Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-08-2011, 10:29   #188
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
"Umysł śnił... To świat był jego snem."


S A M A R I S


Przyglądam się literom. W tym mieście poznałem prawdę o samym sobie. Może Ono samo po prostu jest prawdą, którą musieliśmy odnaleźć. A może pułapką, którą może stać się prawda. Może wyzwoleniem, które nosi maskę pułapki. Albo jeszcze czymś innym. Kimś innym...? Mimo wszystko, pozostaje tajemnicą.

Wspomnienia poprzedniego dnia nadlatują powoli jak wielkie ptaki i siadają na brzegu mojego łóżka. Ale mnie w tym łóżku nie ma. Przyglądam się im w milczeniu z krzesła,a wspomnienia również milczą - pozwalają się tylko sobie przyjrzeć.Jestem w moim hotelowym pokoju bez okien. Mimo ich braku wiem, że nadszedł poranek. Nie dlatego, że odczuwam głód - raczej dlatego, że pulsujący już we mnie rytm Samaris mówi mi: to jest ten czas, gdy wszyscy schodzą się do stolika na śniadanie. Przecieram zmęczone oczy i prostuję dłoń, skostniałą od całonocnego, pośpiesznego jak diabli pisania. Prostuję się przy sekretarzyku, za moimi plecami pościelone starannie łóżko, które nie doczekało się wczoraj obecności mojego ciała. Kręgosłup boli, ale przede mną, na blacie, spoczywa wszystko to, co zdążyłem opisać. W zasadzie prawie wszystko, co chciałem. Przyglądam się ostatnim zapisanym stronom dziennika. Ostatni dzień, rozmowa z Nathanem, która zmieniła wszystko. A może nie zmieniła nic. Docieram do miejsca, w którym opisuję sam siebie, pochylonego nocą nad stołem, równymi literami zapełniającego z mozołem czyste karty. Ujmuję pióro raz jeszcze, opisuję teraz moment w którym właśnie się znajduję. Patrzę na swoją, pomarszczoną już nieco dłoń i zdanie, które spływa atramentem z zaostrzonego końca na papier...

Przyglądam się literom. W tym mieście poznałem prawdę o samym sobie.

Odkładam pióro, przyglądając się temu ostatniemu zdaniu. Czuję już, jak podpełza do mnie,prawie niepostrzeżenie, ten dziwny stan. Jak zwykle, o podobnej porze, zaraz po śniadaniu. Stan strasznej, ale jednocześnie błogiej bezwolności. Nie, nie jest to bezwolność, bo przecież jestem w pełni świadomy i mogę robić co zechcę. Tyle, że...Wiem, że to wszystko na nic - ale myśl ta wcale nie jest smutna, przeciwnie, przynosi poczucie upragnionej przecież wolności. To stan, który wymyka się opisowi. Jeśli miałbym go jakoś scharakteryzować, napisałbym: stan, w którym posiadasz umiejętność nie myślenia o niczym. To trudna sztuka, która pozornie tylko jest łatwa, ale słyszałem o niewielu jedynie mędrcach, którzy zdołali coś takiego osiągnąć. Tu, w Samaris, nie wymagało to żadnego wysiłku. Było darem od Miasta, a może jego przekleństwem. Za parę chwil ten dylemat przestanie mnie nurtować. Za chwilę zjednoczę się w pełni ze wszystkim, co mnie otacza. Teraz jednak, jest jeszcze parę minut na to, by myśleć. Myślenie - które jest darem, albo przekleństwem. Nie prześladują mnie w takiej chwili wizje, myśl jest jasna i przejrzysta.

