Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-08-2011, 16:26   #54
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację


SPOOK, TÖLGY, APACZ

- Kurwa – zaklął Razor gniewnie. – Dobra. Wrócimy wszyscy. Odprowadzimy tego czarnucha, jeśli ci tak na tym zależy, a potem tutaj wrócimy.

Spook spojrzała na niego zdziwiona.

- Szef mówił, że tylko ty, do chuja pana, masz szansę na wciśnięcie się przez wentyl. Więc, kurwa, muszę się zgodzić. Idź pierwsza.

Kiedy dziewczyna, nadal z zaskoczoną miną wlazła na górę Razor dał znak Apaczowi i Jerome by zostali na dole.


* * *

Tam – Tam nadal siedział oparty o ścianę z prętem w bebechach. Jego twarz była szara z upływu krwi.

Byli tam we czwórkę. Tam – Tam, Dębowy, Spook i Razor. Brzytwa dał znak Cyganowi, by podniósł murzyna. A potem błyskawicznym ruchem wyjął zza pasa pistolet pneumatyczny – cichy, nie tak skuteczny jak samopały więźniów, ale nie mniej groźny – i strzelił podnoszonemu Murzynowi prosto w środek czoła.
Stalowy gwóźdź wbił się Tam-Tamowi w czaszkę. Zastrzelony trzymał się tylko dzięki Tölgyemu.

- Teraz już nie musimy go odprowadzać – warknął na Spook. – A teraz rusz swoją małą dupę na dół nim i ciebie zapierdolę.

- Szkoda by było – mruknął Tölgy niedwuznacznie.

I wtedy to usłyszeli ..... Dziwny odgłos. Niczym grzechotanie wielkiej grzechotki. Zbliżał się w ich stronę gdzieś z głębi na razie odległego korytarza.




APACZ

Spook i Razor poszli na górą, a Apacz bez trudu zrozumiał polecenie przywódcy ich małej wyprawy. Mieli poczekać na dole. Był pewien, że ranny Murzyn lepiej by wyszedł na tym, gdyby został bez wsparcia dziewczyny. Razor nie zaszedł tak wysoko dlatego, że ulegał zachciankom podwładnych. Prosta zasada Rippersów. Prosta zasada każdego gangu. Albo ty, albo oni.

Wejście na górę zajmowało ponad minutę, więc mieli kilka minut przymusowej przerwy. Jerome wyjął papierosa i zapalił, aby uspokoić nadszarpnięte walką nerwy. A Apacz zajął się obserwacją terenu.

Korytarz, na którym wyszli z szybu, na pierwszy rzut oka zdawał się nie różnić od tych, które Indianin mijał na co dzień. Stalowe kratownice na podłogach, wiązki kabli i rur pod żebrowanym sufitem i proste, gładkie, stalowe ściany. Był jednak zimniejszy. Dużo zimniejszy. Część ścian lśniła od cienkiej warstewki lodu. Do charakterystycznych odgłosów GEHENNY dochodził jeszcze inny dźwięk – kapanie wody.

Nagle uszy Apacza wychwyciły jeszcze jeden dźwięk. Chlapnięcie wody. Jakby ktoś postawił stopę w kałuży tam – w głębi wilgotnego i czarnego korytarza. W chwilę potem usłyszał wyraźne dyszenie z ciemności i dźwięk, który kojarzył się Apaczowi z ... węszeniem.

Nieświadomy niczego Jerome z sykiem wciągnął kolejny mach z papierosa.




FLAT LINE

Na GEHENNIE o tym, kto żyje, a kto trafia do Gildii Zero i jest przerabiany na baton mięsny lub nawóz, decydują często decyzje podejmowane w ułamkach sekund. Ale i w najlepszym planie element przypadkowy potrafi zniweczyć zamysł taktyka.

Mówi się, że śmierć i los to niestałe bliźniacze dziwki. Że lubią, jak skazańcy jęczą. Z bólu czy rozkoszy, jest im wszystko jedno.

Plan był bardzo dobry. I naprawdę dobrze wyszedł.

Ci durnie z Desperados wleźli w pułapkę, ale i oni potrafili kąsać.

Przez chwilę w ciemnościach korytarza wybranego przez Flat Line za miejsce zasadzki słychać było jedynie huk strzałów i widać było rozbłyski z luf. Wtórowały im krzyki bólu, łoskot ciał walących się na podłogę.

Bezpieczny w tylnej części korytarza Flat Line zdołał tylko raz nacisnąć spust giwery podniesionej z ziemi, podczas przegrupowania. Zresztą, więcej nie dałby rady, bo spluwa miała tylko miejsce na dwa pociski w komorze.

Ktoś krzyknął z bólu, a Flat Line poczuł dziką satysfakcję, chociaż nie miał pewności, czy to jego pocisk trafił w cel. Znany był z tego, że nie najlepiej radzi sobie z pistoletami.

A potem zrobiło się cicho. Żadnych wrzasków, żadnych krzyków, tylko echo wystrzałów drażniących uszy i zapach prochu w nosie.

