniu zapewne bohatersko i honorowo. Niepotrzebna nam jego śmierć.
Milczała. Po chwili przeciągnęła dłonią po czole.
- Będę musiała teraz zostać... chyba powinnam go znaleźć.
- Nie. - odpowiedział z nieoczekiwanym zdecydowaniem. - Jeśli rzeczy mają się tak jak mówisz, nikt nie może dziś zobaczyć Cię w jego towarzystwie. A gdyby przyszło Ci jednak na myśl swoją osobą ryzykować, to pomyśl tedy o skutkach dla klanu.
- Pomyślę - oznajmiła wolno i z narastającym napięciem w głosie. - Wierzaj mi, bardzo ciepło o nich wszystkich pomyślę. A gdy to wszystko się skończy, gdy stanę przed starszymi Tremere, również bardzo ciepło ich zapytam. O jakich skutkach myślał klan, gdy pół wieku temu to wszystko się zaczynało. Ktoś musiał wiedzieć, zaczynając od Ekkeharda, poprzez wszystkich innych... to my jesteśmy strażnikami wiedzy, to z naszych bibliotek wyciekło to plugastwo. Zapytam, co sobie wtedy myśleli, posyłając mnie tu nieświadomą, jak owce na rzeź. Zapytam, jaki mieli cel posyłając tu ciebie. I gdzie do cholery był klan, gdy Eugenio tonął w duchowym świecie, a topielec rozdzierał mu ciało na strzępy.
Mówiła z coraz większą wrogością, a jej ręka zacisnęła się na dłoni Manuela jak szpony.
- A gdzie my byliśmy, Graziano? - szepnął Manuel.
- Tam, gdzie nas wszystkich posłano - odparła, głos jej złagodniał. - W miejscu, gdzie zniknęlibyśmy w morzu innych trupów, nieszczęśników, których los zagnał w złe miejsce o złym czasie. Obudziłam się dziś z myślą, że może nie przypadkiem tu jesteśmy. Że być może nas... wrobiono, nie mogąc usunąć w inny sposób. Eugenio miał wielu wrogów, także w klanie. Ja... wiesz, co zrobiłam. Gdy ważyły się moje losy, wielu było przeciwko. Zastanawiam się tylko, dlaczego ty...

- Ja byłem tylko zwierciadłem, w którym Książę miał ujrzeć i ujrzał przychylną, a przynajmniej użyteczną mu twarz naszego klanu. Jednak zapłaciłem za to dużą cenę. Tak, teraz również i ja mogę nazwać swój los zesłaniem.
Gaudimedeus popatrzył jej prosto w oczy.

- Ale popatrz na mą dzisiejszą manifestację. - powiedział mocniej. - Chcesz wiedzieć, jak objaśniłem ją Donie?
Opowiedział Grazianie przebieg rozmowy, której wcześniej dyskretnie się przyglądała.
- ...radykalne zwroty i nieodwracalna przemiana. Kres pewnego etapu. Cyklu. - powtórzył na koniec raz jeszcze - Ta śmierć, na którą patrzysz nie ma dotyczyć tylko niektórych. Ma dotyczyć wszystkich. Ma dotyczyć nas. Stoimy w bramie odrodzenia.

Ściągnęła rękawiczkę i przeciągnęła nagą dłonią po ostrzu kosy, którą trzymał na ramieniu.
- Manuelu, powiedz to matce, która straciła dziecko... Mówisz to matce, która straciła potomka... Jestem lekarzem i zapewniam cię, że odrodzenie to odległy cień, taniec światła na wodzie. Zaś śmierć, własna czy tych, których kochamy, jest namacalna i przerażająco ostateczna. Jeśli ma być ceną odrodzenia, wielu nie będzie chciało jej ponieść.

Założyła rękawiczkę i uśmiechnęła się delikatnie, samymi kącikami warg. Każde jej słowo, każdy gest zaświadczał, że ona należy do tych, dla których ta cena będzie zbyt wysoka i niemożliwa do zaakceptowania.

- Powtórzę raz jeszcze, com mówił i Donie. Gdy gwiazdy śpiewają swoim światłem, nie słyszą słów w których niesiemy im nasze chęci i pragnienia. - odpowiedział astrolog.

Rozeszli się w milczeniu, powoli i dostojnie jak dwa przepływające obok siebie statki. Niedługo później, do schodzącego na dolne tarasy Manuela dołączył na oko trzydziestoletni mężczyzna, wyglądający na szlachcica. Mag zapytał go o imię, wypatrując jednocześnie drugiego, którego obiecała Graziana. Nie dało się go nigdzie spostrzec. Cóż, to tylko dobrze o nim świadczyło, biorąc pod uwagę fach.

W asyście jednego widzialnego oraz jednego niewidzialnego kompana, Gaudimedeus, wymawiając się tym którzy nagabywali go o rozmowę obietnicą rychłego powrotu na bal, ruszył schodami w dół na spotkanie z tą, która kazała zwać się Angelitą.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 29-07-2011 o 12:41.
arm1tage jest offline  
Stary 29-07-2011, 14:57   #123
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Giordano miotał się po kajucie niczym tygrys w klatce. Gdy wampirzyca opuściła jego okręt, jej wpływ na niego osłabł. Przynajmniej na tyle, by do głosu dobiegła wściekłość urażonej dumy.
Manipulowała nim. Zakazywała mu polowania na porywacza zabawki księcia Ferrolu.
Zmuszała do porzucenia łowów! Pies trącał Damaso i jego kaprysy! Ale to było jego polowanie! Jego!
I co teraz?
Zapewne, gdyby chodziło o coś poważniejszego, Giordano zignorował „życzenie” Cykady.
Ale Vargas porwał śmiertelniczkę. I raczej nie z zemsty. Lecz zapewne z miłości.
Bo cóż innego mogło sprawić, że Camillo cisnął swój los w otchłań morskiej kipieli, odrzucając pozycję oraz majątki w Ferrolu i stawiając na szali swój własny żywot?
Będąc Włochem, Giordano potrafił zrozumieć romantyczne porywy serca.
I uszanować je.
Dlatego mógł zrezygnować z trywialnych łowów na zbuntowanego rzemieślnika.
Ale nie mógł zrezygnować z samej idei łowów. Wszak wypłynął w morze z konkretnym zamiarem. I nie mógł tak po prostu zwinąć żagli i powrócić niczym pies z podkulonym ogonem.
Na razie Zelota nie wiedział co uczynić. Nie wiedział, gdzie ruszyć i po co.
Myśli te sprawiały, że furia tylko narastała w Brujahu.
Nie wydał rozkazu zawrócenia z kursu. Nie wyszedł z kajuty by zatrzymać pościg za Toreadorem.
Postanowił że Bóg, albo Szatan... Wszystko jedno, który z nich rozstrzygnie dalsze losy ściganego okrętu. Potrzebował znaku, by podjąć decyzję. Więc czekał... i nudził się.
Dzieło kartografa było... cóż, było niewielką rozrywką. Niemniej trzeba było jakoś zabić czas. Zabawnym było czytać o Adanie sprzed lat. Obecnie zasuszonym niemal staruszku. Żywej śliwce. Widać nie zasłużył na przemianę w oczach Cykady.
Wątpił bowiem by którykolwiek książę Ferrolu i ten obecny i poprzedni, mogli jej czegokolwiek zabronić.
Z rozmyślań wyrwał go głos Fernandeza i uderzenia pięścią w drzwi kajuty.
Siła wyższa dała znak Giordano.
Znaleziono bowiem coś ciekawego. Nie była to skrzynia ze skarbami. A zwłoki.
Sznurek tkwiący w ustach, świadczył o tym, że trupek nie był przypadkowy.
Ktoś liczył na to, że ghul zostanie wyłowiony. Ktoś uczynił z niego posłańca po śmierci.

-Zaraz zobaczymy.- Giordano kucnął i bezceremonialnie rozpruł gardło trupowi, by wydobyć ów przedmiot.
- O kurwa! O kurwa!!! - zdążył wrzasnąć zaskoczony Fernandez, a Zelota przygłuchł na jedno ucho. Z rany, rozwartej jak drugie usta, polała się różowawa woda przemieszana z żółcią i krwią, nad zgromadzonymi przebiegł chóralny jęk odrazy, marynarze poruszyli się, zaszeptali. Rozcięta skóra drgnęła spazmatycznie, wybrzuszyła się i z rany wyślizgnął się maleńki krab, odbiegł w zwoje lin, stukając odnóżami po deskach pokładu. Giordano wraził palce w rozprute gardło, wylewające się z trupa paskudztwo plamiło mu rękaw. Wreszcie pochwycił... koniec sznurka, nie, chyba rzemienia, i pociągnął. Rzemień wysnuwał się z rany, śliski i ohydny, co chwila stawiał lekki opór i w głowie Giordana budowała się wizja możliwych ostatnich chwil fircykowatego Fabrizia Giovanniego. Torturowano go, zapewne w celu przesłuchania, a potem zmuszono, by coś połknął.

"Po co, do cholery? Jaka była szansa, że ktoś znajdzie na morzu tego topielca?"

Nawet nie musiał pytać załogi, wściekłego Fernandeza czy pozieleniałego na twarzy felczera. Szanse były marne. Ten, kto to zrobił, zrobił to tylko dla zabawy. "Bo mógł, bo miał popieprzone poczucie humoru."

Z rany w ohydnej parodii porodu wyślizgnął się obwiązany rzemieniem woreczek z impregnowanej skóry. Giordano sapnął, odsunął się od trupa i usiadł na zwojach lin, delikatnie rozcinając rzemienne pęta czubkiem noża. W środku był tylko poplamiony krwią skrawek pergaminu.

- Co to jest? Co tam jest? - dopytywał się Fernandez. Kapitan był czerwony na twarzy jak suknia ladacznicy i niewiele mu brakowało do wybuchu.
- Co to jest, do kurwy nędzy?!!

Giordanowi piszczało w uszach i nie wiedział, czy to od tego, że Hugo drze mu się jak opętany nad samą głową, czy od tego, co przeczytał.

