Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-08-2011, 17:21   #21
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Alexander Sunrise; Thedas, Wolne Marchie, Kirkwall; Potem Nieznana wioska na takcie do Tevinteru

Szczęśliwi, których droga nieskalana, którzy niosą słowa Pana. Wtedy nie doznają wstydu, gdy zważać będą na twe przykazania.

Alexander odnalazł wskazany mu przez Rehila lokal. Była to nie duża karczma, o lepszych warunkach niż Szalony Joe. Duchowny wkroczył do środka schylając się lekko by nie uderzyć czołem o niski próg, wzrost nie zawsze był zaletą. Ukryty pod szatą złoty krzyży obijał się o jego pierś, wybijając rytm jego kroków. Duchowny szybko załatwił sobie pokój jak i strawę, dodatkowy srebrnik zapewnił mu też dużą balię z dość czystą wodą. Mężczyzna zamknął się w swym pokoju i otworzył okno by wpuścić do środka trochę letniego powietrza. Rozdział się z szat, a następnie szybko zmył brud z ciała., szczególną uwagę poświęcając miejscu które niedawno wyleczył zaklęciem. Po ranie na szczęście została tylko malutka blizna, ponadto nie zaogniona, więc nie było o co się martwić. Korzystając z luksusu jakim była balia, wyczyścił on też swą szatę z błota. Spojrzał na dziurę po atakach niemego łucznika, i składając ręce do modlitwy wyszeptał jakąś formułę. Szata rozbłysnęła lekko, a po chwili świecące nici zaczęły zaszywać ubranie Alexandra. Kapłan oddał się wieczornej modlitwie, klęcząc w samej bieliźnie, z twarzą zwróconą w stronę gdzie powinno zachodzić słońce. Gdy oddał cześć Ezalorowi, zabrał się za strawę, którą tu przyniósł. Chleb, woda trochę białego sera mimo, że w zakonie jadał solidnie, nie narzekał, umiał docenić to co miał, zwłaszcza że w swych licznych podróżach dostosował się do karczmianych standardów.

Szata naprawiła się sama, teraz wyglądała, jak gdyby nigdy nie brała udziału w żadnej walce. Mężczyzna złożył ją w równą kostkę i ułożył w nogach łóżka obok swego plecaka. Następnie wyczyścił noże do rzucania jak i miecze z krwi i brudu. Runy głoszące teksty modlitw i pieśni, lśniły już po chwili w blasku świecy którą zapalił Alexander. Broń ułożył na krześle które postawił przy łóżku, tak by w razie potrzeby chwycić za oręż od razu po przebudzeniu.

Brudna woda z bali po chwili wylądowała za oknem, by spłynąć do rynsztoku. Duchowny stanął na chwile w otwartym oknie wpatrując się w miasto. Lekki wietrzyk mierzwił jego krótkie włosy, gdy oglądał dzieci wracające na noc do swych domostw. Roześmiane młodziki zawsze poprawiały mu na trochę humor, przynajmniej oni mogli żyć w beztroskim szczęściu.

Kapłan zatrzasnął okno i zasunął je na sztaby, to samo zresztą uczynił z drzwiami. Skoro ktoś tu czyhał na jego żywot trzeba było się mieć na baczności. Przy blasku dogasające świecy dopisał jeszcze notatkę w swym dzienniku.

Wyprawa po spadającą gwiazdę; Dzień pierwszy

Najemnik Rehil, który okazał się mym wspólnikiem w tym zadaniu, przekazał mi ważne informacje. Mamy udać się do Tevinteru, a tam odnaleźć mężczyznę o imieniu Norh Devielle, który ponoć jest w posiadaniu gwiazdy. Wyruszamy jutrzejszego ranka. Dziwnym wydaje się to, iż jedynie Rehil ma mi towarzyszyć, ponoć miała być tu cała grupa najemników. Jednak to że wie o gwieździe, musi mi wystarczyć.


Alexander odłożył pióro i zakorkował kałamarz. Zdmuchnął świecę i nie zdejmując okularów położył się do łóżka. Sen szybko zmógł zmęczonego kapłana, który odpłynął w jego kojące objęcia.

~*~

Duchownego obudziły wpadające przez szczeliny w okiennicach promienie słońca. Uderzały w jego twarz, swym ciepłem wyrywając go z krainy snów. Te promyki musiały być wyjątkowo wytrwałe by przebić się przez chmury które zaścielały niebo, deszcz zbliżał się wielkimi kokami. Alexander otworzył oczy i spojrzał na swoją dłoń, gdy w głowie dudniły mu ostatnie słowa z jego snu. „ Masz takie wielkie dłonie...


Mężczyzna westchnął tylko smutnym głosem i wstał z łóżka by się ubrać. Już po chwili schodził po schodach w pełni wyekwipowany, z plecakiem na ramionach. Zamówił śniadanie, by potem przysiąść przy jednym ze stolików i oddać się modlitwie.

Niech twój blask napełni te strawę. Niech twa dobroć nie opuści głodnych. Miej w swej opiece słabych i potrzebujących. O potężny Elzaorze, niech twa dobroć spłynie na ten świat, niczym promienie złotego słońca.


Po tej krótkiej modlitwie duchowny spożył posiłek i upewniając się że niczego nie zapomniał ruszył na spotkanie z Rehilem

~*~

Trzask łamanego karku upewnił kapłana w tym iż Rehil miał szybką śmierć. Nie wiedział czemu najemnik został powieszony, ale miał złe przeczucia. Skoro ścigano kapłana, a nagle jedyny z jego sojuszników w tym mieście zawisnął na sznurze, to wydawać się mogło że komuś zależało by gwiazda nie została odnaleziona. Duchowny musiał szybko opuścić miasto i samemu udać się do Tevinteru. Szybko udał się do pobliskiego straganu by nabyć najpotrzebniejsze rzeczy. Pieniędzy duchowny miał sporo, więc o ich brak się nie martwił, po za sporą ilością srebra, nawet kilka złotych monet miało dom w jego sakiewce. Zakupił suche racje, oraz kilka metalowych pojemników, by trzymać w nich zioła jak i maści. Deszcz padał coraz gęściej, gdy [b] Alexander III Sunrise
– wyszedł bramą miejską ruszając w stronę Tevinteru. Zarzucił na siebie płaszcz podróżny z kapturem, i błotnistą drogą ruszył przed siebie.

Po południu deszcz był jednak tak silny, iż Alxander musiał poszukać schronienia. Udzielono mu go na pobliskiej farmie, gdzie gospodyni na widok kapłana z niezwykłym szacunkiem udzieliła mu schronienia i strawy. Jego ubrania zostały wysuszone nad ogniem który rozpalono specjalnie dla niego w kominku, a posiłek był naprawdę syty. Deszcz powoli przestawał spadać z nieba, tak więc Sunrise powoli zbierał się do odejścia. Mimo usilnych protestów gospodyni zostawił na stole kilka miedziaków za gościnę, oraz udzielił domostwu błogosławieństwa. Gdy odchodził traktem w swa stronę słyszał za sobą radosne okrzyki dzieci gospodarzy.

~*~

2 Dni później


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Y1L8uRApYeQ[/MEDIA]

Nakłoń swe ucho, wysłuchaj mnie Panie, bo jestem nędzny i ubogi wobec twego ogromu.
Strzeż mego życia bo jestem pobożny, pilnuj sługi swego który ufa Tobie. Ty jesteś światłem moim, Elazorze zmiłuj się nade mną, bo nie ustanie wołam do Ciebie.


Minęły już dwa dni od kiedy Alexander opuścił miasto. Pogoda poprawiła się od tego czasu, teraz towarzyszyło mu słońce, co uznawał za dobry znak od swego bóstwa. Opuścił już tereny podmiejskich farm i gospodarstw, teraz tylko co jakiś czas mijał prywatne gospody, czy też gospodarstwa chłopów. Przez ostatnie dni sypiał głównie w szopach dobrych gospodarzy, dla których pojawienie się kapłana było dobrym znakiem. Sunrise zaś nie omieszkał błogosławić ich domostw za gościnę, tak samo jak zresztą pół i całych rodzin. Teraz jednak zbliżał się wieczór, a on wchodził właśnie do jakiejś małej wioski na trakcie do Tevinteru. Miał nadzieje, że znajdzie tu karczmę w której będzie mógł uzupełnić zapasy jak i spędzić noc w ciepłym łóżku.

