Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-08-2011, 17:50   #9
Szarlej
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Wpakowałem się do pierwszej lepszej rikszy rzucając obok siebie torbę. Zwykłą sportową torbę z peemem i regulatorskim sprzętem. Młody chłopak, który powoził był cholernie gadatliwy, zwykle mi to nie przeszkadzało ale teraz... Teraz wkurwiało mnie jak nie wiem. Musiałem pomyśleć, skupić się. Lynch. Czy naprawdę gramy po tej samej stronie? Gramy po tej samej stronie... Skąd mi się wzięło to powiedzenie. Gramy po tej samej stronie Rusty. Kto tak do mnie powiedział? Czy naprawdę ktoś do mnie tak mówił czy właśnie dorabiam sobie teorie? Rusty... Od czasów studiów nikt tak na mnie nie wołał. Pytania. Za dużo pytań. I te dziwne uczucie. Cholernie dziwne. Jakbym był i jednocześnie nie był Russelem Cainem. Ta cała amnezja była szyta cholernie grubymi nićmi. Były trzy teorie.
Pierwsza, na pierwszy rzut oka najbardziej logiczna, że Lynch mówiła prawdę. Po akcji u Carringtona odbiło mi a potem wróciłem do zabijania dla Rządu. Okey... Tylko czemu podczas szukania Ducha Miasta (a może to był Duch Miasto?) straciłem wspomnienia dokładnie z tego okresu? Czemu tak dobrze pamiętałem wcześniejsze wydarzenia?
Druga teoria cholernie mi nie odpowiadała. Nie bylem Russelem Cainem. Byłem czymś czemu zaszczepiono jego wspomnienia. A ten, który to zrobił miał dostęp tylko do tych przed jego “śmiercią”. No proszę, myślenie o sobie jako o kimś obcym przychodziło mi z łatwością. Nawrót choroby psychicznej?
Trzecia i ostatnia wersja była najbardziej mrożąca krew w żyłach. Ktoś wyciął mi wspomnienia, te “po śmierci”. Nie chciał mnie zabijać a wcześniejsze wydarzenia nie stanowiły dla niego zagrożenia. Ten ktoś znałby wtedy mnie lepiej niż ja sam.
Za dużo pytań. Cholernie za dużo.
I z kim czeka mnie spotkanie? Przyjacielem czy wrogiem? Ostatnie co mogło wyjść mi na zdrowie było podpadnięcie dla Lynch i jej cyngli. To byłoby prawie jak podpisanie wyroku śmierci. Prawie. Byłem cholernie trudny do zabicia.
Kolejna rzecz mnie niepokoiła. Miałem sprzęt regulatora i od cholery broni, wszystko pasuje do wersji Rachel. Tylko co z moją legitymacją? Jakbym działał nieformalnie miałbym jakieś lewe. Gliniarza, detektywa czy chociaż dziennikarza. Coś co pozwoliłoby mi zadawać pytania. Zawsze mogłem być kretem ale wtedy nie miałbym tyle sprzętu do polowania.
Konkrety. Potrzebowałem konretów i nie miałem do kogo się po nie zwrócić.
Po śmierci Emily i wybuchu mocy odciąłem się od przyjaciół ze studiów. Rodzice potępiali mnie za zbyt radykalne poglądy. Jasne, pomogliby mi. Tylko, że u nich chyba geny faerie się nie uaktywniły. A nawet jeśli nie miałem sumienia ich narażać. Dostarczyłem im wystarczająco dużo zmartwień. Pozostawała Jess, zawsze mogłem na nią liczyć. To ona wyciągnęła mnie z dołka. Ale podobnie jak z rodzicami nie chciałem jej narażać. Pozostawali znajomi z byłej pracy. Vorda nie żyła, zresztą nasze kontakty ograniczały się do kłótni i rozkazów. Ledwo mnie kojarzyła. Xaraf też mnie ledwo znał i niezbyt się lubiliśmy. Jakbym specjalnie go wystawił w tym klubie. Pozostawała ostatnia dwójka: Emma i Harry. Z Fantomką dobrze mi się współpracowało, byliśmy zgrani i znaliśmy swoje dobre i słabe strony. Tylko co z tego. Jeżeli jeszcze żyła, co wcale nie było tak bardzo prawdopodobne, nie musiała mi pomagać. Znaliśmy się parę dni. Owszem ratowaliśmy sobie tyłek parokrotnie ale to nie był gwarant pomocy. Z pomocy Obłąkańca miałem zamiar skorzystać, jego zdolności jasnowidzenia mogłyby robić za substytut straconej pamięci. Tylko, że namówienie go do współpracy będzie ogromnym wyzwaniem. Oczywiście oboje mogli już nie żyć. Zważywszy na fakt, że Emme widziałem ostatnio gdy walili do nas z półcalówki.