Cytat:

Ty, który zowiesz się księciem Ferrolu, twój ogar przegrał i spłonie. Twoje panowanie się kończy.
-Wyzwanie. Ot co.-odparł Zelota wstając i chowając kartkę. Po czym nakazał.- Trupa do wody. Karz wydać załodze podwójną porcję grogu. To będzie zimna noc.
Spojrzał z ironicznym uśmieszkiem na dumnego niegdyś człowieczka. Sługę puszącego się swym bogactwem i wpływami. Ostatecznie jednak, siła wypływa z miecza w dłoni, a nie protektorów i seniorów.
Giordano uspokoił się na widok trupa. Wszak otrzymał znak na który czekał.
Wiedział już co uczyni, a to wprawiło go w nader dobry humor.
-Zmiana kursu, popłyniemy poszukać „La voce della Luna”, ruszymy w kierunku ostatniej znanej pozycji tego statku.- zadecydował głośno.
Słowa te wywołały gwałtowną reakcję wśród załogi. Niechętnie i ociągając się ruszyli do pracy. Ci bardziej nabożni zaczęli się modlić. Inny szeptali, że Włoch jest szaleńcem...
I być może mieli rację. Di Strazza już nieraz rzucał się w objęcia śmierci, licząc na uśmiech Fortuny.
Fernandez jednak rzekł głośno.- Chyba cię popieprzyło ze szczętem.
Odpowiedzią Giordano na te słowa, był uśmiech. Uśmiechnął się szeroko mówiąc.- Jeszcze myśmy nie umarli, więc nas nie jeszcze grzeb. Póki życia póty nadziei. Zamierzam szukać okrętu, a nie śmierci w morskich odmętach.
Podszedł do Miecznika i rzekł do niego.- Trzeba przekazać okrętom rozkazy. Niech trzymają się blisko, i płyną za nami.
Po czym udał się na dziób okrętu, spoglądając w bezmiar oceanu, rozciągający się przed nim.
Wiedział że napotka na swej drodze zarówno okręt Mehmeda jak i Cykadę ze swoją flotą.
Nie zamierzał się wtrącać w bój Cykady z upiornym okrętem. Ale chciał go zobaczyć.
Nie zamierzał łamać jej rozkazu, ale nie widział powodu, by ich nie naginać.
Czas by Gangrelka zrozumiała, że młody Zelota nie jest małym dzieckiem, który grzecznie bawi się danymi mu zabawkami.
Czas by zrozumiała, że uczucie które do niej czuł, nie zmieni go w potulnego pieska podobnego jej gangrelskiej sforze.
Nie zamierzał wtrącać, acz... nie zamierzał dać ginąć Cykadzie. Nie po to wyrwał ją morzu, by ponownie stracić. Jego mała flota, będzie czuwała nad przebiegiem bitwy i wkroczy do boju, jeśli... potoczy się ona niefortunnie dla Aurany.
Tak by zrobił Krab.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 05-08-2011, 16:34   #124
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Iblis spojrzał na zniszczone lustro z wyrazem zastanowienia. Gniew, cierpienie, ból o dziwo sprawiły, że chociaż na chwilę odzyskał jasność myślenia odsuwając szaleństwo na drugi plan. Rumunia... Ogniska, miłość, chrystianizacja... Potem ból. Patrzył i zastanawiał się kim tak naprawdę był. I czemu go tak skrzywdzono? Potem obraz stosów... I szaleństwo wróciło, stos zmienił się w spadającego anioła... Upiorne zniekształcenie rzeczywistości ponownie dotknęło Iblisa.
Oczy skierował na Salome pełne udawanego spokoju. Duszę zaś posłał do samego piekła aby tam skąpała się w płomiennym gniewie. To było czuć, atmosfera wokół Iblisa wciąż była duszna, jego skóra niezdrowo gorąca odrzucając wszystkie złudzenia o normalności. Lecz właśnie dusza się uniżyła, ogień zagasł, ciepło gdzieś zniknęło. Powędrowało do oczu wraz z dzikością.

Ischyrion wkroczył na przyjęcie jako chodząca sprzeczność. Na pierwszy rzut oka wyglądał jakby wrócił z ciężkiej, przegranej walki. Nie dało się ukryć zagnieceń na poszarpanym ubraniu mimo prób, włosy tylko z daleka wydawały się poprawnie ułożone, z bliska widać, że były rozwichrzone, poprawione na poczekaniu. Chód prosty, poprawny, dystyngowany, a jednocześnie tkwiło tam ziarno chaosu, czegoś brakowało. Iblis kroczył uśmiechając się aż za bardzo, groteskowo. Lecz patrząc na jego oczy widać było... Dzikość. I zimno. Tak, wokół Iblisa było zimno, plugawo i trochę strasznie. I oczy. Rozbiegane we wszystkich kierunkach, przyglądające się rzeczywistości tak, aby ją pochłonąć. Twarz wyrażała spoko, usta mocno zaciśnięte. Blady.
W oczach szaleńca kroczył wokół kukiełek. Wyrzeźbionych z drewna, niektóre szmaciane, wszystkie zapłonęły. Zapach siarki, iskry padające na podłogę, proch i pył pod nogami. I sznurki. Złote nici zwisały wprost z nieba o kolorze starych kości. Iblis przystanął. Do tej pory krążył bez celu, obserwował tańczące kukły na swych sznurkach. Szaleniec bał się, że i on ma taki sznurek. Od kiedy spadł z nieba, od kiedy wyrzekł się go, od kiedy zaczął swą misje... Anastazja. Imię brzęczało w głowie.
Zaśmiał się. Sam sam siebie. Nie potrafił się już normalnie śmiać, ten śmiech był histeryczny, obrzydliwy. Ludziom wydał się dziwny, lecz Iblis był i tak już wystarczająco niepokojącą personą. Lekarzem którzy nigdy nie cieszyli się wielką sympatią, a tylko gorzkim uznaniem, podawał się za przedstawiciela innej nacji co też doprawiało tajemniczego wizerunku. I wreszcie astrologa, wróżbitę, wieszcza, magika czy innego kuglarza jak był znany wśród niektórych szlachciców. Oni w to wierzyli, Iblis w to wierzył, tylko rzeczywistość miała coś przeciwko temu. Wiedzy tajemnej u niego było tyle, ile demonów mieści się na ostrzu noża. Ale miał mądrość szaleńców.
Śmiech ucichł w ostatniej formie zmieniając się w szept. Był plan. Nie było piekła, ono dopiero miało się pojawić. Iblis ruszył do Luisy Ignacia de Todos, nawet on wiedział, iż czasem trzeba się przywitać. Oczywiście po Iblisowemu.

-Były kiedyś dwie siostry. Jedna miała dar widzenia przyszłości. Każdego wieczoru przychodziło do niej duchy ziemi i szeptały o wydarzeniach które zaszły przez dzień, każdego ranka przychodziły duchy wiatru aby opowiadać gdzie przywieją wędrowców. Lecz była ona bardzo nieszczęśliwa. Mieszkała sama. Szybko też się postarzała z trosk o wczorajsze tragedie i jutrzejsze śmierci. Druga siostra została żoną króla i posłańcy opowiadali jej o wydarzeniach z królestwa. Chociaż nie miała takiej wiedzy jak jej siostra, mogła czynić więcej. Nie robiła tego, gdyż troski o innych były jej obce.
Pewnego południa przybył do obydwu anioł... Może to był diabeł? Sam już nie pamiętam, dawno to było. Powiedział, że w uznaniu da im jedną rzecz. Biedna siostra poprosiła aby duchy wody oczyszczały świat z występu. Wiesz czego zażyczyła sobie królowa? Aby duchy ognia spopieliły jej wrogów. Obie zmarły tego samego dnia.
Nie mam dla Ciebie, pani morału. Bądź pozdrowiona przez najpodlejszą istotę.

Iblis skłonił się lekko i podśmiewając się pod nosem, obrócił się na pięcie, lekko zachwiał i odszedł sztucznie dystyngowanym krokiem w stronę tłumu.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
Stary 05-08-2011, 17:11   #125
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Giordano

Cztery ciała leżały na pokładzie, przykryte płótnem żaglowym. Zielony na twarzy felczer siedział obok na beczce i lał grog w swe zsiniałe ze zgrozy usta. Statki małej flotylli di Strazzy stały na kotwicach w miejscu, gdzie marynarze z "Milagros" ostatni raz widzieli wenecki statek, pomiędzy nimi uwijały się szalupy. Marynarze co i rusz wyławiali z wody a to beczkę, a to resztki takielunku... zdarzały się też trupy.

- Giordanooooo! Giordanooooo! - Miecznik darł się przewieszony przez burtę. - Co tam masz?
- Cztery trupy! - odwrzasnął Zelota.
- Ja mam dwa, a Czapla jeszcze dwóch! Bez paznokci?
Włoch skinął głową.
- Moi też!
Miecznik zamilkł i podparł policzek pięścią.
- Giordanoooooooo!
- Jestem tu przecież! Nie musisz się drzeć!
- Muszę! - wrzasnął Miecznik. - Zejdźmy pod wodę!
- Co?!
- Pod wodę! Ja pójdę! I Czapla!
- Po co?!

Miecznik wrzasnął coś, ale nie doleciało.
- On chce szukać wraku - chrząknął Fernandez za plecami Giordana. - To wszystko co tu pływa - beczki, takielunek, parę trupów... to wszystko z pokładu. "La voce della Luna" leży w głębi pod nami. On chce zanurkować do wraku.

- Giordanoooo! Włochuuuu! Pod wodęęęę! Czapla mówi! Trzeba obejrzeć wraaaaak!

- Zastanawia mnie tylko, jak zamierza to zrobić - oznajmił lekkim tonem Fernandez. - Tu jest głębia. Nawet Estebanowi zbrakłoby oddechu.

Giordano tylko się uśmiechnął i rzekł. - Oni są deczko lepsi niż Esteban, jeśli chodzi o pływanie i wstrzymywanie oddechu. Lady Moshika umie dobierać swoich kapitanów. Poradzą sobie.