Kroczenia przez te tereny jednak dostarczyło mu kilku korzyści. Zebrał kilka podstawowych odczynników i poprzedniego dnia sporządził dwie maści, bardzo przydatne w takich wędrówkach. Jedna z nich po nałożeniu na ranę zapobiegała zakażeniom, jak i wspomagała proces leczenia. Druga zaś służyła do leczenia oparzeń. Teraz śmierdzące mazidła spoczywały w dwóch metalowych puszkach, które zakupił w mieście, wiele pojemników zaś wciąż czekało na zagospodarowanie.

Wioska, nie była niczym specjalnym, on kilka chat, karczma i prosty lud. Na widok kapłana jednak, każdy z chłopów, ściągał czapkę czy tez kapelusz kiwając głową z uznaniem. Duchowni w tych okolicach cieszyli się szacunkiem, chłopstwo wierzące, toć bało się obrazić powiernika słów bożych. Oczywiście nie każdy wierzył w Elazora, ale chłopi wiedzieli że lepiej żadnemu bóstwu nie podpadać.

Gdy Alexander wkroczył do karczmy, która śmierdziała szczynami i potem, od razu ucichły świńskie pogaduszki, a kilka osób kiwnęło mu pokornie głowami. On uśmiechnął się ciepło i wykonał znak krzyża ręką. Karczmarz od razu przyszykował najmniej brudny talerz i kufel na którym umieścił zamówiony przez Alexandra posiłek. Z pokojem był większy problem, lecz karczmarz zarzekł się, iż jego syn może dziś spać w stodole, a Sunrise otrzyma jego łóżko na tę noc.

Gdy duchowny pogrążony był w modlitwie przed posiłkiem, wyczuł na sobie czyjś wzrok. Uchylił jedno oko i zobaczył mała, na oko ośmioletnia dziewczynkę stojąca obok niego z nieśmiałym rumieńcem na twarzy. Kapłan uśmiechnął się do niej i szybko dokończył modlitwę, po czym odwrócił twarz w stronę dziecka. Już chciał otworzyć usta by coś powiedzieć, kiedy to matka szkraba zdała sobie sprawę, iż jej dziecko „przeszkadza” duchownemu.
- Martel, bachorze ty jeden! Zostaw Pana, nie widzisz, że zajęty! –krzyknęła wychudzona, starsza kobieta, podbiegając do dziewczynki. Ubrana była w brudną spódnicę, i chustę na głowię, zaś w ustach brakowało jej kilku zębów. – Najmocniej przepraszam wielebnego. –powiedziała kłaniając się nisko. – Toć małe jeszcze, ni wi jak zachować się przy dychownym. –powiedziała starając się jak najmniej gwary chłopskiej w swe słowa wmieszać.
- Nic się nie stało. –odparł ciepło Alexander i poczochrał dzieciaka po głowie.- No powiedz, czego ode mnie chciałaś, młoda panno? –zachęcił Martele do mówienia.
Dziewczyna zarumieniła się jeszcze bardziej, i powiedziała cichutko. – Bo.. bo ja myślałam ,że waćpan pomoże mi Nese znaleźć. – po tych słowach cofnęła się o kilka kroków a przez karczmę przeszedł szmer.
- Głupia ty! –skarciła dziewczynkę matka. – Sami sobie poradzimy, wielebny ma ważniejsze rzeczy do zrubienia! Bachorze jedyn ty!- kobieta już uniosła rękę by zdzielić dziecko jednak surowy wzrok kapłana powstrzymał ją od tego.
- Co to za Nese? –zapytał Sunrise dziewczynki pochylając się nad nią.
- Moja siostra... –odparła cicho dziewczynka, która po krzykach matki bliska była płaczu.
- Może mi to Pani wyjaśnić? –zwrócił się szybko kapłan do matki Martel.
- Nu bo widzi wielebny. –zaczęła kobieta miętosząc spódnicę w palcach. – Córa ma starsza, dzisioj do lasu się wybrała, co by nazbiroć jakiś skarbów natury, by kumpot zrobić czy też zjeść.-wybąkała kobieta, po czym wtrącił się jeden z chłopów.
- Ale Nese ni wróciła do wsi. Poszli my ją szukać, ale ani widu ani słychu, toć tylko jedna mużliwośc została. Za blisko cmentarza się dziewcze zbliżyło! –niemal krzyknął rolnik, a większość osób w karczmie splunęło po czym znak swego bóstwa uczyniło.
-Cemntarza? –zapytał Alexander powoli wstając z miejsca.
- Anu, na cmyntarzu od jakiegoś czasu dziwo że hyj się dziejo. Ludzio znikajo, na groby chodzic ni możno, mówi się... –chłop powiedział to trochę ciszej.- Że wampir subie nasz cmenatorz za leże upatrzył!- po tych słowach znowu chłopstwo splunęło i znaki święte wykonało.

Alexander zaś wstał powoli prostując się, co przy jego wzroście wrażenie robiło nie małe. – Pan powiedział kiedyś swym sługą, że dbanie o najmniejszego, to największa z cnot. Że to młodzi są solą tej ziemi i to na nich zbuduje się nowy świat. –jego ciepłym gruby głos wypełnił karczmę a wzrok omiótł chłopstwo. – Wy zaś, zostawiliście tą najmniejszą by o siebie zadbać, i dopiero, ta której wszyscy powinni bronić. –to mówiąc wskazał Martel. – Miał w sobie tyle odwagi by poprosić kogoś o pomoc. Nie wystarczy uczynić znaku świętego by zostać zbawionym, trzeba czynić dobrze, i zasad boskich się trzymać. –powiedział z surowa miną a wielu chłopów opuściło głowy z zażenowaniem.
- Jednak ja jestem pasterzem i dbam o to byście nie zgubili się w mroku. –powiedział uśmiechając się ciepło.- A teraz ty. –powiedział wskazując na chłopa który opowiedział o cmentarzu, a ten skulił się na krześle.- A ty zaprowadzisz mnie teraz na ten cmentarz. Może Nese da się jeszcze uratować, a tym samym znowu przywrócić światło na wasze dusze. –oznajmił donośnie unosząc swój złoty krzyż do góry. Chłop wstał niechętnie i ruszył do drzwi, jednak w oczach Martel zrodziła się nadzieja, i za tą nadzieje kapłan miał zamiar walczyć.
 
__________________
It's so easy when you are evil.
Ajas jest offline  
Stary 14-08-2011, 22:11   #22
 
Eyriashka's Avatar
 
Reputacja: 1 Eyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumny
Ara’assan; Thedas, wyspa Par Vollen, wioska Sanshibas

Ara’assan biegnąc ile sił w nogach pokonywała pędem odległość dzielącą ją od nabrzeża. Nie rozumiała tego. *Jak Trask mógł być tak samolubny?! Była wściekła na niego. Nie miał prawa decydować czy jej życie jest ważniejsze od jego własnego. A dla niej nie było!* Susami pokonywała kolejne metry, zbliżając się do odległości z której rozpoznawała twarze walczących braci. Gdyby wiedziała, że wkrótce będzie niemal z rozrzewieniem wspominać te chwile grozy, bezsilnej złości na Traska i spokoju o bezpieczeństwo jej protegowanej, nigdy by nie pozwoliła na to by którekolwiek z nich wzięło udział w bitwie.