Podobała mi się dzielnica wybrana przez Rachel, przypominała mi dzieciństwo. Życie na niej toczyło się jak przed 2012. Z chęcią odwiedziłbym parę antykwariatów szukając jakichś ciekawych książek a potem usiadł z jedną z nich w którejś z kawiarni. Niestety, czekało mnie spotkanie z zabójcą Rady Bezpieczeństwa Kraju.
Mijałem ludzi kupujących pamiątki przy straganach, karmiących gołębie, rozmawiających. Każdy był potencjalnym zagrożeniem. Każdy mógł okazać się agentem i wpakować mi kulkę. Bez kewlaru czułem się jak nagi.
Z dachów domów gęsto wystawały kominy za którymi mogła się kryć cała armia żolnierzy. Ale niezbyt się z tym liczyłem. Takich jak ja sprząta się inaczej. Lynch znała mnie na tyle by wiedzieć, że po okrzyku: “stać BORBL!” nie położyłbym się grzecznie a rozpoczął rzeź. Byłem cholernie kreatywny w używaniu telekinezy i bez licznych trupów by się nie obeszło. Musiała się liczyć z tym, że byłem jak zaszczute zwierze. Nie, stanowczo nie rzuci na mnie batalionu. Musiałem myśleć jak ona. Cóż... Byliśmy w pewnym stopniu kuzynami i myślenie jak zimny skurwiel przychodziło mi cholernie łatwo.
Naśle na mnie mieszańca. Egzekutora lub Żagiew, resztę rozsmarowałbym na ścianie. Najpewniej telepatę, jeśli miała dość czasu by takiego ściągnąć. Musiała się dowiedzieć na ile jestem szczery z tą amnezją. Do tego telepata mógłby się dowiedzieć kiedy będę chciał zamienić najbliższe otoczenie w piekło. I da mu asekurację. Conajmniej drugiego agenta, bardziej bojowego. Dwóch agentów, duet. Do tego, jeśli naprawdę będzie się liczyła z możliwością walki będzie ich osłaniał snajper. Telekinetyka najlepiej sprzątnąć z odległości albo nasłać na niego dużo przeciwników. Najpewniej będzie miał gniazdo w tamtym zabytkowym kościółku. Dobrze było widać z niego całą okolicę.
Ból głowy minimalnie przechodził. Może nawet nie tyle co przechodził a stawał się tłem dla czegoś innego. Tego nieuchwytnego czegoś towarzyszącemu wejściu do śmiertelnej gry. Lubiłem to.
Odbiłem między sklepy co raz zerkając na wieże kościoła. A nóż uda mi się zobaczyć błysk lunety albo lornetki? Zresztą nie tylko o to mi chodziło. Szukałem tylnego wyjścia z kawiarni gotów zaraz po wejściu do środka ustalić jak się do niego dostać. Gdy tylko je wypatrzyłem planowałem dalej drogę ucieczki. Ciągle z uwzględnieniem wieży. Będę ciągle musiał się liczyć z możliwym ostrzałem. Najlepiej byłoby mi zniknąć pod ziemię, do metra. Na całe szczęście cały Londyn był gęsto poprzecinany stacjami a ja w miarę go kojarzyłem.