- Skoro tak twierdzisz... - Hugo wzruszył ramionami, ale coś w wyrazie jego niepięknej twarzy mówiło, że wytłumaczenie owszem, przyjął do wiadomości, ale nie uwierzył.

- Idę! Z wami! - Zelota wydarł się do Miecznika i nachylił się, by ściągnąć buty. To były naprawdę dobre buty, Giordano przemierzył w nich pół znanego świata, kryjąc się przed gniewem ojca.

- Jak chcesz! - doleciało zza burty. - Ale! Nie będę! Trzymać! Cię! Za rączkę!

Giordano zmełł w ustach przekleństwo. Doprawdy, nie będzie potrzeby. Jako śmiertelnik lubił pływać i nieźle nurkował... głównie w celu podglądania kąpiących się dziewcząt z ludu. Jako Spokrewniony podchodził do wody nieco jak kot, bo szybko zauważył, że idzie na dno jak kamień, ale nadal potrafił sobie poradzić. Może i był chłystkiem, może i nie przenikał wzrokiem na wskroś wszystkich zależności i tajemnic, ale wielokrotnie już udowodnił swą wartość... Jak wiele razy musi to jeszcze zrobić, by go wreszcie uznali i łaskawie się odpieprzyli?

Rozebrany do samych spodni, stanął bosymi stopami na burcie, odbił się zręcznie i skoczył. Gdy zimna woda zamknęła się nad jego głową, zalała uszy i wytłumiła dźwięki z powierzchni, zdał sobie sprawę, że nieskończenie wiele... Że jako primogen zawsze będzie na cenzurowanym, zawsze będzie obserwowany i sprawdzany. Że dał sobie założyć na szyję łańcuch i nieważne, że jest on złoty - i tak pęta, dusi i krępuje ruchy.

Otworzył oczy. Słona woda szczypała, tak, jak to pamiętał. Od "Klingi" płynął już Miecznik, rozgarniając wodę silnymi uderzeniami ramion. Za nim, z rękami przytulonymi ciasno do ciała, wężowymi ruchami zbliżał się Czapla. Nad sobą widział obrośnięty skorupami muszli i pąkli kadłub "Milagros", a pod nim ziała ciemność.


Miecznik wskazał palcem w dół i popłynął, mrok go połknął i Gangrel zniknął w głębi. Giordano ruszył za nim i się zawahał. Mógł płynąć... ale na cóż się przyda, nie widząc nic w zupełnych ciemnościach głębi, która pochłonęła statek Giovannich? Zagubi się jak ślepiec, i nigdy nie odnajdzie już drogi na powierzchnię. Ciemności pogłębiały się z każdym uderzeniem ramion i Giordano stracił orientację... chciał nawet wracać, ale nie wiedział, gdzie ma płynąć, zatrzymał się i począł się miotać, niezdecydowany...

Nagle poczuł uścisk silnej dłoni na ramieniu. W panice począł siec pięściami, ale żylaste, twarde ręce pochwyciły jego głowę po bokach. Znieruchomiał i pomacał napastnika po twarzy, natrafiając na bujną, kędzierzawą brodę... Czapla... Płynął ostatni, musiał zorientować się, co się dzieje. Oni zapewne widzą dobrze. Giordano poczuł, że nad jego biodrami coś się zaciska, wprawne ręce żeglarza szybko motały węzły.

Lina. Pamiętaj, na każdą akcję należy zabrać linę. Niektóre z nauk Aureliusza, który przed osiedleniem się w klasztorze był złodziejem były mało świątobliwe... ale wszystkie były trafne.

Czapla klepnął go po ramieniu i pociągnął linę w dół, dając do zrozumienia, by Giordano płynął pierwszy. I płynął, w zupełnej czarnej pustce, nie widząc przed sobą nic, aż jego dłonie nie natrafiły na piaszczyste dno. Płynął tuż nad nim, po omacku, obmacując kamienie i muszle. Uwiązany na drugim końcu Czapla raz po raz szarpał liną, chyba nie do końca ustalili kierunki... Coś oślizgłego i długiego przesunęło się po policzku Zeloty i Giordano wzdrygnął się z obrzydzenia.

Ryba, to tylko ryba. Pewnie bardziej wystraszona niż ja.

Odetchnął. Gryzła go myśl, że niepotrzebnie uparł się żeby płynąć... nie widząc nic, był bezużyteczny w poszukiwaniach, a jeśli coś ich zaatakuje, będzie pierwszą ofiarą. A jednak przeczucie, ta nieuświadomiona wiedza kogoś, kto całe życie ryzykował głową, mówiło mu, że nic im nie grozi... są bezpieczni. Z ciemnej głębi, choć przerażającej swym ogromem i naciskiem mas wody, nie wypłynie żadne żądne ich krwi plugastwo. Co najwyżej spod błądzących po piasku palców pryśnie spłoszona ośmiornica.


Czas płynął i dłużył się, aż w końcu przestał istnieć. Giordano zaczynał już mieć wrażenie, że urodził się tutaj, w ciemnej wodzie, tu spędził całe życie i tu zdechnie, gdy lina wokół jego talii napięła się. Czapla uścisnął jego ramię i popchnął go w górę. Na krawędzi światła i ciemności zatrzymał go i wprawnie odmotał linę. Giordano popłynął ku światłu i wyprysnął nad powierzchnię, krztusząc się i parskając teatralnie. Kiedy wśród wrzasków i rejwachu wciągali go na pokład, pomagając bosakiem, poczuł nagłą wdzięczność do brodatego Gangrela. Nawet jeśli miał go za chłystka, odwiązał linę przed wypłynięciem. Nikt prócz niego nie będzie wiedział, że Giordano błądził w ciemnościach jak dziecko.

Fernandez podał mu skrawek płótna do obtarcia twarzy i suche odzienie. Minę miał taką, jakby pochylił się między udami szczególnie powabnej dziwki i znalazł ślady francy...
- Zaiste, umie sobie dobierać ludzi pani Moshika - oznajmił kwaśno. - Nie było was... jakoś tak mniej więcej tyle, co pół szczególnie nudnej mszy. Już myślałem, że wam skrzela porosły...

Miecznik za jego plecami chrząknął znacząco i zasłonił włosami uszy, za którymi rzeczone skrzela odznaczały się krwawą kreską.
-Eee tam. Lata praktyki, bądź naturalny talent. Choć mnie już tam mdlić zaczęło. Nie dla mnie takie nurkowania.- odparł z uśmiechem Giordano i dodał.-Chyba nic ciekawego nie da się wydobyć z dna morza, a potworów i złowrogich okrętów nie ma w okolicy. Wydaj ludziom kolejną porcję grogu, a ja pogadam w tym czasie z kapitanami pozostałych statków.

***

Czapla z zainteresowaniem przeglądał mapy na biurku. Surowa twarz kapitana poza zaciekawieniem pergaminami nie wyrażała niczego. Miecznik się miotał.

- I nic, nic, do kurwy nędzy, nawet nie żeby wrak, ale i deski, beczki żadnej - kapitan "Klingi" zakończył tyradę. - A wy?

Czapla tylko pokręcił głową, zostawił wreszcie mapy i usiadł.
- Nic - oznajmił Giordano za niego.- Czy to możliwe, że, nie wiem, zniosło go gdzieś dalej?
- Nie przy tych prądach - oznajmił zdecydowanie Czapla, głos miał wysoki jak niewiasta i skrzekliwy jak ptak. - Zresztą, przeszukaliśmy spory obszar. Wraku tam nie ma, po prostu.
- Świetnie, cholera. Po prostu cudownie - warknął Miecznik zjadliwie. - Niebiosa się rozwarły i Rzeźnik Giovanni dostąpił wniebowstąpienia.
Czapla pokręcił głową. Zaczął mówić, powoli, ważąc każde słowo.
- Nie. On zatonął, poszedł pod wodę. Znaleźliśmy sporo rzeczy z pokładu. Ale potem... stało się coś... i nie opadł na dno. Jakby... zniknął.
Miecznik rozwarł gębę i spojrzał na Giordana. Obydwaj patrzyli. Czekali na decyzję. I rozkazy.
-Zabrali...Mehmed i Malafrena. Zabrali okręt. Każdą deskę, każdy użyteczny fragment. Każdego potrzebnego im trupa. Zabrali wszystko.-warknął niemal gniewnie Giordano.- Ino po co ? Drugi okręt budują?
Wstał i rzekł stanowczym głosem.- Zawracamy do Oka. Trzeba powiadomić księcia o tym fakcie.
Skinęli głowami i ruszyli ku wyjściu. Przy drzwiach Czapla zatrzymał się, odczekał, aż kroki Miecznika umilkną na wąskim korytarzyku.
- Krzyczeć ze statku na statek nie chciałem - rzekł wspierając dłoń na framudze - by paniki nie siać niepotrzebnie. Ale jeden z tych, com go z wody wyłowił, wyglądał jakby nie żył od dawna. Ale nie leżał w wodzie, wtedy ciała puchną. Albo Rzeźnik wiózł na pokładzie trupa albo...
- Żywym zajął się Kapadocjanin.
Czapla skinął głową, odwrócił się i odszedł, by wrócić na swój okręt.

***

- Pan kapitan prosi szlachetnego di Strazzę.

Cóż za dworskie obyczaje...

- O co chodzi?
- Pan Fernandez mówi, że szlachetny pan musi to zobaczyć, Powiedział, że szlachetny pan z gaci wyskoczy.
- Tym razem dziewkę, żywą i nadobną wyłowiliście? - zakpił Giordano.

Marynarz pokręcił głową i przełknął ślinę.

- Niewiasta szlachetnego pana pali żywcem ludzi.

***

Fernandez stał przy burcie, uderzając lunetą w otwartą dłoń. Oblicze miał ponure, spojrzenie gorejące od gniewu jak rozwarte piekielne bramy. Za "Milagros" sunęły cicho "Klinga", "Skrzydlata" i "Cierń", zaś na lewo od kursu wznosił się z morza w niebo słup dymu , rozwiewany przez wiatr. Raz po raz dobiegały stamtąd przeraźliwe krzyki.

