Drużyna rozdzieliła się - Cogito, Arneo, Cerre i Cristin od razu po szybkim uleczeniu się z ran poszli na dół, zaś Bared i Anteria poszli schodami w górę. Nie doszli jednak do końca - łotrzyk zarządził zatrzymanie się w trakcie i zaczął się leczyć przy pomocy różdżki, by następnie to samo zrobić z wojowniczką.
Po minucie oboje byli już w pełni zdrowi i ubożsi o kilkanaście ładunków cennej różdżki leczniczej Bareda. Na szczęście jednak miał takie dwie.
I chcieli dołączyć do pozostałych na dole. Jednak coś już zdążyło zablokować im drogę.
Allipy... obłąkane dusze jakichś nieszczęśników, którzy najprawdopodobniej stracili zmysły w trakcie umierania i nawiedzali teraz te okolice.
Dwa stwory zdawały się nie zauważać ani Bareda, ani Anterii - snuły się powoli w dół schodów, jakby coś je tam przyciągało. I poruszały się wyjątkowo powoli. Jeśli łotrzyk miał zamiar czekać, aż te duchy łaskawie zejdą na sam dół i będzie szedł za nimi... mogło minąć bogowie wiedzą ile czasu!
Oczywiście stwory snuły się w dół po spiralnych schodach i nie sposób było ich ominąć, chyba że przejść “przez” nie. Jednak dotyk takiego nieumarłego nie był ani przyjemny, ani zdrowy.
I nie był to koniec atrakcji - w pomieszczeniu, gdzie jeszcze kilka minut temu cała drużyna toczyła zacięty bój gromadziło się więcej tych i innych dziwactw. W powietrzu unosiło się tam jeszcze kilka allipów.
Były też ludzkie zjawy wyglądające uderzająco podobnie do ożywionych posągów, które przed momentem pokonali - beznamiętna twarz, to samo wyposażenie. Tylko... w bezcielesnej formie. I wszystko co całkowicie ignorowało Bareda i Anterię. Właściwie to ignorowali wszystko dookoła - po prostu byli w tym korytarzu. Łotrzyk i wojowniczka musieli wymyślić jakiś sposób przedostania się między nimi do dalszego pomieszczenia, albo obok sunących w dół dwóch allipów.
W tym czasie reszta drużyny podążała za wyraźnym tropem - wodą na podłodze pozostawioną przez pokonanego już żywiołaka wody. Logika była prosta: dojść do miejsca skąd przyszedł i sprawdzić czego pilnował wcześniej.
Pomysł o tyleż prosty, co trafiony. Bo zawiódł ich wprost do laboratorium alchemicznego o którym mówił Grzybek.
W środku znaleźli mnóstwo różnych rzeczy, niektóre z nich budziły w zebranych niesmak, a nawet obrzydzenie, czy niewyjaśnione odruchy wymiotne.
Fiolki z różnymi płynami były zaledwie początkiem... pod sufitem unosiło się na sznurku jakieś wypatroszone (ale nie wypchane) ptaszysko, na półkach stały słoje z nie-zawsze-znanymi częściami zdecydowanie-nieznanych istot.
Na podłodze walała się czyjaś czaszka. I kilka innych, ludzkich kości. W beczce, w rogu pomieszczenia kisiły się, w nieznanym, mętnym płynie, oczy... mnóstwo oczu.
Była jednak jedna rzecz, która wyjątkowo mocno rzucała się w oczy. Właściwie to dwie... niewielkie poduszeczki zawieszone na wysokości na ścianie. Jedna była zielona, druga zaś czerwona - w obu były powtykane po trzy różnokolorowe kamyki, które Cogito natychmiast rozpoznał jako magiczne, potencjalnie przydatne przedmioty. Wystarczyło wyciągnąć po nie rękę... niestety Cristin nie mogła tego uczynić - jej niziołczy stan nie pozwalał jej mierzyć wystarczająco wysoko, do owych poduszeczek.
Znalezienie eliksiru o zielonym zabarwieniu, zachwalanego przez Grzybka jako remedium na ich problemy cielesne, również nie było trudne - pełno było tej mikstury w jednym z kotłów i można było ją czerpać przy pomocy chochli.