Nadchodzi nieuchronnie chwila ostatecznej decyzji. Pokój pogrążony jest w ciszy, jak całe miasto. Światło lampy jest ciepłe, a pościel na łóżku zdaje się nie mieć żadnej zmarszczki. W chwili takiej jak ta, dostrzegasz wiele szczegółów. Drobnego kleksa z atramentu, który przybrał ciekawy kształt. Szczecinę dywanu, która w jednym tylko miejscu odstaje w inną stronę. Zawijas inicjału, który zdaje się ożywać na moment na pergaminie. Fakt, że szafa z jednej strony jest odrobinę tylko niższa. Niewyraźne, rozmyte i zniekształcone odbicie własnej twarzy w metalowej skuwce. Chropowata faktura cegieł na zamurowanym oknie - teraz już wiem, co jest po drugiej stronie. Choć, jak powiedział Nathan, nie mogę być do końca pewien. Sam muszę sobie odpowiedzieć na pytanie - czy to naprawdę iluzja? Naprawdę - iluzja. Paradoks. Czy to naprawdę iluzja, czy jednak test wiary. Test, który muszę zdać - chociaż nie wiem nawet przed kim - przed bytem, przemawiającym ustami przyjaciela, czy przed samym sobą?

Jeszcze raz - tak jak powiedział Nathan: "tutaj najważniejsze dylematy musisz rozstrzygnąć sam." Czas decyzji. Biorę w rękę dziennik, pachnący jeszcze atramentem. Za ostatnią zapisaną przeze mnie kartką jest jeszcze wiele czystych, niezapisanych stron. Wielkie zapomnienie nadchodzi. To ostatnia chwila, by wybrać. Mogę wybrać jeszcze te czyste karty, wybrać nowe dni by zapełnić je moim życiem. Mogę zamknąć dziennik i odłożyć go tu, i teraz...Mogę...

Najtrudniej jest wybaczyć sobie samemu.








Węzły trzymały. Vincent Rastchell rozpoczął mozolną drogę w dół. Cały zdawał się być złożony ze strachu, gdy ręce kurczowo ściskały prowizoryczną linę ukręconą z pościeli. Strachu o przyjaciela, który mógł już nie żyć. Strachu przed upadkiem, który niczym ukryty w zakamarkach jego umysłu zwierz siedział od czasu karkołomnych akrobacji na altiplanie. Wreszcie strachu, który każdy normalny człowiek musi przeżywać gdy otaczający go świat nagle zaczyna się rozsypywać jak domek z kart, gdy to, co wydawało się pewne i stałe, okazuje się być tylko atrapą i ułudą mamiącą oczy. To strach przed tym, że niczego nie można być już pewnym. Strach przed tym, że nie można już ufać swoim własnym oczom.

Oczy więc przymykał. Pomagało to nie myśleć o przepaści, otwierającej się pod jego stopami. Powoli, cholernie powoli to szło - każde oderwanie dłoni od liny okupione było walką Vincenta z samym sobą. Myślał, że nie można bać się już bardziej.

Mylił się.

Zgrzyt, który usłyszał był jak najbardziej znajomy - ale tym razem dochodził nie z niewiadomego miejsca, ale rozległ się tuż za jego uchem. Nie był już przytłumiony i odległy, ale głośny i wyraźny - metaliczny dźwięk, chropowaty i twardy. Potem, z przestrzeni pod jego stopami zaczął dobiegać donośny świst, ale jeszcze zanim to się stało, świat został wprawiony w ruch. Uczucie, gdy całe rusztowanie, razem z ogromną ścianą podtrzymującą pokoje i wiszącym na nim jak pająk Rastchellem ruszyło i zaczęło jechać z tym przeklętym, rozdzierającym uszy świstem po stalowych torach...Uczucie to stanowiło kwintesencję grozy, sprawiło że krzyknął krótko i przeraźliwie, bez udziału woli. "Lina", zakołysała się, wprawiona w ruch razem ze wszystkim i uderzył, na szczęście niezbyt mocno, o coś czego nawet nie widział. Chyba tylko kurczowy zacisk pięści na sznurze sprawił, że Vincent nie odpadł - ale otworzył oczy. Pożałował - wszystko dookoła niego jechało z świdrującym uszy świstem, a do tego on sam wirował razem z liną wokół swojej osi. Przed oczyma migały fragmenty ścian, okien, rusztowań i jakichś lin. Miał wrażenie, że po szynach daleko pod jego stopami jeździ nie tylko ściana, z której schodził, ale też i przeciwległa - w dodatku w drugą stronę!