Fernandez niemal przemocą wepchnął lunetę w ręce Giordana.
- Patrz, patrz, mój młody panie. A potem powiedz mi, czy naprawdę chcemy, by nasze imiona łączono z jej.

Kilka statków z Oka, w tym "Srebrnooka", stało w pewnym oddaleniu od wystającej z wody długiej skały, zakończonej ostro niczym szpon. Cykada siedziała przed stosem na kamieniu, opierając dłonie o rękojeść miecza. Żarłoczne płomienie pochłonęły życie jakiegoś nieszczęśnika i krzyki umilkły. Twarz pani Zwierząt była gładka i martwa jak maska.
 
Asenat jest offline  
Stary 05-08-2011, 17:12   #126
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Gaudimedeus


Lekki, ciepły wiatr rozpędził resztki chmur. Gwiazdy na przejrzystym jak niebieski diament niebie były tak wyraźne i zdawały się tak bliskie, iż Gaudimedeus mógłby dotknąć ich tylko wyciągając ku nim ręce. I choć wiedział, że to było jeno złudzenie jego oszukanych światłem księżyca oczu, przystanął u stóp schodów, oparł drzewce kosy o ramię i wspinając się na palce jak dziecko, wyciągnął ręce ku migocącym gwiazdom. Poruszył dłonią, tak że Polaris, przewodniczka wędrowców, znalazła się pomiędzy jego palcem serdecznym a środkowym. Zdawała się zdobić obrączkę na jego prawicy na podobieństwo oczka pierścienia. Z ust Manuela wymknęło się westchnienie. Chociaż w mieście szalała zaraza, choć zborowi groziło zatracenie a umiłowana Graziana zagubiła się w sieci zobowiązań i własnych pragnień, w tej chwili zapomniał o wszystkim. Stał u stóp schodów i pozwalał, by euforia zalewała jego ciało ciepłymi falami. Było mu dobrze.

Stoję na skale obok mego domu, wpatrzony w nocny ocean, w którym wiją się plugawe bestie o wężowych ruchach. Wodami targa sztorm, lecz niebo jest pogodne i gwieździste. Stoję spokojny i niewzruszony, na mym palcu lśni gwiazda.

Ruszył przed siebie, miarowym krokiem, jakim zawsze przemierzał ulice Ferrolu. Pod stajniami trwał zwyczajny tumult i zamieszanie, ktoś wyjeżdżał, ktoś przyjeżdżał. Sługi Bajjaha nie było nigdzie widać, choć jego koń stał spokojnie uwiązany do drążka obok nosferackiego wyleniałego osiołka. Była i ona... nie poznał jej zrazu, bo i zmieniła się niezwykle. Włosy uczesała i spięła gładko na karku, brudne i kuse giezło zastąpił męski strój podróżny i wysokie buty do konnej jazdy. Zgięta wpół oparła pęcinę assamickiego rumaka o kolano i z uwagą czyściła kopyto. Obok zarzucał łbem obciążony jukami jabłkowity wałach.

Hajat. Mewa. Angelita. Jedno imię dla przyjaciół, jedno dla pogrążonych w wiecznych sporach dzieci Kaina, widzących w Gangrelach tylko ich zwierzęcą naturę. I jedno dla ludzi. Może najprawdziwsze, bo wybrane samodzielnie. Obraz tego, jak pragną być widziani.

Karosz Alego obrócił smukły łeb i zaparskał przyjaźnie na powitanie. Mewa uniosła głowę, odgarnęła za ucho kosmyk włosów, jej twarz otoczył poblask z latarni zawieszonej nad bramą stajni. Angelita. Anioł. Co mówił Ali? Każda dusza ma nad sobą stróża?

Z twarzy Gangrelki spłynęło zaszokowanie jego ubiorem, uśmiechnęła się lekko i nieśmiało.
- Do twarzy ci z zimną stalą, Tremere. Przyzwyczajasz ręce do walki czy poczułeś zew do pracy na roli? - zachichotała, zasłaniając usta zniekształconą, ptasią dłonią. Ledwie wyczuwalny unosił się z jej włosów ślad woni spalonych piór.

Ona nade mną. Stoję na skale obok mego domu i jestem szczęśliwy. Mój ptak powrócił... w pazurach niesie mi gwiazdę

- Zabrałam to, co schowałeś pod kamieniem. W wieży sporo ocalało. Pobiłam się z Drozdem, chciał wszystko spalić, liczył, że Rabia gdzieś tam śpi... Moi ludzie pakują wszystko jak leci. Zwiozą to do miasta, do tego warsztatu powroźniczego, w którym jest wyjście za mury. Wydadzą papiery temu, kto pokaże to... - położyła mu na dłoni sparciały, poplątany sznurek, jakim pęta się nogi szkolonych sokołów. - Powinni zjechać jutro.

Mój ptak powrócił. Zatacza krąg nad domem i zniża lot. Składa już skrzydła, więc wyciągam ku niemu ramię. Nie noszę ochraniaczy i wiem, że zaraz rozorze mi skórę szponami.

- Ale kilka ci przywiozłam. Z wieży, z górnego piętra. Te najśliczniejsze - rozplotła sznurek na jednym z juków, ostrożnie wydobyła zawiniątko. - Patrz na te rysunki, ładne strasznie, ten potwór tutaj, jak żywy - wskazała na podobiznę morskiej bestii na krawędzi pergaminu i rozłożyła go w całości, opierając o podniesione kolano. - Pomyślałam, że ci się spodoba... bo wiesz...

Wyciągam rękę i patrzę na krople krwi wykwitające między pazurami. Mój ptak jest niespokojny, ale wiem, że gdy do niego przemówię, będzie słuchał i przerwie taniec na mym przedramieniu. Wiem też, że kiedyś moja skóra stwardnieje, krew pomiędzy nami zaschnie i wykruszy się na ziemię.

- Manuelu, nie słuchasz wcale a wcale! Popatrz, tu są gwiazdy. Dziwne. Ojciec pokazywał mi gwiazdy, uczył jak się nimi kierować. Te są inne, patrz, ten całkiem odwrócony... Rzuć chociaż okiem, niech wiem, czy było warto się bić...

Manuel wbrew pozorom patrzył. I choć wiedział, co ma przed sobą, choć ręce już go świerzbiły, by odebrać Gangrelce mapę innego nieba, tego, które jest po drugiej stronie, milczał i ważył na szali, czy zdobycz naprawdę była tak cenna, by Mewa ryzykowała w walce z silniejszym Drozdem swoje istnienie.

W którymś momencie stanęliśmy naprzeciw siebie, spojrzałem w dzikie oczy ptaka i przeznaczenia się splotły. Można sprawdzić, kiedy i gdzie... lecz ważniejsze jest to, co przed nami.

Niepocieszona złożyła starannie mapę i schowała ją do tobołka.
- Nie mam wiele czasu, Manuelu. Obejrzysz sobie później. Jeśli znajdziesz moją księgę, przechowaj ją dla mnie, dobrze?
Manuel oparł z brzękiem kosę o ścianę. Pomału zaczynał rozumieć... Polecenie, by wydano mu księgi, objuczony koń, podróżny strój... niepokój i pośpiech, z jakim mówiła.
- Muszę uciekać, Tremere. Ona... poharatała ojca. Straszliwie. Pchnęła go do morza, śpiącego, będzie spał przez lata, może się nawet nie obudzić. Zostałam sama. Dziecko bez rodzica to u nas worek krwi, z którego każdy może się pożywić. Nikt mnie nie będzie bronił... a jeszcze po tym, co zrobiłam Drozdowi, w Oku czeka mnie tylko śmierć. Mogę walczyć, ale kiedyś przestanę być czujna. A wtedy - pstryknęła palcami w ostrze kosy, stal odezwała się jękliwie - koniec. Ciach, i po Mewie.

Zamilkła i zagapiła się na czubki butów.
- Zapomnij mi to, co ci zrobiłam w domu Rabii. Jeśli potrafisz. Jeśli chcesz. Ja... naprawdę się cieszę, że mogłam cię poznać.

Głos jej skoczył niebezpiecznie w wysokie tony, wyciągnięta dłoń zamarła w pół drogi do twarzy astrologa. Odwróciła się na pięcie i zaczęła sprawdzać popręg, mamrocząc zduszonym głosem, że już musi, że droga daleka.

Może być tak, że krew zniknie między nami. Ona będzie podróżować, bo nic nie uwiąże jej na stałe do jednego miejsca. Nocami będę nasłuchiwał odgłosu kopyt na kamienistej drodze wiodącej do mego domu. Czasami nie będzie jej zbyt długo, jak zawsze zaniedba wysłać listu, i wtedy zacznę wychodzić na skałę, wypatrywać jej na morzu i lądzie. Gdy w końcu wróci, roześmiana, w odzieniu przesyconym końskim potem, wysypie z tobołów zdobyte księgi, przycupnie na balustradzie tarasu - nigdy nie wyzbędę się obawy, że spadnie - i zacznie opowiadać. Tak, będzie mnie denerwować. Niewiedzą. Wiecznym brakiem pewności siebie. Znoszeniem do domu porzuconych kociąt i gołębi z połamanymi skrzydłami. Kiedyś, gdy oswoi się na tyle, by mówić wprost, usłyszę, że nigdy się nie uśmiecham, księgi zastępują mi przyjaciół, jestem niewdzięczny i sztywny jak kij... I mimo wszystko, choć za każdym razem będzie burzyć mój spokój, będę na nią czekać.



Mewa szarpała się z popręgiem. Koń Alego znosił to ze stoickim spokojem, tylko jego pierś raz po raz rozdymało zrezygnowane westchnienie.