Już po zaplanowaniu drogi ucieczki wróciłem do kawiarni. Nawet jeśli graliśmy z Lynch po tej samej stronie chwilowo sprawdzaliśmy kto jest lepszy. Zdecydowanie miała większe możliwości, tylko, że nie działała sama bezpośrednio. To była moja przewaga. Odrazu wpakowałem się do rikszy i tu przyjechałem a ona musiała zorganizować ludzi, najprawdopodobniej dwójkę, wtajemniczyć ich w sprawę (walka z Żagwią bez rozpoznania była samobójstwem) a potem czekać. Agenci musieli pobrać sprzęt, doturlać się w pobliże i rozdzielić. Kto z nas potrzebował mniej czasu? Okaże się. Jak ja to lubiłem, czułem, że żyje.
Wszedłem do kawiarni. Następny etap naszej “walki”, rozpoznanie. Agenci znali mnie a ja ich nie. Cała dwójka zabójców Lynch jakich pamiętałem gryzła piach. Vorda i Andy. I znowu to dziwne uczucie. Z jednej strony było mi ich żal z drugiej... Nie obchodzili mnie. Było to dziwne.
Musiałem obrócić ich atut na swoją korzyść.
Knajpka była fajna, taka niby przeciętna ale jakieś nieuchwytne "coś" sprawiało, że mi się podobała. Usiadłem przy stoliku i zaraz miła kelnerka podała mi kartę i przyjęła zamówienie ciągle mile się uśmiechając. Szarlotka i kawa powinny być wporządku na dobry początek.
Czekałem długo, powoli nawet zaczynałem tracić czujność. A to mogło być śmiertelnie niebezpieczne gdy się grało z Lynch. Jakieś dziesięć minut przed umówionym czasem do stolika przy toaletach podeszła młoda hinduska. Trochę się wahała, jej mowa ciała i wzrok mowił bardzo wyraźnie o niepewności. Co raz zerkała na wejście do lokalu ale nie na niego. Dziwne. Agentka Lynch tak szybko by traciła panowanie? Wątpliwe ale trzeba było sprawdzić.


Wstałem chwytając w jedną rękę torbę a w drugą filiżankę kawy i podszedłem do niej.
- Można się dosiąść?
Dziewczyna spojrzała na mnie nieco spłoszona, unikając wzroku.
- Czekam na kogoś, przepraszam.
Czyżby Lynch podała jej moje imię i nazwisko ale nie pokazała zdjęcia? Na pewno nie. Zresztą chyba wysłany przez nią człowiek (czy tam inny byt) miał mnie znać. Uśmiechnąłem się i odezwałem naśladując akcent Rachel.
- Przepraszam w takim razie. Ale też czekam na znajomą z którą razem gram. Wie pani co, zabawna sprawa. Ostatnio kazała mi uderzyć głową w ścianę.
- Słu.. słucham.
Dziewczyna aż się zająknęła. To nie na nią czekałem. Dzwonek przy drzwiach oznajmił nadejście następnego klienta. Tego na kogo czekałem ja a może tego na kogo czekała ona? Zaraz się przekonam. Uśmiechnąłem się ponownie i odezwałem tym razem normalnie.
- Nie ważne. Proszę sobie nie przeszkadzać.
Skłoniłem jeszcze głową i się odwróciłem.
Do kawiarni wszedł młody, dość osobliwie ubrany i wyglądający mężczyzna. Rozczochrany, długowłosy, w okularach i teczką przerzuconą przez ramię. Zmieściłby się w niej peem. Ale czy agenci Lynch nie nosiliby się bardziej... bezosobowo? Ewidentnie nawet mnie oduczyła noszenia kapelusza i skóry.


Ruszył prosto do Hinduski spoglądając z gniewem na mnie. Gdy podszedl bliżej, zobaczyłem pomarańczowe ogniki w jego oczach. Zwierzak chciał nad nim zapanować. Pieprzony łak, nie lubiłem tałatajstwa.