Mniej więcej wtedy doznał rodzaju szoku. Jego ciało, wiedzione instynktem samozachowawczym zaczęło wyczyniać rzeczy, na które nigdy by się nie odważył. Jakby był obserwatorem, patrzącym przez otwory własnych oczodołów na karkołomny spektakl, w którym grał główną rolę. Piłujący uszy zgrzyt był muzyką, do której Rastchell tańczył swój taniec na linie, w którym każdy krok oznaczał upadek. Nawet brak kroku mógł być błędem- w pewnym momencie ściany zaczęły się do siebie zbliżać i by uniknąć zgniecenia skoczył po prostu na wielki kabel przejeżdżający obok niego. Adrenalina buzowała w nim jak wulkan, mięśnie były niczym stal gdy wspinał się do góry szukając czegoś stałego. Wszystko nadal jechało po wijących się w dole jak węże stalowych szynach. Zaciskając zęby uchwycił się czegoś, co okazało się wystającym z wielkiej ściany imitującej wspaniałą kamienicę papapetem i wspiął nań, ostrożnie podnosząc się, by zacisnąć dłonie na zwieńczeniu dekaracji. Dłonie kurczowo ścisnęły stalową podporę, i nagle wszystko stanęło z krótkim łoskotem. Sam nie wierzył w to, co robi. Dysząc ciężko piął się wyżej i po chwili był już u zwieńczenia wielkiej dekoracji. Wystawił głowę i popatrzył na to, co było po drugiej stronie.









Umysł walczył, reagując zmiennymi emocjami i odruchami ciała, z szokiem. Vincent sam już nie wiedział, czy śni, czy to wszystko jest dalszym ciągiem...No właśnie, czego? Kiedy to wszystko się zaczęło? Przewieszony był, na dużej wysokości, przez jedną ścianę olbrzymiej dekoracji która była częścią ulicy, jakąś kamienicą. Dekoracji, jedną z wielu które były koncentrycznie ustawione na skomplikowanej sieci stalowych szyn. Nad dekoracjami były widoczne dalej wieże, pomniki i wszystko inne które było zapewne również częścią kolejnych, znajdujących się w kolejnych rzędach dekoracji - które przy odpowiednim ustawieniu mechanizmu tworzyły całość. Tworzyły ulice, skwery i place. Ale chyba nawet nie to było najbardziej szokujące. Vincent patrzył bowiem na samo centrum tego wszystkiego, oś wokół której wszystko się poruszało. A w centrum, otoczone obecnie tylko pozwijanymi torami i lśniącymi stalą kłębowiskiem szyn i prowadnic, było to - co oglądał już tyle razy jako dziwaczny pomnik na głównym placu Samaris! Teraz nietypowa, wielka rzeźba okazywała się częścią niewiarygodnego mechanizmu, trzpieniem na którym obracało się wszystko. Co jednak stało się z placem, z chodzącymi po nim ludźmi?! - umysł buntował się zadając samemu sobie kolejne pytania - co stało się z Hotelem? Wszystkimi, którzy teraz w nim byli - byli w całym mieście? Z Watkinsem, Blumem i...To wszystko nie może być prawdziwe, nie może być prawdą, nie może się dziać...To kolejne rozdziały narodzonego szaleństwa...To sen. To musi być tylko sen.

