Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-08-2011, 20:26   #25
Piszący z Bykami
 
Piszący z Bykami's Avatar
 
Reputacja: 1 Piszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znany
Alexander Sunrise; nieznana wioska na trakcie do Tevinteru.

Nie było wątpliwości, że Mertel dostanie porządne lanie, jeśli posłany przez nią na cmentarz kapłan, zginie tam zagryziony przez wampira, ściągając tym samym gniew Elazora na ich skromną wioskę. A należało podejrzewać, że tak się stanie, bo kapłan ów nie wyglądał na kogoś, kto wykaże się zdrowym rozsądkiem i przed szkaradą ucieknie. Szkoda. Co do Elazora zaś, to nikt tutaj jego nauk nie znał, nieliczni tylko coś tam kiedyś słyszeli i to były pogłoski raczej mało ścisłe. Jeden z chłopów uważał nawet, że wasz zakon poluje na świetliki, które hoduje później w słoiczkach, czcząc takowe artefakty jako bogów. No, ale nie było cię już w gospodzie, gdy o tym opowiadał. Szedłeś za swym przewodnikiem po łagodnym wzgórzu, w las, a nie była to droga najwygodniejsza, bo dawno zboczyliście ze ścieżki. Słońce zachodziło, robiło się ciemno.
- By my poszli ścieżką, to by się my nałazili ino. – tłumaczył prowadzący cię chłop – A przez los pójdziem, to szybciej bydzie, tu zaraz cmyntorz, zaraz bydziem na miejscu, no. – przez chwilę milczał, przypatrując ci się z zaciekawieniem – Wasza wielmożność, to jest równy gość – rzekł, nim zdążył ugryźć się w język. Popatrzył znów na ciebie, z przestrachem wymalowanym w oczach, czekając aż zdzielisz go po łbie za takie zuchwalstwo, gdy jednak tego nie zrobiłeś, zdecydował się kontynuować – No, bo tu się wszyscy cmyntorza bojo, przez tom zjawe, a pan wielmożny idzie i pumóc chce, no, to bardzo ładnie jest. Ale wi, waszmość, tu się nic zrobić ni da, to już łod roku ludzie ginom i tyle. I trudno, ludzie się nauczyli, na cmyntorz nie chodzom. Żeby, wie waszmość, nie wnerwioć bydlaka… – ostatnie zdanie wypowiedział z wymownym spojrzeniem, jakby poczuł się nagle w obowiązku zakomunikowania ci, że lepiej by było nie prowokować wampira i zostawić cały ten cmentarz w spokoju. Nawet jeśli miałby zostać za to przeklęty przez twego boga, lub – co gorsza – dostać w łeb. Zanim zebrałeś się na odpowiedź, chłop przemówił ponownie – No, najpirw to syn gospodarza tutaj zniknoł, tośmy jeszcze nie wiedzieli, że to przez tego, no, wampiuka, tośmy go ino szukeli a szukeli, aż my na cmyntorz zaszli i nos duchy pogoniły! Słowo daje, na własnem oczy widzioł, żywe duchy! No… - zmieszał się chłop – Może i nie tokie żywe… ale duchy prawdziwe. A później na nos ten wampiuk wyskoczył, tośmy czmychnęli, co było robić! No, to znaczy, mnie tom nie było, ale ci co byli, mówiom, że widzieli. Aż ze wsi poucikoli, tak ich nastroszył. No, później córo takiego tu dzioda zginęła, później siostra takiego tu poeta, co tu mieszka, bidny chłop, całkowicie się po tym załamoł, córo szynkorza, też w pizdu! och to znaczy, zginęła, no, ale to innego szynkorza, on się późnij wyniósł