- Padme, cześć. Ten koleś ci się naprzykrzał?
Nie pozwoliłem odpowiedzieć dziewczynie. Spokojnie odłożyłem filiżankę na wolny stolik i spojrzałem w oczy garucha. Twarz mi stężała a głos stał się zimny,
- Właśnie odchodziłem. Nie zaczynajmy tu burd jak jakieś zwierzęta.
- Tak. Oczywiście.
Oczy łaka na powrót stały się brązowe. A już liczyłem, że niewytrzyma. Miałem ochotę na burdę. Chłopak już się mną więcej nie przejmował i usiadł przy stoliku dziewczyny.
- Mam to przy sobie. Chcesz zobaczyć?
- Jasne.
Zaciekawiony usiadłem tak by ich obserwować. Garuch wyjął z torby... jakieś rysunki. Chyba komiks. I wtedy krzesło obok mnie zaskrzypiało a jakiś niewidzialny głos zabrzmiał tuż przy mnie.
- Zajęli nam stolik, co?
Czemu Faerie i mieszańce tak lubili teatralne wejścia? Podniosłem pustą już filiżankę do ust udając, że piję.
- A może tak najpierw “mogę się dosiąść?”
- A po co?
Nagle powietrze przede mną nim zafalowało.
- Pieprzyć konwenense.
Spojrzałem w twarz rozmówcy i... W sumie byłem w szoku. Wszystkiego mogłem się spodziewać ale nie tego.


- Cześć. Kupę lat, no nie.
Słowa wydobyły się z moich ust ale nie ja je wypowiedziałem. I wtedy zrozumiałem czemu czułem się tak dziwnie, rozdwojony. Twarz na jaką patrzyłem z rana nie należała do mnie. Znaczy. Należała ale nie była moja. Kurcze! To było chore! Milczałem dłuższą chwilę cudem tylko panując nad mimiką. W końcu się odezwałem spokojnym zimnym głosem.
- Tak w zasadzie to nie wiem nawet ile. A teraz daj mi powód czemu niemiałbym Ciebie rozpieprzyć? Jeden. Tylko jeden.
- Ludzie patrzą. Zresztą trudno byłoby ci jak to poetycko ująłeś rozpieprzyć kogoś takiego jak ja.
Jakby to pierwsze mi przeszkadzało. A z drugim jakoś dałbym sobie radę o czym nie omieszkałem poinformować mojego rozmówcy.
- Jestem zdolny i kreatywny w tej materi. Zapomniałeś o czymś. O czymś naprawdę ważnym. Pomyśl i lepiej byś o tym pamiętał jak się zaraz odezwiesz.
- Ech, Caine, Caine. Ty się nigdy nie zmienisz, co? Nie ważne zresztą. Lynch mówi, że masz pewne … kłopoty. Że chyba zawaliłeś ostatnią misję? Że potrzebujesz … pomocy? Prawda?
- Poniekąd Andy. Ale wydaje mi się, że masz coś mego. Coś do czego jestem przywiązany. Wręcz dożywotnio mam nadzieję.
- Nie mam. Sorki. Chcesz to mogę zrobić o tak.
Zaszumiało i przedemną siedział ktoś inny.


Łysy o czerownej twarzy i blisko osadzonych, wrednych oczkach.
- Mogę też wyglądać, jak Dorotka, jeśli cię to kręci. Ale miałem powitać cię twoim prawdziwym imieniem to i powitałem. Na swój sposób. A teraz będziesz na mnie warczał, szczerzył kły, czy napijemy się kawulca i pogadamy? Nie mam za wiele czasu. Ty chyba też nie, jak sądzę.
- Napijmy się, pogadajmy.
Kelnerka właśnie podchodziła. Złożyliśmy zamówienie i poczekaliśmy na jego realizacje.