*****

- Trask! - krzyknęła Ara bez wahania strzelając do osoby zagrażającej życiu jej Kadan. Wystrzelona strzała weszła przez jedno ucho ofiary, a wyszła drugim. Łowca runął na ziemię. Jednak, to rozwiązywało tylko połowę problemu. Zdezorientowany Trask nie zdążyłby w porę się odwdzięczyć, a ona nie wiedziała skąd nadejdzie cios. Rzuciła się więc naprzód wykonując karkołomny przewrót. Przefikołkowała w pięknym stylu unikając morderczego ciosu, lecz jednocześnie wypadła z bezpiecznej kryjówki z zarośli, wprost w centrum uwagi walczących. Łowcy uśmiechnęli się szpetnie widząc ten smakowity kąsek.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=BrvvhUewnbI&feature=player_detailpage[/MEDIA]

Ara zamarła w bezruchu zastanawiając się, gdzie uciekać. Mogłaby ruszyć w stronę Traska, jednak jemu na pewno też już zaczynało brakować strzał, plus porywczy łowca mógłby wtedy zrobić coś bardzo ryzykownego, a tego chciała wszelkimi sposobami uniknąć. Mogła uciekać w głąb wioski, znała lepiej topografię niż najeźdźcy co dawało pewną przewagę. I było to znacznie lepszym pomysłem niż rzucenie się w ferwor walki w poszukiwaniu broni. Tuż za plecami Ary świsnęła strzała godząc mężczyznę w udo. *Dzięki, Kadan*. Usta Ary lekko drgnęły podnosząc kąciki i rzuciła się biegiem w boczną uliczkę.

W wiosce tylko garstka osób mogła ją dogonić, dlatego ludzie szybko pozostali daleko w tyle. Ruszyło za nią kilku łowców, którzy nie byli akurat zajęci zabijaniem, bądź umieraniem z rąk qunaryjskich obrońców. Jedyne, co mogło Arze przeszkodzić, to ewentualny wróg czający się za którymś z zakrętów. Wroga jednak nie było. Zza zakrętu wypadł za to jakiś dzieciak ze strzałami, pędzący najpewniej w stronę walczących. Ara rozbiła się o niego z widowiskowym impetem, jednak bez większych obrażeń dla kogokolwiek.
- Ara?! - oczy kobiety otworzyły się szeroko w przerażeniu, serce zamarło. *Nie powinno jej tutaj być!*
Nie było jednak czasu na wyjaśnienia. Złapała jedną z rozsypanych strzał i wystrzeliła w najbliższego z łowców mając głęboką nadzieję, że zdąży ich wszystkich wystrzelać zanim do nich dobiegną.
Jęk bólu poprzedzony melodyjnym świstem strzały rozszedł się po okolicy. Człowiek zraniony w ramię upadł na ziemię, potoczył się po niej i natychmiast złamał drzewiec, by wyciągnąć grot z ciała. Trzech innych łowców zniknęło od razu w bocznych uliczkach - zapewne chcieli je teraz okrążyć, jeden pędził uparcie dalej. Mała Ara zabrała się tymczasem za pośpieszne zbieranie strzał, które upuściła przy zderzeniu. Drugi strzał, o ile można w ogóle nazwać go strzałem, był mniej udany. W nerwach Arze strzała pękła podczas nakładania na cięciwę. Szczęśliwie przeciwnik, chcąc tego niedoszłego ataku uniknąć, rzucił się w bok, potknął i wylądował pod nogami qunaryjek. Mała A. uporała się tymczasem z kołczanem i pozostawiając kilka strzał swojej opiekunce, ruszyła znów pędem w stronę plaży, przeskakując nad głową powalonego nieboraka.

Ara nie była taka subtelna. Trzymając strzały w jednej dłoni, łuk w drugiej ruszyła w pogoń za dziewczynką. Nie tylko nadepnęła na głowę człowieka, ale jeszcze naumyślnie dociążyła, by nie pozostawić losu mężczyzny boskim kaprysom. Nie mogła oczywiście wiedzieć, że jej ofiara jest zagorzałym fetyszystą stóp i takie igraszki to dla niego codzienność. Nie nacieszył się jednak nimi długo, w jednej chwili bowiem czaszka pękła, a mózg wylał się krwawą plamą. Mała Ara biegła tymczasem przed siebie, podczas gdy Ara’assan sukcesywnie ją doganiała. I zapewne dosięgłaby niebawem dziecko, gdyby nie jeden z rzezimieszków, który wypadł gdzieś z boku i cały ciężarem ciała się w nią wpakował. Oboje zwalili się na ziemię, przy czym łowca wylądował cielskiem na qunaryjce i właśnie szykował się do wyrządzenia jej krzywdy. Ara zmieniła chwyt na strzałach i wzięła zamach celując w jego głowę. Chlusnęła krew. Mężczyzna zawył dziko, przy okazji upuścił swą broń. Tymczasem na drodze pojawiło się jeszcze dwóch łowców, jeden popędził za Małą A., drugi zatrzymał się przy leżących i miotnął w nich zaklęciem. Leżącemu na Arze łowcy rozerwało czerep, samą qunaryjkę jedynie mocno huknęło, jakby dostała stertą cegieł w czoło.

Pomimo ogłuszenia, nie miała zamiaru się tak łatwo poddawać. Wyrwała strzały z krwawej miazgi, która przed chwilą była głową i wbiła w okolice kolana maga. Strzały przebiły się przez gruby bucior przeciwnika raniąc mu nogę. Zgodnie z przewidywaniem, łowca schylił się by wyjąć groty. Jednak kątem oka zauważył wyprowadzone kopnięcie i zdążył się uchylić w tył, tracąc równowagę i tym samym cofając się o krok. Adrenalina zaszumiała mu w uszach, gdyż bez ociągania ustawił się do rzucenia kolejnego zakęlęcia. Zatrzymał się jednak w połowie i obrócił do nawołującego go kompana. Ara dopiero teraz zauważyła, że maga faktycznie ktoś woła. Wciąż dzwoniło jej w uszach i nie słyszała niczego, co się wokół działo. Mag popatrzył na nią, podniósł spojrzenie ku niebu jakby kontemplując późną porę i obowiązek kończenia zabawy w piaskownicy. Odwrócił się na pięcie i odszedł.

Nie wiedziała co się dzieje, podniosła nieznacznie głowę i rozejrzała się. Wszyscy łowcy mknęłi w stronę plaży, uznając najwyraźniej, że wystarczy grabienia jak na jeden dzień. To było bardziej niepokojące od myśli, że zaraz ją zabiją. Znaczy - dostali już to po co przybyli lub tyle po ilu przybyli... Zrzuciła z siebie truchło i ruszyła biegiem w poszukiwaniu najbliższych. Bieganie okazało się utrudnione. Co chwila potykała się lub obijała o ściany budynków. Obraz kołysał się, głowa pękała z bólu.

Nabrzeże było usłane ciałami, piasek i woda przybrały jednakowy, karmazynowy odcień. Ostatni łowcy wsiadali do łodzi. Ara'assan spojrzała za nimi gniewnie i przystąpiła do poszukiwań. Musieli gdzieś tu być!



Nie znalazła. Ani Traska, ani Małej Ary. Zatrzymała się rozglądając bezradnie dookoła. Poczuła narastający ucisk w gardle. Ból, który stawał się coraz trudniejszy do zignorowania. W końcu organizm zareagował spazmatycznie nabierając odrobinę powietrza do płuc. Chwilowa ulga i znowu narastający ból. Pozostały dwie opcje - zabrano ich na jeden ze statków, w charakterze przyszłych niewolników, służących, nałożnic, zwykłego mięsa do badań lub też mogli leżeć gdzieś tutaj... Szukała dalej.

Nagle nad wodą poniósł się huk armatnich dział zwracając uwagę większości qunari. Ara podniosła wzrok w stronę ożaglowanych statków. Flota łowców salwowała się ucieczką przed okrętami pod obcą banderą. Sporo było dymu i niewiele było widać jednak jeden z obcych statków zbliżał się do wyspy. Wściekła Ara postanowiła ich przywitać. Zaczęła zbierać strzały nie zważając czy wyrywa je z ciał żywych czy martwych ludzi. Jednakowo przydeptywała jęczących i cichych, zapierała się nogą i wyszarpywała strzały z ran. Nie dobijała. Uzupełnianie amunicji przerwał jej widok znajomej twarzy. Emocje uległy nagłej zmianie. Niepokój zamienił się w żal, złość w chwilową ulgę. Przykucnęła, by zamknąć oczy ukochanego Traska. Nie miał jednej ręki, a połowa twarzy była magicznie poparzona i zdeformowana, z klatki piersiowej sterczały dwie strzały. Chociaż on wyszedł z tego bez skazy na honorze.
- Shok ebasit hissara. Meraad astaarit, meraad itwasit, aban aqun. Maraas shokra. Anaan esaam Qun - wyszeptała kojącym głosem modlitwę, jakby próbując dodać Traskowi odwagi - Ataash varin kata. Panahedan, Kadan.
Jedna niewiadoma mniej. Wstała, a wściekłość wróciła wypełniając serce. Z jeszcze większą zaciętością wyrywała strzały z ofiar. Zabrała trupom też dwa noże. Tymczasem dwa statki właśnie dobijały do mielizny - jeden obcy, drugi łowców, z którego co chwilę kogoś wyrzucano za burtę. Reszta łowieckiej floty rzuciła się do ucieczki, goniona przez obce statki. Qunari, którzy już dawno oderwali się od swych zajęć, przypatrywali się teraz tym zajściom z zaciekawieniem i zagubieniem, wielu, podobnie jak Ara, szykowało się do drugiej odsłony bitwy o Sanshibas.