stund, no, tako tu jeszcze Jagódka we wsi było, tyż jej ni mo, mówio, że ją też ten wampiuk zeżorł, no, a później ten cały Gideroj… co za imie w ogóle chłopokowi wymyśleli, nie, no niech sam kapłan powi, Gideroj! No, ale był tu toki, ładny chłopoczyna, dziewki to za nim lotoły, ło-ho!, jak głupie, no ale tyż się w los wybrał kiedyś, na cmyntorz poszydł i ni mo chłopoka. No późnij to spokój był, myślelimy, że może i się ten wampiuk wyniósł, już my nawet bimber na to okazjo upędzili, coby feta była, ale zgineło teraz ta córo, ta Niese cało, i o… tak to jest już, co zrobić, podłe życie, panie… No, a wszystko to ci to wina tych kuglorzy przeklentych, co tu przejozdem wtedy byli, przyszli ino, wieś przekleli i poszły skubanće dalij, a nom się szkarado zagnieździło, o, i masz ci los!... No, i doszlimy! – powiedział, stając przy ogrodzeniu niewielkiego cmentarza. W związku z tym, że przyszliście skrótem, a nie ścieżką, brama wejściowa znajdowała się z przeciwnej strony, dobrze było ją stąd jednak widać. Zardzewiała, pogięta, otwarta na oścież. W ogóle, ten niewielki cmentarz nie prezentował się najlepiej. Resztki uschniętych kwiatów walały się pomiędzy grobami, z których większość i tak była porozkopywana i obrabowana. Widać, że dawno nikt tu nie zaglądał. Krzyże, niezdarnie powbijane w ziemię, często były krzywe, spróchniałe, połamane lub po prostu ukradzione. Czasem trudno było się zorientować, czy w danym miejscu był kiedyś grób, czy po prostu kubka piachu. Większość padołów stanowiły zwykłe, usypane górki z wbitym weń krzyżem, na palcach ręki można było zaś zliczyć groby kamienne. W tych musieli leżeć jacyś bogatsi truposze. Kamienie z ich nagrobków były poplamione, potłuczone lub zabrane. Jedyne, co wyglądało w tym wszystkim w miarę przyzwoicie, to stojąca pośrodku cmentarza, niewielka katedra, z otwartymi na oścież drzwiami.
- No, widzi pan, taki to cmyntorz. Dziewczyny ani widu, ani słychu. Chodźmy, zanim się kto zjawi…- rzekł pośpiesznie chłop i odwrócił się czym prędzej, by ruszyć w drogę powrotną. Widząc jednak, że ty ani myślisz zawracać, skulił się w sobie i czyniąc znaki krzyża na ciele, począł szeptać jakieś nieznane ci zaklęcia czy co tam…
- Deusdeus cosmat eus, eus-deus cosmateus…- mamrotał pośród ciszy, gdy nagle zaklekotały wśród nocy łańcuchy i na cmentarzysko wpadły dwie zjawy. Białe jak prześcieradło duchy pomknęły pomiędzy grobami (o dziwo wcale nie decydując się na przeniknięcie przez nie) rozsiewając wokół siebie świetlistą łunę i nawołując w zmiennej intonacji:
- Buuu-UUUU! BU-uuu-Uuuu. Buu-AAA! – nawoływały schrypniętym głosem, wciąż klekocząc łańcuchami i świecąc. Nie wyglądały zbyt przekonująco, niemniej chłop wrzasnął jak poparzony i wykrzykując dalej swe zaklęcia, pognał przez las w stronę wioski.
- Immore lebax, deus immore lebax!
Zostałeś więc sam na sam z duchami, które biegały w te i z powrotem, wciąż wyjąc przeraźliwie i klekocząc. Wszystko to wydało ci się nieco podejrzane…