- Tak jak Lynch powiedziałem ostatnie co pamiętam to zamek Carringtona i walkę z Mythosem. Oświecisz mnie jak to się skończyło, co się działo ze mną i czemu straciłem pamięć, zmieniłem ryj i ktoś będzie próbował mnie znowu zabić?
- Nie bardzo. Nie mam stosownych upoważnień od jej wysokości grubej baby. Ale mam dla ciebie to - sięgnął ręką za pazuchę.
Nie zareagowałem gwałtownie. Już wiedziałem, że nie chcą mnie zabić.
Zmienniak wyjął z wielkim trudem jakąś małą teczkę. Koleś ewidentnie miał problemy z utrzymaniem rzeczy w rękach. Położył papiery na stole.
- Lektura do poduszki, Caine.
- Dzięki. Swoją drogą nie pieprz mi o uprawnieniach. Jesteś pierzonym Odmieńcem, masz to w dupie. Powiedz to skupię się na śledztwie zamiast odzyskiwaniu pamięci i ryjca.
- Nie mogę, Russel. Są pewne siły z którymi lepiej nie zadzierać. A Ropusza Królowa należy do tych sił. Poczytaj, co ci przyniosłem. Naucz się roli na pamięć. Wracasz do pracy, panie Grosvenor Dusty. Powodzenia. Ty płacisz za kawę.
Już prawie miałem zapytać a co z Radcliffem Jakimśtam. Czemu nie mogli mi chociaż zostawić prawdziwego imienia?
- Nowe dokumenty są w środku? Swoją drogą jak się obudziłem nie miałem przy sobie, żadnych legitymacji. Nie daliście mi na misję nawet blachy gliniarza czy ktoś mi ją buchnął?
- Nie mam pojęcia. Serio. Jutro rano stawiasz się u mnie w Ministerstwie Regulacji. Jestem Koordynator Parkins. John Parkins. Nowy regulator zawsze się przyda, panie Dusty. Jak widzisz loup-garou już zaczęły randkować w normalnych knajpach. I do tego noszą mundurki dobtrych szkół. Świat schodzi na … sam już nie wiem na co schodzi. Bo to chyba jednak nie jest pies. Do zobaczenia jutro.
I zniknął. Rozmył się. Jak bezcielesny. Widziałem przestraszony wzrok miłej kelnerki, pobladłą Hinduskę. Naprawdę, teatralność Faerie działała mi na nerwy. Przysunąłem sobie bliżej niedopitą kawę Parkinsa. W sumie miałem dwie prawie pełne kawy, mętlik w głowie, amnezję, przenośny arsenał i nową tożsamość. Nie było tak źle. Zamówiłem jeszcze jedno ciasto. Kelnerka patrzyła na mnie jakbym i ja miał zniknąć bez płacenia. Zignorowałem ją i zagłębiłem się w lekturę.
Grosvenor Dusty, urodził się w Liverpool. Telekinetyk od trzech lat w Ministerstwie Regulacji. Liczba jego, czy też moich, zasług była naprawdę imponująca. Podczas akcji na skutek rany dostał amnezji, rehabilitowany. Po upadku Liverpool poddany kwarantannie i oddelegowany do Londynu. Na szczęście ktoś przezornie opisał i samą plagę, która doprowadziła do kwarantanny. Do tego komplet dokumentów. Karta zdrowia, paszport, prawo jazdy, pozwolenie na broń (w końcu!) i legitymacja MRu z Liverpoolu. Przełożyłem odrazu dokumenty do kieszeni wywalając stare wraz z teczką do torby. Zostawiłem pieniądze za ciasta i kawę oraz spory napiwek. Niech ma, za stres w pracy.
Chyba naprawdę pracowałem dla Lynch. Tylko, że znając siebie mogłem jeszcze robić na własną rękę. Teraz też miałem zamiar się dowiedzieć co się ze mną działo od pechowych wydarzeń z przed roku. Dzięki rozkazowi przeniesienia znałem chociaż dzisiejszą datę.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]

Ostatnio edytowane przez Szarlej : 14-09-2011 o 22:53.
Szarlej jest offline