Ale sen, w którym wszystko wyglądało na przerażająco prawdziwe i działające. Jak wyjść z tej matni?! Nie było tu dróg, drzwi...Na dole pustka, na dole sploty prowadnic, a wszędzie dookoła scenografia. Narzędzia wszechogarniającej, oszałamiającej w swej skali iluzji. Jedyne, co przychodziło do skołowanej głowy Rastchella to szaleńcza eskapada po brzegach dekoracji, po przęsłach. Normalnie nigdy by się nie odważył. Ale nie czuł się normalnie. Z bijącym sercem wspiął się, stając na szerokiej, wzmocnionej stalą krawędzi jednej ze ścian i wyprostował się. Widział więcej, ale i tak wzrok gubił się w rozchodzących się koncentrycznie ścianach dekoracji, wieżach, pomnikach i rysujących się gdzieś dalej murach. Czy mury były prawdziwe, czy też iluzoryczne? Nad wszystkim królował wspaniały granat czystego, wieczornego nieba. Rastchell niczego już nie był pewien, jego pamięć zaczynała płatać mu figle, zamieniając ciąg zdarzeń w jakieś urywane fragmenty przedstawienia. Wiedział jedno - musi iść dalej, musi odnaleźć przyjaciela, zanim...zanim może być za późno.

Oto on sam, idący ostrożnie jak linoskoczek po krawędzi dekoracji. On sam, przeskakujący na znajdującą się blisko, kolejną dekorację ustawioną na łuku na jednej szynie. Stopa za stopą, jak cyrkowy artysta. Co jakiś czas mijający pionowy, strzelający w niebo słup, podtrzymujący dekoracje i rusztowania. Kolejny pomnik, kolejne nieprawdziwe okno...Na słupach, za pomocą skomplikowanych uchwytów, umocowane były duże urządzenia, z których snopy światła skierowane były do wewnątrz - tam gdzie było centrum, nie istniejący chwilowo plac, gdzie były jasne ulice Samaris...Vincent widywał już takie urządzenia: reflektory. Oświetlające scenę. Kolejny szok nie był już aż tak mocny, z uwagi właśnie na to, że było już ich tak wiele w tak krótkim czasie. Ale jednak stawiając stopa za stopą w karkołomnej wycieczce na wysokości, Rastchell zdążył jeszcze zadawać sobie pytania: czy nawet zjawiska dnia i nocy były w Samaris tylko ułudą?! Jak daleko, jak głęboko może sięgać iluzja?!

Czy to wszystko powstało tylko po to, by ich obserwować? Czy oznaki paranoi Roberta, które przyjmował z mieszaniną troski o przyjaciela i pobłażania, były w rzeczywistości oznaką przenikliwości Voighta a nie obsesji? Tak, chyba należało pochylić w pokorze głowę. A może to wcale nie ma nic wspólnego z obserwacją delegacji, a... Nagle, zupełnie niespodziewanie zgrzyt powrócił, wyrywając umysł Vincenta z rozmyślań, których głębia i zawiłość powodowały wywracanie jego świadomości na drugą stronę. Niestety, nagły huk i ponowne poruszenie mechanizmu zaowocowały również utratą koncentracji. A to prowadziło prosto do utraty równowagi. Dekoracje znowu ruszyły, ze świstem przesuwając się w różnych kierunkach po stalowych szynach, a Vincent, zamachawszy kilkakrotnie rękoma i otwierając usta do krzyku, zsunął się z dekoracji...

Potem były urywane, szarpane obrazy przed jego oczyma. Własne ręce ułapiające jakiś gruby kabel, parzące ciepło po wewnętrznej stronie dłoni, gdy zsuwał się po nim z szaleńczą prędkością. Migające zamurowane okna. Granat nieba i smuga mlecznoszarej chmury. A potem było uderzenie o coś twardego i ból...Nie stracił przytomności od razu. Vincent jakiś czas zdawał sobie sprawę, że na czymś leży, ale to coś było czymś bardziej jak krata, niż stałym podłożem. Ręka zwisała swobodnie w dół, gdzieś tam w zamgloną nicość, z której dobiegał donośny huk wody. Zanim zanurzył się w jasność, Rastchell zauważył jeszcze, że na szerokim, rozciągającym się we wszystkie strony podłożu, sieci wykonanej z drewnianych i stalowych przęseł, kilka a może kilkanaście metrów od niego, między dekoracjami, leży ktoś jeszcze. Człowiek. Człowiek, którego rozpoznawał...

- Robert...- wyszeptały usta Vincenta.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 26-08-2011 o 10:39.
arm1tage jest offline