Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-08-2011, 13:45   #503
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Teu i Sabrie przenieśli się na plan materialny ubijając robaczki. Przez powstałe małe dziurki, udało im się prześlizgnąć. Elf radził się spieszyć. Tak naprawdę bowiem nie mogli bowiem na stałe uwięzić skarabeuszy w workach i gdyby te insekty były choć trochę inteligente, już by uciekły.
Wedle słów Teuivae wkrótce zaczną uciekać, po kilka na raz.
Pozostała więc wędrówka po zwierzęta, a potem przepłynięcie łodzią poprzez rzekę. Z pomocą dawno zdobytego talizmanu nie powinno to jednak być trudne. Z pomocą telepatycznych więzi z chowańcem Teu bez problemu namierzył konie. Teraz pozostało je zebrać ze sobą i zaprowadzić do rzeki, w górnej jej biegu, z dala od mostu i w miejscu gdzie dałoby się przeprowadzić konie.

Spienionej i wzburzonej rzeki o silnym nurcie.


Od wielu dni lało, deszcz podniósł poziom wody w rzece i sprawił, że stała się ona bardziej gwałtowna i groźna. Tak więc przeprawa przez nią mimo magicznej łodzi, była niebezpieczna i trudna.
Ale ostatecznie udana.
Pozostało tylko odnaleźć resztę ekipy wśród wzgórz.

Świat wyglądał inaczej z tej perspektywy planu astralnego.... zatopiony w wiecznym świcie. Ukryty pod wieczną mgłą. Drużyna złożona z Hralma, Kastusa, Sylphii, Missy oraz Dru ruszyła dalej.
Hralm i Kastus popychali nieważki obecnie wóz do przodu, reszta zaś siedziała na pojeździe.
Z początku było trudno, ale raz wprawiony w ruch pojazd przemierzał pustkę planu astralnego poruszany własnym pędem.
Mijali bezdroża kierując się do mostu, starożytnego krasnoludzkiego mostu, na którym stacjonowała całkiem nowożytna Zhencka armijka. Walka z nimi, a zwłaszcza z ich pupilkiem beholderem mogła być naprawdę...ciężka.
Za mostem spinającym razem urwiste brzegi rzeki rozciągały się skaliste wzgórza. Za nimi zaś, było widać drzewa.


Początek Wysokiego Lasu, który musieli przeciąć, bowiem w ostępach tego lasu krył się jedyny bród, którym można było pokonać Dessarin.
Na razie jednak oddalili się wystarczająco daleko od obozu czekających na nich Zenthów.
Pozostało tylko ubić kilka eterycznych skarabeuszy i... ich śmierć tworzyła małe dziury pomiędzy planem eterycznym.
Na planie materialnym ukryty wśród wzgórze wóz nie był już tak łatwy do ruszenia z miejsca. Powoli zbliżał się wieczór, należało więc rozbić obóz i czekać na konie.
Rozbijanie obozu pozostało w rękach Hralma, Sylphii, Missy oraz Rogera. Drucilla zagoniła Kastusa do pomocy przy naprawie wozu z armatą, który to mocno ucierpiał podczas ostatniej przygody.

Nadchodziła noc.


A wraz z nią sny.

Sylphia wchodziła do sali balowej wzbudzając swą obecnością zachwyt. Co zresztą nie było dziwne. Tak piękna kobieta jak ona, w tak ślicznej i modnej sukni. Musiała robić wrażenie i robiła.
Tańcząc i flirtując z najprzystojniejszymi mężczyznami Silverymoon i... oczywiście, mężczyznami z klasą oraz bogatymi. Żyć, nie umierać.
Tylko dlaczego wszyscy zaczęli się od panny van der Mikaal odsuwać? Czemu na ich twarzach pojawiło się przerażenie? Skąd ten fetor?
Rozejrzała się dookoła, patrzyła po twarzach i mężczyzn niemal skamieniałych z przerażenia, którego źródłem była ona sama.
Spojrzała na swoją rękę... skóra pod jej koronkową rękawiczką, łuszczyła się i gniła. Skóra rozpadała się odsłaniając gnijące mięso. Sylphia van der Mikaal, gniła za życia!
Spojrzała w lustro.... widok był paskudny.
Nos odpadał od jej twarzy, odłażąca kawałkami warga odsłaniała żuchwę. A z lewego oczodołu wylewało się gnijące oko...

Magini obudziła się nagle, rozejrzała dookoła, odruchowo drapiąc się po swędzącym miejscu na swej piersi.
Tam gdzie została raniona.