Strzelanie w zwarciu ma to do siebie, że jest niezwykle skuteczne. Teraz też tak było.

Kiedy już Flat Line upewnił się, że jest bezpiecznie wyszedł sprawdzić pobojowisko.

Dżuma oberwał w pierś. Żył jeszcze, ale w tych warunkach Flat Line mógł jedynie skrócić jego męczarnie. Rinaldo stracił połowę głowy. Tylko Cicatruce oberwał w prawe ramię. Rana była poważna, lecz po opatrzeniu nie zagrażała jego życiu.

To byli Desperados. W pułapkę wpadło ich siedmiu. Nie wszyscy na raz. Część skoszona w pierwszej linii, druga nieco później. Kilku jeszcze żyło, ale ich rany nie pozwalały na nic więcej, niż siedzenie i obserwowanie półprzytomnym wzrokiem, jak życie opuszcza ich ciała wraz z wylewającą się krwią.

- Farciarz z ciebie, doktorku – wyjęczał Cicatruce. – Musimy się stąd zbierać. Kanonada mogła zwrócić uwagę wielu innych.

Ochroniarz powiedział rzecz oczywistą, nad którą nie trzeba było się za długo rozwodzić.




KRISTI J. LENOX

To była ciężka godzina dla Kristi. Nie wprawiony pomocnik, mimo że zajęcie przy zaczynie nie było zbyt skomplikowane, powodował, że do końca nie miała pewności, czy próbka się nie zmarnuje.
Na jej gust temperatura próbek sugerowała, że masa stoi już za długo, ale odpowiednie działania miały szansę na uratowanie zaczynu. Teraz dopiero docenić można było Rainę. Małomówna dziewczyna, która często robiła z Kristi tą pracę, znała się na procesie. We dwie spokojnie dałyby sobie radę, a tak ....

...tak Kristi musiała czekać, aż zaczyn zostanie rozlany do odpowiednich zbiorników i wejdzie w reakcję z biomasą w tak zwanych kadziach wzrostu. Wtedy dopiero okaże się, czy zaczyn był dobry czy też całą produkcję będzie można wylać w kanalizację. Wtedy Graf Zero najpewniej wyciągnie względem niej konsekwencje. Jakie? Kto wie? Gildia raczej nie mordowała swoich ludzi. Ale słowo „raczej” niosło w sobie wiele możliwości.

* * *

Udało się!

Zaczyn okazał się w porządku i cały proces przeszedł w kolejną fazę, za którą odpowiadali już mniej wyspecjalizowani pracownicy.
Po wszystkim Graf Zero wezwał ją do siebie.
Poczęstował papierosem.

- Dobra robota, Kristi – powiedział niechętnie, ale z uznaniem. – Gdyby zaczyn się nie udał, moglibyśmy trafić do zbiorników recyklingu. Zdajesz sobie z tego sprawę, tak?

Lenox pokiwała głową. Wiedziała, że Graf Zero musi się wygadać.

- Masz – nadzorca wyciągnął z szafki jakiś przedmiot. – Trzymaj. To premia.

Spojrzała zdziwiona. Przed nią na śliskim blacie leżał .. najprawdziwszy baton czekoladowy. Ze starych magazynów STRAŻNIKA. Takie batony były wydawane więźniom raz na dwa tygodnie, kiedy jeszcze GEHENNA funkcjonowała normalnie. Poza czekoladą były tam jeszcze substancje, które zwiększały poczucie sytości, zadowolenia – lekkie środki euforyczne i odurzające. Batony te chodziły po dziesięć, a nawet piętnaście fajek.

- Weź i spierdalaj – powiedział Graf Zero, ale ostre słowa łagodził nieco ton głosu. – Odpocznij. Jutro widzę cię normalnie. Wstawiamy następną porcję. Jasne?

- Jasne.

Była zmęczona. Przydałby się jej odpoczynek. Marzyła jedynie o zabarykadowaniu się w swojej celi i śnie.




DOUBLE B, JAMES THORN

Kolejny raz w krótkim czasie ich drogi spotkały się ze sobą. Na GEHENNIE takie rzeczy zawsze zwiastowały coś nowego. Nieważne – kłopoty czy wręcz przeciwnie, – ale na pewno jakąś zmianę.

Szli razem, przyciągając wzrok więźniów siedzących w celach czy na korytarzach. Double B był tutaj znany, ale Thorna nikt nie znał. Idąc korytarzami przyciągał spojrzenie. To było oczywiste.

Lupo jeszcze nie wrócił ze spotkania i musieli chwilkę poczekać.
W końcu jednak pojawił się Marcel Lupo, z miną, jakby mu ktoś przed chwilą zasadził kołka w tyłek. Na widok dwójki oczekujących na niego skazańców skrzywił się jeszcze bardziej, ale wprowadził ich do swojej celi. Dla trzech osób zrobiło się tutaj dość ciasno.

- Ty ocaliłeś dupę tego tutaj? – pytanie skierowane było do Thorna.