Jest i taka przyszłość, w której spędzam czas w mej pracowni, pogrążony we własnych myślach. Ciszy mego domu nie mąci nikt i nic. Nie chodzę na skałę, bo nie mam na kogo czekać. Wiem, że zginęła, w cudzej wojnie, w cudzej sprawie, w którą dała się zaplątać, bo nie miał jej kto powstrzymać. Nawet mnie to nie boli. Mam swój dom, mam swoje księgi, czegóż mi więcej potrzeba? A jednak gwiazdy przestały śpiewać i zostawiły mnie w ciszy.

Dłonie Mewy miotające się po końskiej uprzęży jak przestraszone ptaki znieruchomiały. Skurczyła ramiona i pochyliła głowę, opierając czoło o siodło i z jej gardła wymknął się głuchy szloch.

Jest i taka przyszłość, w której ruiny mego domu porosły chaszcze. Skała jest pusta i puste niebo nad nią, a kłębiące się w oceanie bestie z furią wyciągają pokryte łuskami łapy ku gwiazdom.
 
Asenat jest offline  
Stary 13-08-2011, 10:48   #127
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Iblis


Nie chcieli go. Odsuwali się, by przypadkiem go nie dotknąć. Rozmowy milkły, gdy się zbliżał, jakby sama jego obecność kazała umrzeć wesołości. Iblisa otaczała pustka i cisza, i czujne spojrzenia wielu oczu. Śledzących twardo jego kroki i mięknących z ulgi, gdy wreszcie się oddalał. Nikt go nie witał. Nikt mu nawet nie skinął głową i Iblis wiedział, że choć zgromadzonych tu Kainitów dzieli wszystko - wyznawane zasady, przekonania, pragnienia i polityka - wszystkich łączy mocnymi węzłami wspólnota życzenia, by Iblis zniknął. Stąd. Z Ferrolu. A jak się da, to z powierzchni ziemi.

Róże pachniały oszałamiająco... zgnilizną. Iblis wyciągnął rękę i dotknął kwiatu, a ten odpadł od krzewu i przylgnął mu do dłoni cuchnącą zepsuciem mazią.

- Iblisie! - rozbrzmiał za nim mocny głos Graziany Mendozy. - Radam cię widzieć.


To oczywiste kłamstwo opuściło usta wypacykowanej jak klacz na sprzedaż Tremere z lekkością właściwą urodzonym łgarzom. Graziana wysunęła przed siebie dłoń spowitą w koronkową rękawiczkę, podając ją Szaleńcowi do ucałowania.

- Żałuję, że dopiero teraz znalazłeś czas, by odwiedzić miasto. Bardzo jestem ciekawa twej opinii, jako lekarza, którego wiedzę cenię... Co sądzisz o zarazie?

Iblis zamrugał. Graziana nie mrugała w ogóle, jej oczy były czarne jak zbocza piekła. Szaleniec opuścił spojrzenie na dłoń możnej Tremere, ciągle wyciągniętej w jego stronę. Spod rękawa wysunął głowę wąż, rozdwojony język śmignął w powietrzu, jakby badając woń, którą Iblis rozsiewał wokół siebie.

- Arbitrium vincit omnia - oznajmił wąż, a z jego zębów spłynął połyskujący żółcią jad.

Iblis przyjął dłoń witając ją jak mężczyznę, czyli tylko przyjmując dłoń. Zarobił to dość dziwnie jakby wymijając węża.

-Biorąc obecne okoliczności, to aniołowie Tremere powinni wiedzieć wystarczająco wiele, prawda? Chociaż ja bym się lękał Klątwy Ondyny...

Graziana Mendoza uśmiechnęła się zdawkowo, i gdyby Iblis należał do licznego grona jej wielbicieli, zapewne poczułby się zaszczycony i onieśmielony. Tyle że nie należał. Jego oczy uważnie sondowały postać medyczki. Na samym wierzchu niczym opar unosiło się serdeczne rozbawienie, pod nim błyszczała napięta jak cięciwa czujność. Pod nimi zaś oboma, zbyt głęboko, by on sam mógł być ich obiektem, kłębił się i drgał poskręcany twór czarnych, srebrnych i szkarłatnych pasm. Strachu, troski i miłości.

- Iblisie, doprawdy... - Graziana ujęła jego ramię. - Biorąc pod uwagę obecne okoliczności - powtórzyła jego słowa i ton - dzieląc wspólnie tę samą sztukę, możemy zaoszczędzić sobie naszych małych, płynących z chciwości niesnasek. A także naszych małych, zawoalowanych gróźb. Biorąc pod uwagę okoliczności, udam, że nie zrozumiałam. Nie, doktorze Ischyrionie. Żaden z chorych nie umarł we śnie. Byli wręcz przerażająco świadomi. Do samego końca. Jedynym zaś wspólnym punktem między trawiąca miasto zarazą a chorobą kochanka Ondyny jest nadnaturalne źródło przypadłości. Nudzę cię, czy też masz wolę podzielić się własnymi spostrzeżeniami?

Wymieniła dwa imiona. Żadne z nich nie jest moje. To nie są moje imiona!

- Leokadiuszu - wysyczał wąż z ramienia Graziany. - Leokadiuszu... miałeś wolę tak twardą jak góry i nieubłaganą jak morze. Cóż ci się stało? Dlaczego pozwoliłeś się złamać?

Przyglądał się wężowi. To imię ongiś bardzo wiele znaczyło. Leokadiusz, duchowny... Leokadiusz z Karpenisi. Anna. Migające obrazy. Włości w Rumuni. Trzask.. Wino. Diabelskie wino. Nie dochowano butelki. Jutro przyjdź.
Iblis się zachwiał. W głowie brzęczało. Jutro przyjdź! Przyszedł. Potem uciekł. Strata. Ból. Pewien stary kościółek. Słowa własne-nie-własne odległej przeszłości: „Stanę się taki jak ty. Umrę i będę żył wiecznie, a jak pokonam śmierć, to wyręczę ją i sam dowlokę ciebie na skraj przepaści. Znów będę kochał, znów...”. Iblis obejrzał się, wokół świat się topił i płonął. Potem wąż, jego ślepia. Spokój, próbował się uspokoić.

-Zabierz tego gada... - Przerwał. Milczał chwilę. - Rozbite brzegi oceanu. Nie ma Boga...

- Nie, nie ma Boga - zgodziła się spokojnie Graziana. - Co się dzieje? Dobrze się czujesz?
- Nie ma Boga - przytaknął jej wąż. - Jesteś tylko ty.

Uspokój się! Milczał znowu, spuścił wzrok na ziemię, nie chciał oglądać węża. Błysk ciemności. Nie światła, ciemności, która po raz kolejny swoimi czarnymi promieniami zabrała wspomnienia i przyniosła szaleństwo. Ale gdzieś daleko było światło.

-Zaraza to choroba duszy. - Granie strzaskane o brzegi - Jeden nieczysty duch, dwa nieczyste duchy... Trzy dusze je karmiące.

- Iblisie, wszystko w porządku? - ostry głos Graziany docierał do niego przesączony przez narastający huk fal. - Podejdź tutaj, usiądź, pomału...

Iblis usłuchał. Usiadł sztywno na kamiennej ławce pod zgniłymi różami. Już zrobiło się zamieszanie. Ktoś dotknął jego twarzy, otarł ją mokrym płótnem.
Salome miała miłe, miękkie dłonie. Na jej uszach zakołysały się złote kolczyki, kiedy wstała i rozgoniła gapiów.
- Porwano panienkę, którą się opiekował. Źle to znosi. Koniec widowiska.

Nachyliła się ponownie do jego twarzy.
- Położysz się może na chwilę? - zaproponowała nieśmiało. - Znajdę ci komnatę. Cisza dobrze ci zrobi.
Graziana Mendoza skinęła twierdząco głową.

- Ja znajdę! Ja! Mogę-mogę-mogę? Proszę! - obok Iblisa wyrosła śliczna, drobna dziewczynka o prostych, ciemnych włosach i martwych oczach. - I powiem szlachetnej doni, że zasłabł.

Dziecko było szybsze niż myśl. Już w podskokach pędziło w stronę podwyższenia, na którym dona de Todos toczyła cichą rozmowę ze swym Zwierzęciem.

Wąż zsunął się z ramienia Graziany.
- Jestem tu. I nic nie możesz na to poradzić. Bo jesteśmy jednym. Rozdzielonym i pękniętym, ale każda z części zachowuje pamięć wspólnoty.

Z krzewów opadały kwiaty i liście. Dziecko biegło już ku nim z uśmiechem na twarzy.

- Jestem tu i nigdzie się nie wybieram. Znów kochałeś, i znów ci ją zabrano. Zamiast ją odzyskać, bawisz się we władcę świata. Baw się dalej, a ona znów zginie.

- Martwy sen... Powolna śmierć... Nie.

Stwierdził Iblis wstając. Czy on kochał Anastazje? Mógłby się wpierw zastanowić, czym było chwiejne „ja”. Leokadiusz kochał, tak jak i wtedy... Lecz Iblisowi obca była miłość, a tylko pragnienie, duma, poczucie właśności i morza gniewu za stratą czegoś, co uważał za swoje – Iblis, wampir na Drodze Szatana i Leokadiusz, gdzieś jeszcze w jaskiniach świadomości.
Zderzenie. Lecz obaj nie chcieli być już bardziej manipulowani. Wykorzystani. Aż – nie baw się we władze świata – ponownie bądź marionetką na czyimś sznurku. Tak jest bezpiecznie, nic się nie stanie.
Tylko cię sprzedadzą po raz drugi.

- Już dobrze... Wszystko dobrze. Felix, qui potuit rerum cognoscere causas... Więc jest szczęśliwy.

Nie był.

Dziewczynka odeszła, wyraźnie zawiedziona. Graziana siedziała z nim jeszcze przez chwilę. Iblis słuchał jednym uchem jej uczonej przemowy i odpowiadał monosylabami. Stanowisko dumnej Tremere wobec kwestii istnienia Boga i duszy było mu dobrze znane nie od wczoraj. Graziana nie wierzyła. We wszystkim upatrywała racjonalnych, a przynajmniej stąpających po ziemi przyczyn. Wreszcie go zostawiła, wymawiając się koniecznością rozmowy z Agustinem, a Iblis przyjął jej odejście z prawdziwą ulgą. Co prawda zostawiła węża - leżał teraz zwinięty w pierścień pod ławką, ale przynajmniej Iblis nie musiał znosić jej wszechwiedzącej pozy.