Bagna... a w głębi nich, jej zdobycz. Missy gnała do przodu, raz na dwóch nogach, raz na czworaka, węsząc.
Tak! Jej zdobycz była blisko!
Skok z z jednej kępki bagiennych roślin na kolejną. Coraz bliżej i bliżej. Już widziała widziała jego sylwetkę. Barczysty mężczyzna uciekający przez mgłę, wrzeszczący w panice.
Łatwa zdobycz. Zaburczało jej w brzuchu.
Ruszyła w kierunku mężczyzny coraz bardziej się do niego zbliżając. Chwiał się potykał, wreszcie upadł. Był już zmęczony, lecz mimo to starał się uciec.
Ale jej nikt nie uciekał. Nigdy.
Daphe powaliła go na ziemię. Płakał i błagał. Ale do niej jego słowa nie docierały. Ani prośby.
Jedną ręką przycisnęła go bagiennej, drugą wbiła w brzuch.
Trysnęła krew, oblewając ją. Biedak wrzeszczał z bólu konając. Ale Missy to nie obchodziło, rozerwała mięśnie brzucha i otworzywszy jamę brzuszną wyrwała konającemu wątrobę i woreczek żółciowy, zachłannie wpychając je sobie do ust i pożerając... była taka głodna.
Zapach ciepłej krwi mieszał się z zapachami świeżego moczu i kału... ale jej to nie przeszkadzało w pożeraniu organów wewnętrznych ofiary.
Po czym martwemu mężczyźnie urwała głowę, chowając do sakwy.. przyda się na później.


Spojrzała na odbicie bagiennej wody... wychudła sylwetka, pokryta pryszczami chorobliwie niebieskawa skóra, paskudna gęba ze sztyletowatymi zębami oraz rogi.
Co gorsza... polowali na nią, znowu... tym razem jednak nie była dość czujna. Ciężka włócznia zaczajonego w pobliżu wroga wbiła się między łopatki... i ów straszliwy ból rozbudził z koszmaru Missy.

Była jednak cała i nic ją nie bolało, choć czuła swędzenie w miejscu rany.

Roger czuwał przy ognisku. Teraz była jego kolej na czuwanie. Dookoła panował spokój, można było zapomnieć o problemach. Wszyscy spali już w tych spartańskich warunkach.
Żadne zagrożenia nie niepokoiły najemnika. Choć niepokój o Teu i Sabrie i konie, gdzieś tam w nim tkwił.
Jeśli bowiem owa parka nie przyprowadzi koni, to... cóż, misję można uznać za porażkę. Bo skąd oni na bezdrożach zdobędą konie i to tak...silne by pociągnęły załadowany wóz.
-Jakby ci na tym zależało.- usłyszał za sobą i odruchowo odskoczył. Głos bowiem rozpoznał. Głos należący do Revaliona. Unoszący się w powietrzu duch rzeczywiście był Revalionem, miał jego postać, jego głos, jego spojrzenie.- Najbardziej dbasz wszak o swój interes, o swoje bezpieczeństwo, jesteś samolubem Rogerze, paskudnym oportunistą. Ale nie martw się, ja ci pomogę.
-Jak ?- spytał głupawo nieco Morgan. Duch barda się uśmiechnął, a jego oczy zaświeciły się czerwonym blaskiem. Nagle jego dłonie zmieniły się w macki oplatając mocno ciało Rogera i zaciskając się mocno. -To proste, wyduszę z ciebie te wady... być może wraz z życiem.
Rogerowi zaczynało brakować oddechu, pojawił się ból, straszliwy ból, połączony z trzaskiem łamanych żeber. I śmiech... duch Revaliona się śmiał wesoło i pogardliwie.

Morgan się obudził zroszony potem, rozejrzał dookoła... odetchnął z ulgą. A więc to był tylko sen.

29 Kythorn 1372 RD Roku Dzikiej Magii, 21 dzień podróży

Wraz z mgłą po ranka do obozu wymęczonej koszmarami drużyny, przybyła równie zmęczona Sabrie i Teu wraz z końmi i Vraidemem... i Sarą.
Po krótkim posiłku drużyna mogła wyruszyć dalej, w dręczoną koszmarami nocnymi podróż. Każdemu ta jazda dała się we znaki, choć szczególnie nie przywykłym do tak spartańskich warunków Sylphii, Dru oraz Missy. Ale nie tylko im. Koszmary dręczyły wszystkich. Nawet medytującego Teu nawiedzały ponure wizje. Nawet wóz złowieszczo skrzypiał mocno sfatygowany przez burzę. Zupełnie jakby wraz ze sobą wieźli brzemię klątwy Demorgorgona. Pogoda też przestała dopisywać. Kolejnego dnia znów lał deszcz. I tak zziębnięci i niewyspani powoli wjechali w ostępy leśne Wielkiego Lasu, kierując się za Sabrie, która znała okoliczne ziemie i położenie brodów. Tych najbardziej znanych i tych mniej znanych. By uniknąć pułapek Sabrie odpuściła sobie zwiad lotniczy. Gęsto rosnące drzewa uniemożliwiały wypatrzenie czegokolwiek.