Ponoć nie ma bardziej przerażającego widoku od smoka lub wściekłej qunari. Złość Ary nie miała granic, chciała zabić wszystkich ludzi, którzy wyjdą na brzeg. Ze statku łowców spuszczono sznurową drabinę, po której zaczęli schodzić qunari. Niektórzy, bardziej niecierliwi, wyskakiwali bez użycia drabiny. Wielu z nich było mocno rannych. W pierwszej chwili, nikt nie wiedział, co się dzieje, szybko jednak dotarło do mieszkańców wyspy, że oto zwracano im pobratymców. Cóż, a przynajmniej ich część - nie dostrzegła wśród nich Małej Ary. Na dziobie obcego statku pojawił się wysoki młodzieniec, z iście szlacheckim rysem twarzy, który zmierzył odległość do plaży niepewnym wzrokiem. Od razu powędrował w jego stronę tuzin strzał, żadna jednak nie dosięgła celu - widocznie strzelcy chcieli tylko ostrzec człowieka, nie zabić. Mężczyzna czmychnął na chwilę z dziobu po czym pojawił się znów. Z pewnym niesmakiem zmierzył qunari, mruknął coś do siebie pod nosem, po czym wydarł się:
- Przybyłem w pokoju!
Ara zmarszczyła nos. Nie miała zamiaru zwracać uwagi na młodzieńca. Nie spoglądając w jego kierunku, ruszyła w stronę łodzi by pomóc rannym wysiadać na ląd. Nadal szukała wzrokiem Małej Ary, jednak bez względu na to czy tutaj będzie czy nie, mieszkańcy Sanshibas byli dłużnikami człowieka ze statku. Zerknęła za siebie, nie dostrzegła nikogo z Triumvirate.
- Basalit-an! Ty i twoi ludzie są bezpieczni! - odkrzyknęła nadając mu honorowy tytuł. Miała nadzieję, że dzięki temu nikt nie będzie straszył już tego człowieka.
Jako jedyna zachowała najwyraźniej zimną krew. Dopiero na dźwięk jej głosu oszołomieni qunari ruszyli by, podobnie jak ona, pomóc nieszczęśnikom schodzić na ląd. Małej Ary’assan nie było wśród nich.
- Nie ma czasu, panienko! - odpowiedział mężczyzna w stronę Ary, która była teraz najbliżej. Po chwili sięgnął pod połę swego płaszcza, wyciągnął zwinięty w rulon pergamin, rozwinął go i począł obwieszczać rykiem:
- Ja, Aristof von Dylean, wysłannik księcia Cristofa var Dalauteilusa dan Galey de Muron du Beitechead Velaearudara , zaprzyziężonego wroga Godryka de Artoisa, przybywam, by zwrócić wam waszych braci, w imię wolności, sprawiedliwości, a przede wszystkim - zemsty, która dokona się na tym morzu! - mężczyzna zwinął pergamin, popatrzył znów na qunari i zakrzyknął już od siebie: - Flota de Artoisa ratuje się ucieczką w pełne morze, my ruszamy za nimi, ośmielam się was nawoływać do walki ramię w ramię! - wykrzyknął.
Jego głos nie sięgał daleko. Ci, co stali najdalej, nie dosłyszeli słów. Przez grupkę przemknął szmer pytań, nie wiedzieli co mężczyzna mówił. Ci, co stali bliżej, zagubieni popatrzyli na Arę, w której widzieli teraz najwyraźniej przedstawicielkę dyplomatyczną.
- Tylko szybko, szybko! Zanim uciekną! - wykrzyknął jeszcze mężczyzna ze statku.
Ara bez słowa ruszyła przez karmazynową wodę w stronę opuszczonej przez rannych łodzi. To było zachowanie zupełnie pozbawione sensu. Lud Qun ją potępi, ale jedyne czego pragnęła teraz to rozlewu krwi ludzi de Artoisa.
 
__________________
Life is a bitch. Sometimes I think it even might be a redhead with a bad case of short temper.
Eyriashka jest offline  
Stary 16-08-2011, 18:47   #23
 
Tohma's Avatar
 
Reputacja: 1 Tohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie coś
Alo; Thedas, Tevinter, Minrathous