*

Tuż po tym, jak wraz z Reihlem opuściłeś karczmę Szalonego Joe, pojawił się w niej wysoki jegomość o czarnych jak noc włosach i błękitnych jak ocean oczach. Miał smukłą twarz, spokojne spojrzenie i elegancki ubiór. Był znawcą artefaktów, przysłanym tu przez Berga, który miał wspomóc Reihla w odnalezieniu Spadającej Gwiazdy. Pech chciał, że znalazłeś się tu ty i namieszałeś; Reihla już nie było, elegancki młodzieniec nie wiedział zaś, co z sobą począć. Ty, oczywiście, nie mogłeś wiedzieć, że stało się tak za sprawą zmyślnego zbiegu okoliczności, młodzieniec zaś nie mógł wiedzieć, że nie zrobiłeś tego przypadkiem. Rozpytał trochę obecnych o to i owo, zamówił kufel pędzonego przez Joego bimbru, który wypił, spokojnie rozmyślając, nad tym, gdzie podział się jego niedoszły kompan, po czym udał się do zleceniodawcy.
- Chłopaka nie ma.
- Jak to, nie ma?! Miał na ciebie czekać!
- Wyszedł, ponoć z jakimś kapłanem czy czymś takim.
- Cholera! Cholerny najemnik, kurwa, nigdy nie można na nich liczyć. Zwiał z forsą, skurczybyk!
- Mam się nim zająć?
- Już nim to ja się sam zajmę, jutro rano chłopak będzie martwy. Znajdź lepiej tego kapłana, co to za jeden?!
- Nie wiem.
- To się dowiedz. Nie wiadomo, kto to i co wie. Mógł dowiedzieć się czegoś o Gwieździe. Dopilnuj, żeby o niej zapomniał.
- A jak nie będzie chciał zapomnieć?
– smukły młodzieniec uśmiechnął się szeroko.
- To go zabij, byle szybko.
- Do usług.
– młodzieniec znów się uśmiechnął, po czym w jednej sekundzie rozpłynął się w powietrzu.


Ibraheem Shakeel; na wschód od Thedas, Aksum, oaza Tranea.

Znalazłeś się więc na szczycie tej swojej wieży i mogłeś snuć knowania dalej. A właściwie znalazłeś się tu dlatego, że nie mogłeś nic uknuć bez pomocy Corina. Przyjaciele popatrzyli po sobie, a następnie znów spojrzeli na siebie. No, no, tego się nie spodziewali…
- Ha-ha!, zamierzasz zrobić tego bałwana w konia? Na szaro?! W jajco! – roześmiał się Hassan, choć nikomu innemu nie było do śmiechu. A już na pewno nie Corinowi.
- Zaraz, zaraz… – rzekł, porządkując wszystkie informacje w głowie – To znaczy, że Gweng chcę żebyś zgwałcił jego córkę? – zdziwił się, ale w końcu zrobił minę sugerującą, że można się było tego po klanie architektów spodziewać. Wszyscy troje westchnęliście. Gdzie podziały się beztroskie czasy? Ach tak, pozostały w poprzednim wcieleniu.
- Wątpię by Gweng chciał próbować wykrycia magii, raczej nie spodziewa się z twojej strony takich forteli. – stwierdził w końcu Corin.
- Jasne, wiesz, w końcu dostajesz świetną panienkę do łóżka, kto by się spodziewał, że jeszcze będziesz nie zadowolony… – dodał Hassan, ale przeprosił za tę niegrzeczną uwagę, gdy tylko poczuł na sobie gromiące spojrzenie Corina. Ten zaś znów podjął:
- Ale zamaskowanie magii jest możliwe i wcale nie trudne. Wystarczy…
- Panie mój!
– przerwał wam nagle drżący głos strażnika, który pojawił się na dachu, ze spojrzeniem człowieka, któremu jest bardzo przykro, że musiał się tu znaleźć – Irys nie żyje. – powiadomił, po czym natychmiast przeszedł do sedna – A panienka ucieka!
Hassan i Corin znów popatrzyli po sobie, następnie na ciebie i całą trójką ruszyliście w dół. Wypadliście z wieży i popędziliście przez oazę, by po chwili znaleźć w samym centrum niezłej jatki: Alen Gweng klęczał na ziemi, jedną ręką podpierając się przed upadkiem, a drugą trzymając za serce, z twarzą wykrzywioną grymasem bólu, z oczami wychodzącymi z orbit. Kilka kroków dalej stała panienka Villemo, wciąż piękna, choć już ubrana w zwiewne i delikatne szaty w kolorze czerni i złota. Jeszcze bardziej potargana. Włosy przylgnęły do jej spoconego czoła, na twarzy strach i panika mieszały się z agresją i determinacją. Wokół zgromadziła się kupa ludzi, w tym wszyscy goście wieczerzy, a także strażnicy, okalający panienkę niepewnym i trzymającym się na dystans, przerzedzonym łukiem. Niby gotowi byli do działania, choć zaledwie kilku wyjęło już broń. Nie bardzo wiedzieli, co mają zrobić, patrzyli jeden po drugim w oczekiwaniu na jakąś podpowiedź. Nawet Harim wydawał się zupełnie zagubiony.
Gdy tylko wpadliście, oczy wszystkich zwróciły się w waszą stronę, a Villemo wyciągnęła w twoją stronę otwartą dłoń (prawą). Poczułeś jej dotyk na swej lewej piersi, choć stała ładnych parę metrów przed tobą. Zacisnęła wyciągniętą dłoń w pięść i poczułeś przeszywający ból wewnątrz tej piersi, jakby ktoś przebił ci ją na wylot ostrym szpikulcem. Był tak nagły i tak silny, że upadłeś na ziemię, a twą twarz wykrzywiła maska bólu. Tak jak Gwengowi. Hassan i Corin, widząc, co się dzieje, ruszyli natychmiast do ataku, podobnie z miejsca ruszyło się kilka strażników, Villemo uniosła jednak lewą dłoń do góry we władczym i dość teatralnym geście i wszyscy zatrzymali się z niepewnymi minami.
- Stójcie wszyscy i ani drgnijcie, bo wasz drogi przyjaciel, sir Shakeel, pożegna się z tym światem! – wykrzyknęła i znów rozłożyła palce prawej dłoni, w efekcie czego, ból przeszywający twe serce, zniknął. Spojrzałeś na Villemo, gdzieś za twoimi plecami z ziemi podnosił się Gweng mamrocząc:
- Córeczko, przestań, myślałem, że już wszystko sobie wyjaśniliśmy, że zrozumiałaś, że już nie będziesz…
- Nie wtrącaj się, ojcze!
– ryknęła, po czym z wciąż wyciągniętą w twą stronę ręką, przemówiła, cofając się powoli w stronę bram oazy:
- Pan pozwoli ze mną, panie Shakeel, a nic się panu nie stanie!
Straż niepewnie się cofnęła, nie na tyle jednak, by zrobić jej przejście. Popatrzyli na ciebie niepewnie, Villemo zaś w ogóle nie spuszczała z ciebie wzroku, gotowa w każdej chwili znów zacisnąć pięść. Słowem, znalazłeś się w fatalnym położeniu…