- Tak – odpowiedział zapytany więzień.

- Dobra robota – pochwalił niespodziewanie Lupo Jamesa. – Nie dość że uratowałeś chłopaka, to jeszcze ochroniłeś kontrakt. Jebane Hieny. Kto jest twoim dowódcą?

- Patron – odpowiedział Thorn przypominając sobie ksywkę szefa The Punishers z jego sekcji.

- Znam – rozpromienił się Lupo. – Taki wysoki i ryżawy!

- Raczej krępy i ciemnowłosy – James przejrzał tą dość prymitywną pułapkę.

Najwyraźniej zdał test. Lupo zaśmiał się wesoło.

- No tak. No tak. Faktycznie – wyciągnął rękę do Thorna. – Dzięki. Uratowałeś kontrakt. Trzymaj.

Lupo sięgnął do kieszeni i wyjął małą paczkę.

- Tabletki proteinowe. Warte z dziesięć, może i piętnaście fajek. To za pomoc. Poza tym w Kantynie masz otwarty rachunek na koszt gangu. Wypij coś, odpocznij. Na długo zostajesz?

- Raczej nie.

Lupo pokiwał głową.

- Dobra. To wszystko. Możecie odejść. BB. Dzięki, że go znalazłeś. Zjedz coś na nasz koszt w Kantynie. Napij się. Sprawa pomiędzy nami jest clear, tak?

- Clear – potwierdził członek Gildi Zero.

- To nie zapomnij o tym wspomnieć swoim szefom.

Opuścili celę Marcela Lupo.

Giwera miał wyruszyć w drogę za dwie standaryzowane jednostki czasu. Pozostało pytanie, co zrobić z tym czasem. Za tyle samo Double B miał się spotkać ze swoją przełożoną.




RAINA L. STARS

Tylko jedna sekcja dalej. Tyle oddzielało Rainę od Double B.
Jednak tutaj pojawiał się mały problem. Aby się do niej dostać musiała wyjść poza bramę, której pilnowali The Punishers, przejść przez korytarz niczyi i dostać się do tamtej sekcji. Tylko sto metrów korytarza wspólnego. Niewiele, ale jednak ...

Przez sto metrów wiele się może wydarzyć.

Ale Raina była sprytna i wiedziała, jak poruszać się po statku nie zwracając na siebie uwagi. Miała tylko nadzieję, że Desperados okażą się mniej sprytni. Bo do tego wszystko na GEHENNIE się sprowadzało. Do tego, kto jest sprytniejszy, kto jest bardziej bezwzględny, kto lepiej poinformowany, kto lepiej uzbrojony.

Mijała różnych ludzi. Nieufnie, jak mały gryzoń. W większości członków Gildii Zero, czy też The Punishers, którzy mieli tutaj kontrakt. Ale także innych. Załatwiających swoje sprawy lub sprawy swoich gangów u „jajogłowych”, jak nazywano ludzi z Gildii.

W końcu doszła do bramy. Była otwarta, a korytarzem szło kilku ludzi. To dawało jej szansę.
Po chwili znalazła się już na terenie sekcji, w której przebywał ponoć Double B. Była tutaj raz czy dwa razy. Niezbyt często, ale pamięć miała dobrą. Słuch również.

Na jednym ze skrzyżowań zrobiono coś w rodzaju miejsca spotkań. Ot, mordownia, jakich wiele opanowanych przez więźniów terenach.

Nie wiedziała, jak wygląda Double B. Ale miała kilka fajek by kupić informację. Musiała tylko przez chwilę przyczaić się gdzieś, nie rzucając w oczy. Nie było to trudne, bo większość uwagi miejscowych skupiała się na ciemnowłosym, ponurym typku, który handlował bronią i amunicją pod jedną ze ścian.

Raina w końcu wypatrzyła sobie kącik. W pobliżu skrzynki elektrycznej. Blisko drogi ucieczki. Zdążyła zająć swoje miejsce, kiedy huk wystrzału zadudnił jej w uszach metalicznie.

Spojrzała w stronę, z której doszedł. Handlarz stał z dymiącym pistoletem w rękach, a kilka kroków od niego leżał jakiś więzień. Twarzą do ziemi. W plecach leżącego Raina ujrzała wielką, dymiącą dziurę, a koła ciała zaczynała się już formować kałuża krwi.

- Ktoś jeszcze ma zamiar kraść? – zapytał handlarz głosem zimnym, jak stal. – Czy chcecie załatwiać normalne interesy. Znacie mnie! Jak mnie wkurwicie nie będę przychodził z amunicją do waszego bloku.

- Spoko Giwera – rzucił pojednawczo koleś zastrzelonego. – Wiemy, że jesteś najlepszy.

Widziała jednak, jak ręka mężczyzny zaciska się na kolbie pistoletu noszonego z tyłu pleców.

Handlarz chyba tego nie widział, bo kilka innych osób zasłaniało mu człowieka z pistoletem.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 19-08-2011 o 16:39.
Armiel jest offline