Opadł bezwiednie na drewniane krzesło i przymknął na chwilę oczy, aby choć na chwilę dać opust swojej desperacji. Poprosił w myślach bogów o pomoc i obiecał w zamian nie dopuszczać się tylu czynów haniebnych. Och, jakąż miał nadzieję, że kiedy podniesie powieki wszystko zniknie: Krakers liżący jego stopę w prośbie o jedzenie, uścisk w podbrzuszu świadczący o tym, że jego przepełniony pęcherz niedługo pęknie oraz ona, ta głupia, głupia dziewczyna.
Lecz nic takiego się nie wydarzyło.
Nadal czuł szorstki język psa na skórze, naglącą ochotę oddania moczu i rosnącą panikę na widok zmartwionych oczu, wpatrujących się teraz w jego twarz z dużo za bliskiej odległości. Jasnofioletowy makijaż na ciemnej skórze Gwen nadawał jej chorobliwie siną poświatę. Alo jeszcze nigdy nie czuł większego obrzydzenia do tej karykatury kobiety.
- Gwen, posłuchaj… - zaczął, niechętnie wstając z siadu. Musiał nieźle się nagłowić, żeby wymyślić jakąś sensowną wymówkę dla niej. Przecież nie było najmniejszej szansy, żeby wziąć ją ze sobą. – Usiądź. Teraz spójrz mi w oczy… czy naprawdę jesteś gotowa na taką podróż? Czy zdajesz sobie sprawę jaka odległość dzieli te miejsca? Może na mapie wydaje się to paroma dniami podróży, w rzeczywistości jednak nie jest to takie proste. – Zmarszczył czoło i wąskie brwi, dodając swojej twarzy troszkę powagi, po czym kontynuował: - Wiesz co czyha na drodze takie piękne dziewczęta jak ty? Są porywane, gwałcone i w najlepszym wypadku szybko zabijane. – Szok na jej twarzy zaowocował lekkim uśmieszkiem Alo. Zaraz jednak zmył go i nałożył maskę powagi. – Nie będę w stanie zawsze cię bronić. W końcu nie jestem wojownikiem, a jedynie prostym ślusarzem. Mnie nikt nie zaczepi, bo ja nic nie mam. Jednak ty jesteś urodziwa i zawsze zwracasz na siebie uwagę mężczyzn. – Tu zamilkł na moment dając swej mowie zapaść głęboko w jej myślach. Odsunął się od dziewczyny i podszedł do okna. Zaraz popuszczę – pomyślał w zgrozie. Wyjrzał na rynek. Miasto powoli odżywało po całonocnej stagnacji. Kupcy wysypywali się na główny rynek, rozkładając swoje kramy , by jak co dzień rozpocząć handel.
- Nie powiedziałaś Vilinie, prawda? – powiedział cicho, nadal zwrócony w stronę okna. Jego palce zaciśnięte mocno na szerokim parapecie świadczyły o tym, jak blisko jest do rzucenia tego wszystkiego i odlania się o tu, w roślinkę która niewinnie rosła sobie w postrokatoczerwonej doniczce.
- Wyobrażasz sobie co ONA poczuje? Jej córka, zaginiona. Zapewne porwał ją ten miły ślusarz! Ciacha woda brzegi rwie! – Nagle odwrócił się do niej nie potrafiąc już dłużej powstrzymywać zdenerwowania. Zapewne przez nagromadzony mocz, który nieustannie rozrywał jego podbrzusze. Kawałek po kawałku. – Jak możesz być tak samolubna?! – Widział łzy zbierające się w jej oczach, lecz zignorował cichutki głosik sumienia, mówiący, że traktuje tę biedną dziewczynę za ostro.
- Ależ Alo! - wykrzyknęła Gwen z oczami, w których niebezpiecznie gromadziły się łzy. Czy masz dość cierpliwości, drogi ślusarzu, by otulić ją i uspokoić, gdy wybuchnie płaczem i bezradnie rzuci się w twoje ramiona? Czy masz dość odwagi, młodzieńcze? To dobre pytanie, warto sobie na nie odpowiedzieć, nim doprowadzi się rozkochaną w sobie niewiastę do łez.
- Ja?! Samolubna?! Przecież ja to robię dla ciebie! - wykrzyknęła i zadygotała, upuszczając jednocześnie swoją walizkę, której nie miała już siły dłużej trzymać. Walizka otworzyła się, a Krakers wsadził nos w tajemnicze skarby w niej się skrywające.
- Bogowie! – Zwrócił twarz w stronę sufitu, błagając niemo o to, by nie stracił zmysłów przez te kobietę. Żaden cud jednak nie spłynął na niego z niebios, a problem jaki był taki był - zaryczana postać w okropnej, długiej sukni, która nijak nadawała się do podróży. – Bogowie! – powtórzył, po czym podszedł szybko do Gwen chwytając jej dłonie w swoje i ściskając lekko, by skupić jej uwagę na sobie. – Nie mogę tego zrobić, naprawdę, nie mogę. Nawet gdybym chciał, a chcę z całego serca wziąć cię ze sobą, nie mogę narażać cię na niebezpieczeństwa. Całe miasto huczałoby, gdybyś przeze mnie doznała krzywdy! Wiem, że chcesz dobrze, wiem… jednak pomyśl o innych. Rozumiesz, Gwen? – Ostatnią kwestię prawie wyszeptał, świdrując jej napuchnięte oczy wyczekującym spojrzeniem. Ta zaś, swymi drżącymi palcami chwytając się jego dłoni, szeptem równie cichym odpowiedziała:
- Ja cię kocham, Alo.
Oczy zaszły mu delikatną mgłą. Spojrzał mimowolnie na nóż leżący niewinnie na stole i pomyślał. Co by było gdyby zabił tę idiotkę. Ciała pozbył by się z łatwością. Sprawa komplikowała się, gdy pomyślał o tym, że dziewczyna powiedziała o swoim „planie” ucieczki swojej najlepszej przyjaciółce. Więc musiałby zabić także i ją. Uciszenie Gwen tu i teraz wydawało mu się najlepszym pomysłem. Już sięgał po nóż, pochylając się delikatnie nad jej twarzą, gdy ona, mylnie odbierając jego ruch, podniosła się na palcach stóp i pocałowała go zachłannie w usta.
Krakers zaczął szczekać. Przez myśli Alo przebiegło teraz tysiąc wspomnień na raz. Jego pierwszy brutalny pocałunek w wieku trzynastu lat. Jego pierwszy stosunek, równie brutalny. I w końcu jego pierwsze zabójstwo.
Dlaczego całe jego życie musiało być pełne negatywów. – myślał, trzymając usta zaciśnięte w cienką kreskę, nie pozwalając, by napastliwy język Gwen dostał się tam, gdzie chciał.
I w tym właśnie momencie mocz opuścił jego pęcherz.
Mimo oporu jego ust, zakochana w nim idiotka, przylgnęła własnymi wargami do jego twarzy, ręce zarzuciła mu wokół szyi, nogą zaś objęła z namiętnością jego biodro. Aż musiał cofnąć się o krok do tyłu, o mało się nie przewracając. Może to wtedy stracił kontrolę nad swoim pęcherzem. Okazało się to całkiem zmyślną linią obrony, Gwen bowiem cofnęła się o krok, zdziwiona nagłą wilgocią, którą poczuła na swym ciele. Popatrzyła na Alo, na jego spodnie, znów w jego oczy i z troską w głosie oznajmiła, ponownie podchodząc bliżej, by go pogłaskać w dobrotliwym geście.
- Och, Alo, nic nie szkodzi, to nic nie szkodzi... - chyba nie dotarło do niej jeszcze, że to tylko mocz.
- Gwen! – Ignorując okropne uczucie wilgoci na nogach podszedł do kobiety i złapał jej ramiona w dłonie. – Jeśli naprawdę, naprawdę chcesz wyruszyć ze mną w podróż, bądź tutaj o zmierzchu. Nie wcześniej nie później. Jeśli spóźnisz się chociaż minutę, pójdę sam, rozumiesz?
[i] - D-dobrze... - wymamrotała dziewczyna, niepewnie przyglądając się kroczu swego ukochanego, chyba dotarł właśnie do niej charakterystyczny zapach nie tego, czego się spodziewała. Trochę ją to zdezorientowało. Przeniosła spojrzenie na twarz ukochanego i powiedziała, już pewniejszym głosem: - Będę o zmierzchu, obiecuję! - powiedziała, wykonując gest, jakby chciała rzucić się na szyję Alo, w końcu jednak tego nie zrobiła. Schyliła się do swej walizki, pozbierała rzeczy, które z niej wypadły (pozostawiając parę majtek, którą właśnie bawił się Krakers, a której najwyraźniej wcale nie miał zamiaru oddać), po czym znów się wyprostowała i ponownie zapewniła: - Będę tu! - następnie odwracając się i ruszając w stronę swego domu. Ślusarz pozostał więc sam, jeśli nie liczyć kilku par oczu, które z zaciekawieniem przypatrywały się od dłuższego czasu tym miłosnym scenom z daleka. Cóż, póki Gwen tu była, zasłaniała przynajmniej swą suknią wstydliwą sytuację w jakiej znalazł się młodzieniec, teraz należało jednak szybko zamknąć drzwi!
Alo tak też uczynił po czym zdjął przemokłą odzież i wrzucił ja do bali zimnej wody, która stała na podwórzu. Zmarszczył nos wdychając cuchnące powietrze. No tak, zapach tak szybko nie zniknie. I miał nadzieję, że Gwen nikomu nie powie o jego… wypadku… . Gdy jednak to zrobi, będzie pewny, że nadeszła pora jej śmierci.

Miał czas do zmierzchu, aby zniknąć z tego przeklętego miejsca.