Eyriashka; statek Delauteilusa, morze, nieopodal Sanshibas.

Nie wszyscy byli do przybyłego jegomościa przekonani, wiele bestii wciąż trzymało gotowe do strzału łuki, mężczyzna zdawał się jednak tym nie przejmować. Wbrew oczekiwaniom, wiele qunari poszło w twoje ślady, łuczniczko, i ruszyło na statek Delauteilusa, by przelać na morzu krew de Artoisa. Nie ty jedna straciłaś dziś bliskich, nie ty jedna pragnęłaś walki, zemsty, czy czego tam jeszcze. Nie wszystkim qun się to podobało, naraz pojawiły się więc na plaży sprzeczki i zamieszania. Nie było jednak warunków, by im zaradzać. Chętni ładowali się na pokład, do tego stopnia, że jego kaptan zmuszony był w końcu powiedzieć: - Hola, hola! Wszystkich nie da rady zabrać. Dziesięciu, no najwyżej piętnastu z was! Reszta musi czekać tutaj… i się modlić. – dodał niepewnie, nie wiedząc, czy qunari mają w zwyczaju wyznawać jakieś bóstwo. Ostatecznie na statek wsiadło dziewięciu qunari i siedem qunaryjek, w tym ty. Wszyscy jednakowo wściekli.