Salome przyniosła mu puchar krwi i wiadomość, że z wież Zamku Słońca wypatrzono "Srebrnooką" i kilka innych statków z Oka Zachodu. Pani Zwierząt zmierzała do miasta, zapewne zamierzali rzucić kotwice w jakiejś zatoczce, port nadal był zamknięty i nic nie zapowiadało, by łańcuch zagradzający statkom wejście w najbliższym czasie miałby zostać opuszczony i spocząć na dnie.
- I dziwna rzecz... nad zatoką wisiał czas jakiś słup dymu... dziwne, dziwne.

Iblis nie odpowiedział. Właściwie, to już nie chciał tu być, nie miał ochoty przeglądać się w oczach innych Spokrewnionych. Wiedział doskonale, co tam zobaczy.

I wtedy ujrzał Anastazję. Patrzyła na niego ponad głowami tłumu, z jednego z niższych tarasów. Potem wyciągnęła rękę, jej palce musnęły płatki róży. Odwróciła się nagle, suknie obwinęły się wokół jej nóg, ruszyła przed siebie i zniknęła w zarośniętym dzikim winem wykuszu.

Wąż pod ławką otworzył jedno ślepie.
- Nie wierz oczom. Nawet własnym. Nie wierz kobietom... nawet własnym.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 13-08-2011 o 11:48.
Asenat jest offline  
Stary 13-08-2011, 19:40   #128
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Luisa


Jakiś czas dona de Todos udawała, że nie zauważyła, iż Kostaki opuścił miejsce u stóp schodów, gdzie witał przybywających gości i stanął za plecami jej krzesła. Potem przyjęła jego milczącą obecność jako coś oczywistego - jak zawsze. Coś go zaniepokoiło, więc ruszył jej bronić przed niebezpieczeństwem - prawdziwym lub wyimaginowanym.

- Jak się bawisz? - zapytała lekko.
- Źle - odburknął.
- Coś konkretnego?
- Gówno - odparł i szarpnięciem rozpiął gór liberii. Guziki z masy perłowej podskakując spadały w dół.
- Nie będziesz ze mną rozmawiał w ten sposób.
- Nie będziesz rozmawiać z tym fircykowatym oślizgłym wężem!
- Armand? Wąż? Co najwyżej glizda. I będę rozmawiać, z kim uznam za stosowne.
Zamilkł i trwał w miczeniu, żując złość i gniew z przekleństwami.
- Już? - spytała ostro, gdy przestał mamrotać pod nosem.
- Co już?
- Czy już się uspokoiłeś na tyle, żeby powiedzieć, co cię gryzie.
Westchnął.
- Książę. I Cykada. Gdzie oni są ? Dlaczego jeszcze ich nie ma?
- Są starzy i potężni - Luisa wzruszyła ramionami. - I jako tacy lubią pokazać, że wolno im wszystko. Że nie dotyczą ich ani prawa, ani wymogi etykiety.
- I co?
- Nie rozumiem?
- Nie dotyczą?
Luisa podniosła kielich do ust, zaraz też obtarła wargi haftowaną chusteczką.
- Nie. Mylą się tak sądząc. Potęga zaślepia.

Luisa patrzyła, jak Catalina kręci się wokół Iblisa. Uśmiechnęła się lekko.

Ziarno padło na podatny grunt.

***

Jokanaan nachylił się do łaskawie nadstawionego ucha pani de Todos.
- Książę nasz pan powrócił już do miasta, udał się do swego domu.
- A gdzież bawił mój najmilszy brat?
- W Oku... Podobno z właściwą sobie kurtuazją obraził Cykadę.
- To straszne.
- E tam... jej zbyt śpieszno w wąwozy, żeby się teraz żreć.
- Pani z Oka przysłała mi wieść, że również zamierza mnie zaszczycić.
- Zaszczy... ekhyyyymm. No tak - Nosferatu podrapał się po czaszcze. - W każdym razie zamierza dotrzymać słowa. Jak zawsze. Zmierza w stronę miasta. Z wież zamku widać statki...
- Coś ty robił na mojej wieży, mojego zamku? - poinformowała si·ę uprzejmie Luisa.
- Ja? Nic. Mam lęk wysokości. Od łażenia po gzymsach to ja mam ludzi.
- W moim zamku?
- Wszędzie. A, Cykada przyjedzie lekko woniejąc swądem spalenizny.
- Dlaczego miałoby mnie to interesować?
- Ponieważ niegdyś, gdy jej bogowie byli jeszcze żywi, paliła im żywcem ludzi w ofierze. Nad Palcem Diabła wisi słup dymu. Być może przepłynęła sobie na skąłę z dala od lądu tylko po to, by rozpalić sobie ognisko i spalić listy od niewdzięcznego kochanka - wywrócił wymownie oczami. - Ale nie wydaje mi się. Naprawdę, nie wydaje mi się.

***


- Moja pani - pochylił się przed nią ciemnowłosy młodzieniec, odziany jak zbiedniały szlachcic. - Ten, którego zwę mym panem przesyła ci pokłony. Kazał ci rzec, iż jego serce raduje się, iż Zamek Słońca, który przed wiekami wniósł jeden z jego braci, stał się schronienieniem damy, której przymioty ducha są znane nawet na naszych smutnych pustkowiach.
Luisa siedziała sztywno na swym tronie. Młodzika widziała po raz pierwszy. Jego oczy były wesołe, szczere i niewinne, jego pierś raz po raz wznosiła się w oddechu.
- Ferrol cięzko nazwać pustkowiem - odparła, skinieniem dziękując za komplement.
- W rzeczy samej. Kiedyś zaś był pięknym miastem, do którego ciągnęli rzemieślnicy i kupcy, poeci, śpiewacy i ludzie nauki. Dziś jednak te czasy minęły, zaś my - mieszkamy na pustkowiu.

Zeloci, Zeloci z północnych wąwozów. Wrogowie mego brata

Luisa przetoczyła spojrzeniem po zebranych, zastanawiając się, gdzie skryli się buntownicy.
- To musi być przykre - odparła zdawkowo.
- I tak jest w istocie. Pan mój dar przesyła, drżąc z niepewności, czy zechcesz, o pani, go przyjąć.

Luisa skinęła głową. Młodzieniec przyklęknął, spod ramienia wyjął drewnianą, inkrustowaną i bogato zdobioną skrzyneczkę. Ujął jej wieko i spojrzał na nią pytająco. Skinęła głową powtórnie.

 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 13-08-2011 o 19:52.
Asenat jest offline  
Stary 16-08-2011, 17:12   #129
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Ogień, wrzaski, swąd palonego ciała.


Moshika paliła kogoś żywcem.
Czemu go to nie dziwiło?
Drażnił go ten fakt. Irytowało jej działanie. Ten niepotrzebny pokaz okrucieństwa, ale... czemu go to nie dziwiło.
Cykada była bestią. Prastarą krwiożerczą potworą, łączącą to co najgorsze w krwiopijcy i naturze kobiecej.
Nigdy tego przed nim nie ukrywała.
Więc paliła człowieka żywcem.
- Patrz, patrz, mój młody panie. A potem powiedz mi, czy naprawdę chcemy, by nasze imiona łączono z jej.
Zelota spojrzał na Fernandeza i rzekł.- Jak inaczej kobieta mogła by rządzić kapitanami i twierdzą samotnie? Jedynie poprzez strach mogła wywołać posłuch u podwładnych.
Wzruszył ramionami dodając.- Poza tym... nie wiemy co się tam wydarzyło. I kogo palą. I za co.
Sam nie wiedział, czy usprawiedliwia ją przed swym ghulem, czy przed sobą. Westchnął cicho.- Do Ferrolu i tak płynąć nie możemy. Zaraza tam króluje. Gdyby było inaczej... nie uciekałbyś z miasta.
Po czym zadecydował.- Na razie wracamy do Oka. A co będzie jutro? Pożyjemy, zobaczymy. To niespokojne czasy Hugo.

Giordano nie zastał księcia w twierdzy Gangreli. Jak się okazało, wraz Iblisem wrócili do Ferrolu. Cóż... Zelocie pozostało przygotować się do wizyty w Zamku Słońca.
I ubrać odpowiednio. Bo pirackie i okrwawione nieco szaty Miecznika niezbyt pasowały do
dworskich zabaw.
Co prawda zawadiacki nieco strój jaki Włoch dla siebie wybrał


również daleki był od modnych obecnie bufiastych rękawów i weneckich koronek. Ale Zelota nie był wszak salonowym pieskiem. I dlatego nie mógł się prezentować jak Rzemieślnik. I dlatego zabrał ze sobą szablę Assamity.
Choć nie był to jedyny powód. Ferrol nie był bezpiecznym miejscem. Rabia była na wolności, Hamilkar i Zeloci byli na wolności, Iblis był na wolności, Sara była na wolności... Nie wspominając o innych wrogach, których zdołał sobie zrobić idąc rzeką wydarzeń pod prąd.
A o których nie wiedział... jeszcze.
A za sojuszników mając skłóconych ze sobą kapryśną Cykadę i równie chimerycznego księcia. Oraz Nosferatu, u których dług wdzięczności rósł Zelocie niepokojąco szybko.
Wystarczająco powodów, by dbać o własną skórę. I nie rozstawać się z szablą.
Tym bardziej, że przybył tu sam. Fernandez został w Oku Zachodu z przykazaniem, by czekał na powrót Giordano i nie wychylał się. Obaj wiedzieli jak niebezpieczne to miejsce.
Choć dla Giordano, Ferrol też nie był bezpieczny.
Należało więc być ostrożnym i czujnym.