***

Krótka kąpiel w ciepłej wodzie przyniosła oczekiwane skutki. Przechadzał się nago po sypialni w tę i we w tę już dużo spokojniejszy. No i pozbył się odoru moczu, całe szczęście. Jeszcze raz przejrzał się w dużym lustrze i związał długie, czarne włosy w długą, mokrą kitkę.
Odszedł od zwierciadła, plaskając bosymi stopami po drewnianej posadzce. Krakers, już najedzony, bawił się gdzieś w kącie przechwyconymi, białymi majtkami.
Narzucił na siebie lnianą koszulę i spodnie po czym szybko zszedł ze schodów. Nadal boso wyszedł na podwórze i rozejrzał się mimowolnie. Podświadomie wiedział, że nikt tutaj go nie dojrzy, ponieważ tyły zakładu były otoczone z jednej strony wysokim murem, chroniącym dzielnicę kupiecką, z drugiej ścianą zakładu. Mimo to jednak zawsze starał się wypatrywać niebezpieczeństw.
Z trudem przepchnął ciężką beczkę napełnioną wodą, w której nadal pływały spodnie. Nie poświęcił im jednak nawet sekundy. Włożył dwa palce do ust i chwilę wyraźnie się z czymś męczył. Dla postronnego widza wyglądałoby to tak, jakby próbował wymusić na sobie wymioty. Jednak Alo miał swoje powody.
W końcu zahaczył paznokciem o płaski, malutki dysk przyklejony do tylnej ścianki jednego z zębów i wyrwał go z cichym syknięciem. Splunął na ziemię pozbywają się nadmiaru śliny po czym przetarł brzegiem koszulki malutki przedmiot.
Srebrna, malutka i okrągła płytka znajdowała się teraz na czubku jego kciuka.
Uśmiechnął się szeroko i ukucnął, uważając by przedmiot nie upadł na trawę. Bala wody zakrywała drewniane, grube drzwi, które wyglądały, jakby prowadziły do środka ziemi.
Odgarnął piasek z nierównej powierzchni po czym zaczął szukać. Znalazł to miejsce w kilka sekund. Malutkie wgłębienie gdzieś na środku drzwiczek. Ostrożnie umieścił tam okrągły dysk i czekał.
Minuta minęła i usłyszał cichutkie kliknięcie mające zawiadomić o tym, że wszystko jest gotowe.
Wydrapał delikatnie srebrny przedmiot i umieścił go ostrożnie w kieszonce koszuli. Gdy kluczyk był już bezpieczny pewnie chwycił za drewniany uchwyt i pociągnął.
Drzwi otwarły się zadziwiająco łatwo ujawniając ziejącą ciemność oraz końcówkę drabiny, która nieśmiało wyglądała na podwórze.
Nie wahając się ani chwili wspiął się na metalową drabinę i począł schodzić. Skrzywił się nieznacznie, odczuwając zimno drągów, które dotykały jego gołych stóp. No tak, powinien był ubrać buty. W końcu zeskoczył z kilku ostatnich szczebli i ponownie, rozejrzał się dookoła. Małe pomieszczenie było całkowicie zaciemnione. Jedyne źródło światła to dziura znajdująca się gdzieś powyżej, przez którą tutaj wszedł.
Ze stolika stojącego nieopodal drabiny wymacał dość dużą, zapieczętowaną fiolkę. Gdy nią potrząsnął, zaczęła emitować słabe światło, wystarczające jednak, by rozjaśnić pokój.
Pięć metrów na dziesięć. Było tu miejsce tylko na malutki stolik, zagracony wytrychami, zamkami i przeróżnymi fiolkami, krzesło oraz jedną, wielką szafę, przesłaniającą całą ścianę.
Jego największy skarb, kolekcja, duma. Odsunął wielkie drzwi i obrzucił zawartość spojrzeniem.
Stosy ubrań, poupychanych gdzie się da, wypełniały calutką powierzchnię wewnątrz mebla. Kolorowe suknie, czarne peleryny, fikuśne kapelusze, zakonne habity; buty wysokie, niskie, skórzane i z drewniane. Jego oczy rozbłysły.
Godzinę zajęło mu sortowanie. Wyjmował i chował kolejne części ubrań tak, że pod koniec przekopał calutką szafę. Był z siebie bardzo zadowolony. Przerzucił przez plecy stroje, które wybrał, na głowę założył dwa kapelusze a buty schował do małego, lnianego worka. Zamknął za sobą szafę po czym podszedł do stolika. Z trudem zapiął wokół bioder szeroki pas z mnóstwem przegródek. Większość była zajęta przez różnego rodzaju wytrychy i inne narzędzia złodziejskie. Te puste wypełnił zaraz fiolkami z kolorowymi cieczami.
Świetlistą fiolkę złapał w zęby i począł żmudne wspinanie się po drabinie. Było mu dużo trudniej, gdyż obładowany strojami nie miał za dużo pola do manewru. Jakoś jednak wydostał się na podwórze. Wyjął fiolkę z ust, która teraz już nie emitowała żadnego światła, wydawała się pusta, wypełniona przezroczystą mazią. Ostrożnie umieścił ją na trawie obok po czym, delikatnie opuścił drzwi do piwniczki. Odczekał aż usłyszy znajome kliknięcie po czym skierował swoje kroki do domu, zagarniając wcześniej leżącą fiolkę do kieszeni.
Pora się spakować.

***

Gdy Gwen zapukała równo o zmierzchu do drzwi zakładu ślusarskiego nie dostała odpowiedzi przed długą chwilę. Stała tam oniemiała i zaczęła walić mocno pięścią po drewnianej powierzchni.
- Wiem, że tam jesteś Alo! Nie próbuj się… - nie dokończyła, bo zza pleców doszedł ją cichy szmer, obróciła się z krzykiem na ustach, jednak dostrzegając jedynie najmłodszego syna kowala, Zaviera, zamiast wrzasnąć rzekła:
Och, co ty tu robisz?! Jest już zmierzch, dzieci nie powinny kręcić się po ulicach.
- Wiadomość od Alo, proszę. – Podał jej karteczkę po czym ruszył w stronę tylko mu znaną. Kobieta nawet za nim nie spojrzała, wpatrując się otępiona w skrawek papieru. Po co Alo miałby zostawiać jej jakiekolwiek wiadomości, skoro zaraz razem udają się w podróż… - I wtedy ją doszło. Ślusarz uciekł, zostawiając ją za sobą, a ten list to prawdopodobnie próba wytłumaczenia jej zaistniałej sytuacji.
Krew zagotowała się w Gwen i podarła nieprzeczytany list na strzępy. Dysząc ciężko patrzyła na skrawki papieru z starannym pismem ślusarza po czym wybuchła głośnym płaczem starając się przyłączyć kawałeczki do siebie.

Była to najgorsza noc jej życia.
 
__________________
There is no room for '2' in the world of 1's and 0's, no place for 'mayhap' in a house of trues and falses, and no 'green with envy' in a black and white world.
Tohma jest offline  
Stary 17-08-2011, 20:50   #24
 
Delta's Avatar
 
Reputacja: 1 Delta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znany
Kaesh Olderra, cholera-wie-gdzie, „Bogini Mórz”




Niektórych rzeczy się nie zapomina. Gdy oba statki zbliżały się do siebie, przecinając fale i grzmiąc salwami z dział, wspomnienia uderzyły w Kaesha niczym jedna z armatnich kul, które świszczały w powietrzu. Ile minęło lat odkąd ostatni raz stał na pokładzie okrętu, jedną ręką trzymając się burty, a drugą zaciskając na rękojeści lekko zagiętego miecza i przygotowując się z napięciem na uderzenie? Okoliczności były odmienne, ale zarazem takie same. Zamiast żołnierzy Rivaińskiej armii, byli piraci, stojący z nim ramię w ramię i wykrzykujący nieskładne obelgi, albo po prostu dając upust adrenalinie krążącej w ich żyłach, krzycząc bez ładu i składu. Zamiast „Włóczni Oceanu” była zaś „Bogini Mórz”, tak samo groźna i powoli zaczynająca stawać się tak samo bliska. Historia zatoczyła koło, tym razem jednak rzucając Kaesha po przeciwnej stronie.
I wcale nie czuł się źle z tego powodu.
Uśmiechnął się i w tym samym momencie statki zderzyły się ze sobą z głuchym zgrzytnięciem, zajęczało drewno pod stopami piratów. Riv puścił się burty i wyciągnął drugi miecz, dołączając się do wrzasków swoich nowych kamratów i pozwalając by apogeum napięcia wyrwało się z jego gardła w bojowym okrzyku, połączonym ze śmiechem. Ten ostatni był efektem radości, gdy nagle zdał sobie sprawę, że zbyt długo przesiadywał w nabrzeżnych karczmach, zbyt długo poddawał się nudzie i rutynie. Wpadli jak burza na pokład handlarzy i rozpoczął się chaos.