2 Flamerule 1372 RD Roku Dzikiej Magii, 24 dzień podróży

I dlatego kolejnego dnia drużynę zaskoczyło wyskoczenie na ścieżkę leśnego elfa.


Uzbrojony w łuk elf, osłonięty pikowaną skórzaną zbroją nie wydawał się przejmować przewagą liczebną grupy.
-Celuje w was jeszcze kilku strzelców, więc nie próbujcie niczego głupiego. Kim jesteście i co sprowadza was do Wysokiego Lasu?- rzekł na wstępie mężczyzna.


Kaevin obudził wczesnym rankiem, nieco rozleniwiony. Stagnacja jednak nie wpływała dobrze na niego.
Wyszedł z namiotu, który dzielił ze swymi towarzyszami podróży, półelfim kapłanem Eltarosem oraz Wolfieldem tropicielem. I rozejrzał się po obozie, po którym kręciło się ponad trzydziestu ludzi przygotowując do kolejnego dnia obozowania w Wysokim Lesie.
Świstun...


...olbrzymi wąsaty i łysy osiłek rozsyłał ludzi do ich obowiązków. Całkiem nieźle sobie z tym radził. Jak na niemowę.
Świstun był osobistym giermkiem Rycerza w Srebrze imieniem Sir Reawind Falcowing.
Niemowa spojrzał na Kaevina, a ten mimowolnie się wzdrygnął. Coś złego było w jego spojrzeniu.
Aż dziw, że łysek był giermkiem Falcowinga.
Byli już od dłuższego czasu przygotowując się do ataku na plemię orków kryjące się w ruinach Lothen o Srebrnych Iglicach.
Przyczyny tego ataku, na to właśnie plemię Kaevin nie znał, ale rycerz zapewnił go, że w zamian za pomoc mu udzieloną, on zrobi wszystko by pomóc Nesme. A na słowie Rycerza W Srebrze można było wszak polegać.
Zresztą, ktoś kto samotnie rozniósł trolla z pomocą kwasowego miecza, był sam w sobie świetnym wsparciem dla Nesme. Nie wspominając o tym, że przekonał do pomocy leśne elfy.
Których jak zwykle nie było w obozowisku o tej porze. Ich przywódca, mrukliwy i cichy Camthalion Aldarion zapewne wyruszył wraz z nimi na zwiady.

Powodów dla którego oni sami jeszcze nie zaatakowali plemiona orków kryjących się w Lothen, było kilka. Ale wszystkie one sprowadzały się do osoby kapłana Oghmy, Carlda Glenna. A zarazem ekscentrycznego diablęcia będącego twórcą różdżek oraz mistrzem sztuki wieszczenia... która w przypadku Lothen złośliwie zawodziła.
Dlatego też zamiast uderzyć od razu Reawind i Carld opracowali nowe plany ataku, mające być języczkiem u wagi w tej równowadze sił.
Wedle szacunków paladyna i kapłana bowiem siły obu stron, były tak samo liczne... i jak dotąd żaden plan nie gwarantował pewnego zwycięstwa.
Potrzebna była trzecia siła, która zadecyduje o zwycięstwie. Poza tym... Kaevin miał niejasne przeczucie, że coś jest nie tak z tą wyprawą. Niestety nie wiedział co.
Spojrzał w kierunku namiotu ich wodza, przy którym stała rudowłosa kobieta uzbrojona w półtoraręczny miecz oraz lewak z kloszową rękojeścią.


Celine osobista ochroniarz kapłana, bardzo... nieprzystępna kobieta. Skoro stała na warcie to znaczy, że w namiocie znów kapłan i paladyn debatowali... być z elfem pospołu. Bo ta trójka jakimś cudem stała się przywódcami tej wyprawy. Mimo, że to ponoć paladyn dowodził. Poza tym... miał wrażenie, że każdy z nich nie ufał pozostałym dwóm. A to było bardzo dziwne.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 22-08-2011 o 14:07.
abishai jest offline