I szybko się to opłaciło. Wkrótce po wjechaniu do miasta, Włoch zauważył, że jest obserwowany przez dwie smagłe twarzyczki. Dwójka pstrokato ubranych cygańskich dzieciaków. Dwójka biednych cyganiątek obserwujących go na zlecenie starca z tej samej rasy. Bowiem to on, wraz ze swym młodym ochroniarzem przyglądali się również di Strazzy przy wjeździe do miasta.
Dzieciaki śledziły go. A Giordano nie wiedział z czyjego polecenia jest obserwowany.
Na pewno nie z rozkazu owego starca. Zleceniodawcą był raczej krwiopijca.
Ledwo Brujah zwrócił na nich uwagę, już dali drapaka w jeden zaułków miasta.
Giordano zaś ruszył za nimi. Przez chwilę lawirowali pomiędzy uliczkami miasta, dzieciaki z przodu, a wodzony za nos wampir za nimi.
W końcu dotarli na miejsce. Jeden dzieciak wbiegł w głąb wąskiej uliczki. Drugi został robiąc za wabia. I tego drugiego di Strazza bez większego problemu złapał za kołnierz koszuli.
Bowiem w głąb uliczki, jakoś mu się nie spieszyła. Nie zamierzał wskoczyć w oczywistą pułapkę.
Giordano podniósł dzieciaka, bardziej twierdząc niż pytając.- Sara cię przysłała prawda?
Smarkacz zrobił niewinne oczy, złożył ręce jak do modlitwy: - Nie ukradłem twej sakiewki, panie, naprawdę!
W innej sytuacji byłby bardziej przekonujący, ale nie w obecnej.
Z głębi zaułka dobiegł di Strazzę kobiecy, zmysłowy głos: - Oczywiście, że nie ukradł. Bo przecież nadal nie masz nic w sakiewce, prawda, Włochu?
Cienie się poruszą i z mroku wyłoniła się wpierw czerwona suknia, a potem cała smukła postać młodej Cyganki o ramionach ozdobionych licznymi bransoletami
Smukła sylwetka, sarnie oczy... znał tą osóbkę. Dolores, „ przyjaciółka” Sabana.
- Wypuść go, zanim znajdzie coś, co może ci ukraść.
-Wiesz chyba, że ostatnio Ferrol stał się dla was niebezpieczny?- spytał retorycznie Giordano puszczając dzieciaka.- Choć nie z mojej winy. Nic do Sary nie mam, ni do jej podopiecznych.
- Sara zrobiłaby najlepiej, gdyby uciekła. Nie jesteśmy jej podopiecznymi.-odparła kobieta.
Może i rzeczywiście nie byli jej podopiecznymi, ale Sara była primogenką Sabanowego klanu.
Giordano zerknął w głąb zaułku, w którym chyba czaiło się więcej Cyganów. A za Zelotą stanął stary Cygan, chyba jakiś ichni przywódca. - Dolores chce tylko porozmawiać - oznajmił pojednawczo. - Szlachetny pan pozwoli głębiej w zaułek.
Giordano skinął głową starcowi. Wzruszył ramionami rzekł.
- A czy to ma znaczenie? Zaraza się rozprzestrzenia. Będą szukać kozłów ofiarnych.
Po czym ruszył za znikającą w mroku zaułka Dolores.
Rzeczywiście było ich tam więcej. Chyba ponad dwadzieścioro, w różnym wieku, od starców po dzieci. Dolores skrzyżowała ramiona na piersi i Giordana - tak jak w chwili, gdy ujrzał ją po raz pierwszy w porcie - uderzyła jej niezwykła uroda.


Oczy w czarnej oprawie uważnie przestudiowały jego twarz. Uniosła przed siebie dłoń i zobaczył, że ciągle nosiła pierścień, który jej wtedy rzucił.
- Wtedy, w porcie, pragnąłeś mnie - głos miała mocny - siła kobiety, która ma pełną świadomość swojej urody i wrażenia, które robi. - Nadal możesz mieć. Mnie. Nas.
Inni milczeli.
Wtedy w porcie... to było, zanim napił się krwi Cykady. To wydawało się tak odległe, teraz . Jakby od wydarzenia w porcie minęły wieki. Potarł czoło dodając.- W zamian za co? Moja sakiewka nadal pusta, a łaska księcia Ferrolu na pstrym koniu jeździ.
Cyganka parsknęła krótkim, gardłowym śmiechem. - Ledwie jedną noc w radzie, a już nauczyli cię wyrachowania? Nie bój się, Włochu. Nie jestem co prawda tania, ale cena, o której mówimy, jest ceną w krwi.
Włoch splótł ręce razem i rzekł.- Nie Dolores. To nie wyrachowanie. To uczciwe postawienie sprawy. To co osiągnąłem, zyskałem wiele razy nadstawiając głowy, wiele razy tańcząc na ostrzu miecza. I parę razy zdając się na łut szczęścia.
Pokiwał głową na boki.- Wiążąc ze mną swój los, ryzykujecie wiele, w tym własne życia.
Poruszyła się, dzwoneczki uwiązane do bransolet rozśpiewały się cichutko, srebrnie i dziwnie smutno. - Giordano, my jesteśmy Gitanos. Nasze życie jest zagrożone od kiedy się rodzimy. Masz dobre serce, więc szanuj mój czas. Tak czy nie?
-Cena w krwi. Co dokładnie masz na myśli?- spytał Zelota.
- W twojej krwi. I w krwi tego, który zabił Sabana.
-Zgoda na moją. A kto zabił Sabana?- spytał Giordano.
- Celestin Inigo. Szaleniec, który miał być martwy, ale nadal chodzi po Ferrolu. Kochanek twojej kochanicy - wyszczerzyła w uśmiechu białe zęby.
Chciała wywołać w nim zazdrość i chęć zemsty. Ale bynajmniej nie taki był powód kolejnych słów Włocha. Celestin miał zginąć z wyroku księcia. Powinien nie żyć, podobnie jak Malafrena i Mehmed. Skoro żył... to pewnie dzięki nim. A to był wystarczający powód, by zabić go ponownie.
-Celestin?- zdziwił się Giordano słysząc te słowa. Zacisnął dłonie w pięści.- Mogę być jego katem.
Sięgnął po szablę i delikatnie przeciął skórę. Trzeba przyznać, że oręż Alego był wyśmienity.- Krople krwi szybko zmieniły się w stróżkę.
A Giordano rzekł do Dolores.- Uważaj piękna. Kochanica moja drapieżna jest.
Cyganka wzruszyła obojętnie ramionami: - Ja za to jestem ciepła i miła. I żywa. A to oznacza, Włochu, że mogę działać, kiedy wy śpicie. - Przylgnęła ustami do jego nadgarstka, dotyk był tak delikatny jak pierwszy pocałunek.
Pogłaskał ją po policzku, gdy tak piła.- Niemniej moja kochanica, jest moją kochanicą. Pamiętaj o tym kwiatuszku.
Uśmiechnął się. Lubił czuć dotyk kobiecego ciała...czy to ciepłego żywego Dolores, czy też martwego i chłodnego Cykady. Nie odczuwał już zwierzęcego pragnienia, ale nadal lubił piękno kobiecego ciała. Jak koneser sztuki.
Odsunęła się na odległość ramienia - Zatem zachowaj dla niej czułości, kwiatuszku - poradziła z nieodgadnionym uśmiechem.
Włoch tylko się uśmiechnął w odpowiedzi. Pewnie by je zachował, gdyby Cykada potrafiła jeszcze docenić takie gesty. Jednak zbyt wiele wody upłynęło, by pamiętała o przyjemnościach płynących z drobnych czułości.