Krzyki, szczęk stali i trzeszczenie ściskanych desek tworzyły swoistą orkiestrę, której muzyka niosła się po pokładzie. Było ją słychać nawet, gdy za cofającym się Kaeshem i napierającym na niego przeciwnikiem zamknęły się drzwi od kapitańskiej kabiny. Sterty map i papierów leżały w nieładzie na podłodze, nieopodal toczyła się rozbita luneta, która musiała spaść podczas zderzenia. Żaden z mężczyzn nie zwracał jednak uwagi na bałagan, wymieniając pomiędzy sobą ciosy i błyskając stalą. Tym bardziej przestali, gdy Kaesh stoczył się po schodach i walka przeniosła się pod pokład.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ta-Z_psXODw&list=FLq6uXUWwkVCQ&index=1[/MEDIA]

Chwilowy przestój, spowodowany niespodziewanym pojawieniem się Rumochłona i kolejnego osiłka, zniknął momentalnie, gdy znowu skrzyżowały się ostrza, tym razem jednak czterech, nie dwóch przeciwników.
- Co mogę powiedzieć! Los kocha ludzi z moim urokiem osobistym! – odkrzyknął na zawołanie kapitana, zbijając mknący w swoją stronę miecz i odpowiadając szybkim cięciem, które jednak także napotkało ostrze przeciwnika na swojej drodze. Gdy podczas wymiany napastników niespodziewanie sparował cios, który wyszedł od Broddy’ego, zmrużył oczy i posłał mu wilcze spojrzenie.
- Nigdy nie ufaj piratom, co? – odkrzyknął, odbijając kolejny atak jednego z osiłków, by potem ponownie zblokować cięcie Rumochłona. Zazgrzytała stal i Kaesh odskoczył, cofając się za najbliższą beczkę i podnosząc jedną rękę, próbując powstrzymać atakujących osiłków.
- Stop! Zaczekajcie, moment! Stop! – krzyknął, próbując zwrócić ich uwagę i chociaż na chwilę przerwać walkę. – To on jest ten zły! Jego atakujcie! Dostaniecie złota, dużo złota! I rumu!
Przeciwnicy zatrzymali się w miejscu i popatrzyli po sobie, następnie spojrzeli na Olderrę, jak na rasowego idiotę, po czym, jak gdyby nigdy nic, ruszyli dalej do ataku. Rumochłon, który też zastygł na tę krótką chwilę, odparował cios swojego przeciwnika i skupił się na walce z nim, jako, że do Kaesha nie miał chwilowo wygodnego podejścia.
- O tak, Olderra, święta racja! Hehe, byłby z ciebie niezły pirat, szkoda, że nie poznaliśmy się w innych... – Stal brzdęknęła o stal. –...okolicznościach!

Gdy mężczyźni się zawahali, a po chwili jasnym się stało, że nie zamierzają skorzystać z jego oferty, rozłożył ręce i wzruszył ramionami z miną mówiącą „nie zaszkodziło spróbować”. Potem zmuszony był odbić cios, który miał sięgnąć jego twarzy i czas na wymówki się skończył.
- Nie wiedziałem, że da się poznać pirata w innych okolicznościach niż spicie się do upadłego i rzucenie mu wyzwania! – odkrzyknął na słowa Rumochłona, krzyżując na chwilę ostrza ze swoim osiłkiem i cofając się prędko za najbliższą beczkę, tak żeby ta ich oddzielała. – Wtedy wyglądało mi to na niezły pomysł! – dodał, niespodziewanie kopiąc ciężki pojemnik. Beczka przewróciła się z łoskotem i chlusnęła rumem. Nie upadła, co prawda, na samego przeciwnika, ten jednak, chcąc w ferworze walki wyminąć przeszkodę, wskoczył na nią, wskutek czego nakrył się po chwili nogami, lądując w kałuży trunku. Był to świetny moment, by zadać mu ostateczny cios.
Albo byłby, gdyby nie Rumochłon, który wyskoczył nagle przed Kaesha by wpakować mu swój nóż w bebech.
- To był niezły pomysł, Olderra! - zaśmiał się kapitań - Tylko wykonanie fatalne.
- Wezmę to pod uwagę następnym razem.Kaesh rzucił się do tyłu, powstrzymując się od zadania ciosu leżącemu osiłkowi i zamiast tego starając się zbić ostrze skierowane w swój brzuch. Zaklął krótko, odwdzięczając się po chwili pięknym za nadobne i atakując tym razem Rumochłona. – Naprawdę uważam, że powinieneś przemyśleć pomysł z własną flotą!
- Och, napewno to zrobię! - odpowiedział Brodd, gdy Olderra zbił jego ostrze. W następnej chwili odwrócił się, usłyszawszy świst ostrza za swymi plecami i w ostatniej chwili zablokował atak drugiego osiłka. Pierwszy pozbierał się tym razem z ziemi i spojrzał znów na Kaesha. I omal znów się nie przewrócił. Rum wyciekający z beczki zalał kawał pokładu, czyniąc podłoże śliskim i zdradliwym.

Riv zaatakował z nową werwą, starając się wymieniać ciosy na zmianę z każdym przeciwników, których miał przed sobą. Przesuwał nogi ostrożnie po zalanym pokładzie, próbując tak poprowadzić potyczkę, by znaleźć się na linii najbliższej schodom prowadzącym na górę pokładu.
Prawie udał mu się ten manewr. Nie przewidział jednak, że gdy będzie już tuż, tuż, przy kładce pokładowej prowadzącej na wolność, ta z impetem - zapewne przez kogoś lub coś pchnięta - zamknie się gwałtownie, powodując nagłą eksplozję przed jego oczami i kolejny lot po schodach na dół, prosto twarzą w rum.
Gdy rozpłaszczył się na ziemi obok osiłka, Rumochłon w międzyczasie pozbawił tego stojącego obok głowy. Krew zmieszała się z rumem. Wszyscy trzej spojrzeliście po sobie. Rumochłon ryknął:
- Szlag by to! Kaesh tnij tak, żeby dużo krwi nie było. - Chyba jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że Olederra leżał właśnie na ziemi, patrząc się leżącemu osiłkowi w oczy i mając rumu po nos.

Minęła napięta chwila ciszy.

Kaesh podniósł głowę i wypluł z ust strumyczek rumu zmieszanego z krwią.

- Trzeba było o tym pomyśleć, zanim przygnałeś tu z odsieczą. Doskonale dawałem sobie radę sam!
Gwałtownie odturlał się poza zasięg Rumochłona, zgarniając po drodze swoją broń, oraz broń trupa, który miał pecha wylądować obok niego. Gdy podnosił się na nogi, o mały włos znowu nie znalazł się na ziemi, klnąc pod nosem na to na czym świat stoi i obdarzając soczystą wiązanką każdy z drewnianych szczebli, z którym zetknęły się jego plecy podczas upadku po schodach. Z drugiej strony, i tak dawał sobie na śliskiej nawierzchni radę lepiej niż pozostały przy życiu marynarz, czy nawet Rumochłon, ich zdolności akrobatyczne pozostawiały w tym wymiarze wiele do życzenia. Chwilowo też Kaesh mógł sobie odsapnąć, bo oto jego przeciwnicy zajęli się sobą, nie mając możliwości go zaatakować.

Stękając i wciąż złorzecząc, przemknął z powrotem w stronę schodów. Tym razem jednak, gdy wspinał się po nich na górę, uważał, by z powrotem nie wrócić w ten sam sposób co poprzednio. Zdecydowanie zbytnio weszło mu to w nawyk w przeciągu ostatnich kilku minut.
Zaparł się o drewnianą klapę, zerkając za siebie, by upewnić się, że żaden z walczących piratów się nim nie zainteresował, po czym spróbował na nią naprzeć i trochę ją uchylić.

Sprawdzona technika zorganizowanego wycofania się, zdawała egzamin do momentu dotarcia do klapy. Ta bowiem otwierała się z dużym oporem, jakby spoczęło na niej cielsko całkiem sporego nieszczęśnika. Tymczasem jednak Rumochłon wykończył przeciwnika mocnym pchnięciem w pierś i pędził już po schodach, by dorwać Kaesha. Klapa otworzyła się w momencie, gdy pirat złapał go za kostkę. Z góry spadł na nich szczęk i wrzask toczącej się bitwy.
Kaesh zaklął krótko, widząc jak blisko jest powrotu na górę i odwrócił się w stronę Rumochłona, opierając plecami o schody. Nie miał większych oporów przed wprawieniem w ruch drugiej nogi, zaczynając skopywać swojego oprawcę-towarzysza z powrotem na dół.
Ten najwyraźniej spodziewał się takiego ataku, bo przed pierwszym kopniakiem osłonił się ręką. Wypadł mu po tym, co prawda, miecz z ręki, uśmiech nie opuścił jednak twarzy. Wyparł go dopiero następny cios.
Kopnięcie dosięgło jego facjaty, toteż zachwiał się i omal nie spadł, w ostatniej chwili odzyskując równowagę, puszczając jednak nogę Kaesha.
- Co… za… uparty… – Riv z każdym słowem wyprowadzał kolejne kopnięcie, zdeterminowany zrzucić z powrotem Brodd’ego w morze rumu. Po kopnięciu w twarz poprawił kolejnym i dokończył, z braku ambitniejszego określenia: – …pirat!