Statek odbił od brzegu i ruszył ku armatnim hukom, z maksymalną prędkością. Wiatr łopotał groźnie w żagle, w żyłach buzowała krew. Nawet załoga statku była jakaś niespokojna. I nim dotarliście do walczących na morzu łajb by przekonać się, że mimo huków i mnóstwa dymu, z ich dział nie wylatuje ani jedna kula, niespodziewanie zarzucono na was siatki tkane grubą liną, łupnięto paroma zaklęciami ogłuszającymi i poobijano tępymi narzędziami po głowach. Jeden qunari zginął, przebity na wylot wyjątkowo wielkim ostrzem, jedna Qunaryjka straciła obie dłonie w próbie obrony. Byliście więźniami, nim zdążyliście nawet zdać sobie z tego sprawę. I dopiero podczas tego nagłego ataku wyszła na jaw liczebność załogi statku, który dotąd zdawał się był niemal opuszczony. Było tu ze czterdzieści chłopa. Powalonych, obitych, ogłuszonych i wciąż w siatkach, zawleczono was pod pokład i pozamykano w przygotowanych już, solidnych klatkach. Po cztery osoby na klatkę, która już dwuosobowej grupie mogłaby wydać się ciasna. Po chwili stanął przed wami jegomość o szlachetnych rysach, który wcześniej namawiał was do wspólnej walki. Spojrzał na was z miną, jakby oceniał jakość nawozu, po czym oznajmił znudzonym głosem:
- Oficjalnie ogłaszam was więźniami księcia Cristofa var Dalauteilusa dan Galey de Muron du Beitechead Velaearudara. – jego słowa zostały zagłuszone przez ryk wściekłyk qunari, próbujących roznieść więżące ich klatki. Nic z tego nie wyszło. Mężczyzna zaś więcej już do was nie przemawiał. Odwrócił się właśnie do wyjścia, gdy w drzwiach stanął inny człowiek załogi.
- Dużo ich. – stwierdził zadowolony. – Nie za dużo?
- Nie. – odrzekł mu szlachcic, po czym dodał – Podróży i tak wszystkie nie przeżyją. – i wyszli oboje, rozmawiają o tym, co podane zostanie dziś na obiad. Wy zaś zostaliście, wciąż w szoku i nie rozumiejąc, co się stało… Ustały odgłosy walki, wokół zrobiło się cicho i spokojnie. Za ścianami szumiało morze, wszystkie statki zaś ruszyły razem, w stronę odległego świata…

Trzeba przyznać, że był to niezwykle chytry plan; wysłać statki de Artoisa do oddalonej wioski Sanshibas, której mieszkańcy z pewnością nie znają bieżącej polityki tak szczegółowo, by wiedzieć, że księstwo de Artoisa dawno już opanowane zostało przez księcia Dalauteilusa. Napaść na wioskę, następnie zaaranżować próbę obrony i jeszcze bezczelnie wbić na wyspę, by zgarnąć szesnastu naiwnych, ale nie zniszczonych walką qun. Całych i zdrowych. Ilu z nich miało zostać niewolnikami – egzotycznymi ozdobami na włościach Dalauteilusa, a ilu z nich wojskowi upolowali na własną rękę, by – zapewne za cichym przyzwoleniem księcia – następnie sprzedać ich i się dorobić na boku? Tego nie wiedzieliście. Zresztą, gadanie… wy w ogóle niewiele rozumieliście z tego wszystkiego. Byliście zamknięci w ciasnych, ale solidnych klatkach, umieszczonych z kolei w ciasnej i dusznej ładowni książęcego statku. Niewiele mogliście zrobić, spora część qun wciąż nie doszła jeszcze do siebie po tym nagłym ataku. Pod ścianą siedział jakiś tęgi facet z wąsem i spoglądał na was znad swojej kanapki. Pewnie strażnik.
- Ja bym się tak nie awanturował. – wybełkotał z pełnymi ustami, w stronę jednego z qun, który próbował właśnie powyginać kraty. – Bo obetną ci rączkę, albo główkę… – dodał wesoło, nie odrywając wzroku od swego posiłku.
 

Ostatnio edytowane przez Piszący z Bykami : 26-08-2011 o 20:35.
Piszący z Bykami jest offline