Po czym wypytał o szczegóły śmierci Sabana. Wedle słów Dolores, Ravnos... spłonął, tak po prostu. Jednym słowem w starciu z Celestinem Giordano musiałby być szybszy i silniejszy od niego.
I mieć więcej szczęścia od Sabana. Zelota wypytał, też o postać samego Celestina.
Dolores wiedziała tylko tyle, że Inigo był primogenem Szaleńców. Był miły i życzliwy, typ pogodnego błazna, którego wszyscy lubili. A Celestin lubił sobie podpalić to i owo. Taką miał perwersję. Z Cykadą rozstali się pół wieku temu - pożarli się o to, że Cykada urządziła rzeź morysków w Niebla del Valle. Pożarli się i rozstali, ale nigdy nie było między nimi wrogości. Celestin został skazany na śmierć przez księcia za to, że rzucił głupim żartem na radzie. Został wtrącony do suchej studni, gdzie obejrzał sobie świt. Cykada się wściekła, a potem zaczęła przejawiać nagłe zainteresowanie Iblisem. Wyjednała mu miejsce w radzie po Celestinie.
Dowiedział się dużo. Dolores była użyteczną służką, ale też bardziej krnąbrną od Hugo.
Pogrywała sobie z Zelotą. Starała się uczynić z niego własnego pionka, własny oręż zemsty.
Cóż... Giordano się na to zgodził. Ale ostatecznie, sam zamierzał rozegrać całą zemstę.
Zamiast podążać szlakiem wyznaczonym przez cygankę.
Gdy uzyskał już odpowiedzi co do intrygujących go spraw, Giordano rzekł.- W Oku Zachodu, nie bylibyście bezpieczni. Uproszę o pomoc Salome....
Kolejny dług u Nosferatu, Zelota zastanawiał się, co zrobić, kiedy mu przyjdzie go spłacić.
- Mamy schronienie – odparła cyganka.
To rozwiązywało, przynajmniej część problemów Zeloty.
-Gdzie?- spytał Giordano po chwili namysłu.
- Tak tutaj, jak i za murami. Za miastem stoi nasz tabor. A tu wprowadziliśmy się do Zamku Słońca. Tak wiele komnat stoi tam pustych, że starej Ventrue nie zrobi to różnicy.
Po czym przejął inicjatywę pytając.
- Czy nie uważasz, że kiedy ty będziesz zadawał szyku na balu, powinniśmy wykorzystać sytuację, że żaden ze Spokrewnionych nie plącze się po mieście?
-Szukajcie więc Celestina, ino ostrożnie, ja spróbuję... zobaczę co zdziałam wśród elity Ferrolu. -odparł Giordano z uśmiechem. Po czym dodał.- Nie wszyscy Spokrewnieni są na zamku, jest zapewne też kilku takich, którzy... powinni być martwi a nie są. Jak Celestin. Jest i Rabia, którą ukrył Ali, no i Sara. Jeśli się z nią spotkasz, rozmów się z nią w moim imieniu. Jakoś nie mogę uwierzyć, że Książę skazał ją na łowy z powodu takiej błahostki, podobnie jak Celestina. Chcę znać prawdziwe powody.
- Szukać? Celestina? A po co? - zamrugała. - Sam przyjdzie, jak podpalimy jego dom.
I kto tu kim manipulował? Giordano zamyślił się.- Jego dom? Ale ktoś pewnie po jego "śmierci" ów dom przejął.
- Nie. Mówiłam, że był lubiany. Stoi pusty, jest tam tylko jeden sługa.
To wszystko brzmiało podejrzenie. Co z tego, że Celestin był lubiany, skoro oficjalnie jest tylko kupką popiołu na dnie studni?
Tym bardziej dom martwego Szaleńca, wydawał się godny przeszukania.
Giordano zamyślił się i rzekł.- Po uczcie na zamku zaprowadzisz mnie tam. Chcę się rozejrzeć.
- Jak sobie życzysz. Będę czekać przed wejściem. Spław swą kochanicę i wyjdź. Znajdę cię.
Giordano skinął głową i...pogłaskał Dolores po głowie mówiąc żartobliwym tonem.- Nie bądź zazdrosna mio amore...Nie pasuje to do ciebie.
- Za to do ciebie zdradzanie kochanki jak ulał, jak ulał...-Dolores uznaje audiencję za skończoną - odwraca się i z pobrzękiwaniem dzwoneczków odchodzi lekkim krokiem. reszta tez się rozchodzi
-Czekaj z ludźmi z pochodniami. A nuż spełni się twe życzenie i zobaczysz płonący dom Celestina.- dodał na koniec Zelota.
- Sama podłożę ogień - rzuciła mu przez ramię.
Tak... podłoży, o ile Giordano jej na to pozwoli. Włoch jednak nie bardzo miał ochotę na małostkowe odruchy związane z zemstą. Wolał sprawę załatwić po cichu... i najlepiej w sekrecie, przed tutejszymi wampirami. Zwłaszcza przed Cykadą.
Póki co... ruszył w kierunku Zamku Słońca. I tak już był spóźniony.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 17-08-2011, 11:46   #130
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Polaris, przewodniczka wędrowców.

- Dlaczegóż właśnie teraz skupiasz na sobie mój wzrok? - bliskość gwiazd znów wciągała Manuela w korowód rozpędzonych myśli - Dziewięć. Dziewięć. Dziewięć. Tam, gdzie utkano szatę którą podarowała mi Graziana, tam to coś co zwiemy energią widzą jako wypełniające bezkres tchnienie kosmicznego smoka. Cynozura, prowadzisz wędrowców, a przecie pięć tysięcy lat temu prowadziła ich inna gwiazda: Thuban, główna gwiazda gwiazdozbioru Smoka właśnie. Nawet przewodnicy niebiescy się zmieniają, czyż nie powinno być to nauczką dla nas.

Szedł dalej, popatrując co jakiś czas na Ursae Minoris, gwiazdozbiory wirowały wokół Gaudimedeusa, a on sam euforycznie pędził po drogach własnych rozmyślań.

- Dziewięć. Kwadrat Saturna, fundament większości kosmologii i systemów filozoficznych. Feng Shui, psychologia przestrzeni, stworzona na siatce Bagua Magiczny Kwadrat Saturna. I-CING, Księga Przemian, która właściwie chyba powinna nazywać się Księgą Przeznaczenia. Sumeryjskie układy cyfrowe, cyfrowa mapa kosmicznych wibracji!

Nozdrza Manuela wychwytywały już woń pobliskich stajni. Gdzieś w krok za nim, w pewnym oddaleniu przemykał człowiek Graziany, i jeszcze jeden, ukryty w mrokach ale zapewne cały czas obecny. Manuel nawet nie zastanawiał się, na ile, oprócz tego że byli obrońcami, na ile byli też zobowiązani do upewniania Graziany o jego krokach. O tym, czy kroki te nie prowadzą do czegoś nierozsądnego.

- Energia - przypominał sobie w uniesieniu mag - ...gigantyczna moc kosmosu, oddech smoka, przybywa ku nam i przyjmuje formę wzoru określonego przez układ Dziewięciu Gwiazd, w skład którego wchodzą Wielki Wóz (, Polaris właśnie,i Wega. POLARIS, najjaśniejsza spośród gwiazdozbioru Małego Wozu, siedząca na końcu dyszla, nazywanego przez starożytne ludy Małą Niedźwiedzicą, reprezentująca biegun dodatni, lato i gorąco, żywioł Ogień, energię aktywną Yang. Słońce...Zamek Słońca...

Stoję na skale obok mego domu, wpatrzony w nocny ocean, w którym wiją się plugawe bestie o wężowych ruchach. Wodami targa sztorm, lecz niebo jest pogodne i gwieździste. Stoję spokojny i niewzruszony, na mym palcu lśni gwiazda.

Hajat. W podróżnym, męskim stroju. Takim, w jakim łatwo się skryć pośród wędrowców. Poblask z latarni nad bramą stajni, aureola, Angelita. Anioł. Każda dusza ma nad sobą stróża, mówią usta człowieka ze wschodu. Każda dusza ma nad sobą stróża, mówi Pismo tych spod znaku ryby. Angelita. Imię prawdziwe, czy tylko niosące obraz jak chciałaby być oglądana. Uśmiecha się lekko i nieśmiało.
- Do twarzy ci z zimną stalą, Tremere...

Płyną dalsze słowa. Woń spalonych piór. Lekki wiatr odgonił wszystkie chmury, mój ptak powrócił, niebo jest pogodne i gwiaździste. Choć wodami targa sztorm.

W pazurach niesie mi gwiazdę. Zabrałam to, co schowałaś pod kamieniem. Ujmuję sparciały sznurek, poplątany jak losy przekleństwa Spokrewnionych i niczym kuglarz sprawiam, że znika w przepastnych przestrzeniach mojej szaty.

- Ale kilka ci przywiozłam. Z wieży, z górnego piętra...
... lecz ważniejsze jest to, co przed nami. Mewa chowa mapę do tobołka, a ja nabożnie ujmuję go dłońmi i ściskam z całych sił.

- Jeśli znajdziesz moją księgę, przechowaj ją dla mnie, dobrze?
Kiwam głową, ona widzi i rozumie, nieco się uspokaja. Ale zaraz woda znów staje się niespokojna. Objuczony ciężko koń, podróżny strój... niepokój i pośpiech. Muszę uciekać.

- Muszę uciekać, Tremere...zostałam sama. Dziecko bez rodzica to u nas worek krwi....z którego każdy może się pożywić. Nikt mnie nie będzie bronił...

- Nie. - przerywam Jej gwałtownie. - Nie zostałaś sama.
- ...w Oku czeka mnie tylko śmierć. Mogę walczyć, ale kiedyś przestanę być czujna. A wtedy - stal kosy odzywa się z jękiem - koniec. Ciach, i po Mewie.

- Nie...- szepczę.
Słyszała? Czy też nie. Milknie i gapi się na czubki butów.
- Zapomnij mi to, co ci zrobiłam w domu Rabii. - głos szybuje w wyższy ton - Jeśli potrafisz. Jeśli chcesz. Ja... naprawdę się cieszę, że mogłam cię poznać.

Patrzę na nią, a przyszłość rozbiega się przed moimi oczyma różnymi drogami. Dłonie Mewy są wystraszonymi ptakami miotającymi się po końskiej uprzęży. Nad moją głową gwiazdy śpiewają swoją pieśń, a ja...Nie mogę pozwolić im zamilknąć. Śpiewają o krwi, która jest na moich dłoniach, a nie zmyją jej słowa nawet najpiękniejszych z ksiąg. Śpiewają o przyjaciołach, którymi nawet najmądrzejsze z ksiąg ostatecznie stać się nie mogą. Śpiewają o ciszy, która na mnie czeka, jeśli...Mewa kurczy ramiona, opiera czoło o siodło i z jej gardła wydobywa się głuchy szloch.

Przysuwam się do niej, cicho niczym duch i obejmuję mocno. Moje sztywne ciało, nawykłe do tego by być prostym jak kij i mój sztywny umysł, nawykły by trzymać dystans od wszystkich dokoła przez chwilę stawiają opór, ale mnie niesie teraz jakaś inna siła. Ja sam jestem już inny.

- Hajat...- me usta opuszcza szept, przeznaczony tylko dla niej - ...dopóki jestem, nigdy nie będziesz kroczyć sama. Nie jesteś dzieckiem bez rodzica. Znajdziesz schronienie w domu moim, pojedziesz tam zaraz. Bacz za siebie, by nikt cię nie widział. Dam ci list, przekażesz go służbie, a ona przekaże go Strażnikowi, który wpuści się do schronienia w którym nikt Cię nie odnajdzie. Nie dziwuj się tam niczemu, po prostu tam czekaj. Wiesz, wymyśliliśmy słowo "chaos" na oznaczenie porządku, którego nie rozumiemy. Gdy ja go zrozumiem do końca, będę wiedział co robić. Może nie potrafiłem tego okazać, ale to co mi właśnie przyniosłaś, jest bardzo ważne i może okazać się kluczowe dla tych istotnych decyzji.

Nie wypuszczając Mewy z objęć, Manuel wzniósł wzrok ku niebu - raz jeszcze ku Polaris.

- A jeśli...- dodał - Jeśli po tym wszystkim będziesz nadal musiała wyjechać, nie wyjedziesz stąd sama. Gwiazda wędrowców jest dziś z gwiazd najjaśniejszą.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:45.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172