Nim Brodd dosięgnął znów jego nogi, był już w kapitańskiej kajucie i zatrzaskiwał za sobą klapę. Pozostawało jednak pytanie, co zrobić dalej, klapa bowiem nie miała żadnego własnego zatrzasku i gdyby Kaesh zdjął z niej kolano, ten uparty pirat z pewnością natychmiast wyskoczyłby za nim. Riv więc od razu się na niej usadowił siadając całym ciałem.
Wypuścił powietrze ze świstem, pozwalając sobie na chwilę wytchnienia i odgarnął dłonią sprzed oczu mokre kosmyki włosów, przesiąkniętych krwią i rumem. Jak tylko drewniane zamknięcie podskoczyło pod nim, pod atakiem Rumochłona, w odpowiedzi uderzył w nie kilka razy pięścią, próbując tym uciszyć mężczyznę po drugiej stronie.
- Daj sobie spokój! Ciesz się rumem! – krzyknął przez drewno, rozglądając się po kapitańskiej kajucie w poszukiwaniu czegoś ciężkiego co mógłby przysunąć na swoje miejsce – ciał, stolików, kredensów, skrzyń, łóżek nawet. W zasięgu jego ręki znajdowały się jednak tylko dwa trupy, nie dość ciężkie by zatrzymać Rumochłona, o czym sam miał okazję się przekonać. W rogu niewielkiego pomieszczenia stał solidny stół, nie wyglądający na taki, który dałoby się łatwo przesunąć, przy nim jednak było bogato zdobione krzesło, wyglądające na całkiem ciężkie. Poza tym, było tu parę skrzyń, dwie beczki rumu i całe mnóstwo bibelotów.

I szafa.

Kaesh przyciągnął oba trupy do siebie, układając je na swoim miejscu, ale wciąż go jeszcze nie zwalniając. Potem spróbował przyciągnąć wszystko pozostałe co było w zasięgu jego rąk i nóg, dopiero wtedy podnosząc się powoli – żeby nie zaalarmować Rumochłona – i szybciutko dopadając do najbliższej skrzyni, żeby zatargać ją na miejsce obok leżących ciał. Dopiero potem zabrał się za szafę, przewalając ją na szczyt stosu. Ciężki regał zwalił się z hukiem na deski, nie pozostawiając złudzeń co do skuteczności tej metody. Mężczyzna zaś usiadł na czubku góry i odetchnął po raz drugi, dopiero teraz zaczynając się zastanawiać co właśnie zrobił i co właściwie powinien zrobić dalej.

Zamknął kapitana piratów pod pokładem statku.

I ten pewnie nie będzie zadowolony z tego powodu, gdy już wyjdzie na wolność.

Cudo.

Zeskoczył na ziemię i podniósł swój oręż, z wahaniem podchodząc do wyjścia z kajuty i wychylając się na zewnątrz z zamiarem zorientowania się w obecnej sytuacji na pokładzie. Gdy tylko wychylił głowę, świsnęło mu nad uchem ostrze czyjegoś noża, które w tej samej chwili wbiło się w pokładowe deski z dźwięcznym odgłosem.
Riv zzezował na ostrze sztyletu, wbite i wciąż jeszcze lekko drżące w drewnie na wysokości swoich oczu. Złapał za rękojeść i wyciągnął go szarpnięciem, chwilę się z nim wcześniej siłując. Jednak poza tym drobnym incydentem, sytuacja rysowała się znakomicie; masa trupów zalegających pod nogami, z czego znakomitą większość stanowili napadnięci handlarze. Załoga “Bogini Mórz” zajmowała się zaś właśnie dobijanie ostatnich konających, wykańczaniem dawno przesądzonych pojedynków i wyrzucaniem ostatnich tchórzy za burtę pokładu.
- Kapitanie! - wykrzyknął któryś z piratów na widok Kaesha - Jeńców brać?!
- Brać. – Wojskowe reguły jasno stawiały sprawę jeńców wojennych i chociaż nie znajdowali się na żołnierskim okręcie, Kaesh wciąż miał utrwalone niektóre zasady. Niektóre. – Ale zostawimy ich tutaj, jak tylko załadujemy towary. Jeżeli przeżyją to niech rozgłaszają wszem i wobec kto stał się sprawcą ich zguby!
Nie powiedział, że najchętniej zatopiłby cały statek, razem z Rumochłonem pod pokładem. To chyba by nie przeszło.
- I ktoś powinien pomóc Brodd’emu w ładowni. Widziałem jak wbiegał tam w pogoni za dwoma przeciwnikami. Teraz pewnie zajmuje się całym rumem, który tam znaleźliśmy – dodał niby mimochodem.
Pirat, który pytał o jeńców, wyraźnie zakłopotany, popatrzył na jednego z handlarzy, którego właśnie miał wrzucić do morza i drugiego, który kulił się w oczekiwaniu na swoją kolej.
- Eee... a czy dwóch wystarczy? - zapytał niepewnie. Reszta potencjalnych jeńców bowiem, albo była martwa, albo pływała już za burtą.
- Zaraz, zaraz! - ocknął się nagle inny korsarz. - To tu jest rum?! - wykrzyknął i o dalszej konwersacji nie było już mowy. Naraz wszyscy piraci rzucili się w kierunku rzeczonej ładowni, o mały włos nie tratując stojącego im na drodze Kaesha. Na miejscu pozostało tylko dwóch nieszczęsnych, przerażonych na śmierć jeńców.

Kaesh odsunął się chwilę wcześniej na bok, przezornie unikając stratowania przez pędzącą ciżbę. Gdy tylko ostatni z piratów przemknął obok niego, Riv zerwał się z miejsca i niemal biegiem dopadł do pierwszego z jeńców.
- Wasz kapitan był bardziej zorientowany w okolicznych wodach? – zapytał pospiesznie. – Jak daleko jest stąd do najbliższego lądu?!
- Tak, tak! - wykrzyknął przerażony jeniec, prewencyjnie zasłaniając twarz rękoma - Jakiś dzień drogi na wschód...
Riv szybko coś skalkulował w głowie. Alternatywa od samotnej szalupy po środku morza była tylko jedna.

Kil.

- Dobra, dupy w troki i za mną! – rzucił do obydwu mężczyzn, podnosząc jednego za ramię i popychając go w stronę „Bogini Mórz”, popędzając jak się da. W pośpiechu zbiegł do ładowni, zbierając po drodze wszystkie swoje rzeczy i dorzucając do plecaka tyle prowiantu ile zmieścił i tyleż też butelek rumu. Obładowany zawędrował aż na sam dół, do części przesiąkniętej potem i brudem, należącej do najgorzej położonych gości na pokładzie Rumochłona. Nie zapomniał o swoim postanowieniu.

- Hej, jesteś przytomna? Lepiej żebyś była – poinformował dziewczynę zamkniętą w żelaznej klatce, domniemaną żonę kapitana. Odłożył plecak na schody i rozejrzał się za czymś co pomogłoby uporać mu się z kłódką. Jego wzrok padł na jedną z kul armatnich. Bez zwłoki podniósł jedną z nich i opuścił z całej siły na zamek. Dziewczyna popatrzyła na Olderrę swym nieprzytomnym wzrokiem, tak jakby nie na niego patrzyła, a poprzez niego, gdzieś w dal. Nie odezwała się. Ale była przytomna. Kłódka pękła już po pierwszym uderzeniu, drzwi klatki stanęły przed Kaeshem otworem. Dziewczyna jęknęła, podniosła się z trudem na swych wiotkich, drżących nogach i bez słowa, zaczęła się posłusznie rozbierać. Jeńcy stanęli jak wryci, przyglądając się temu wszystkiemu.
- Ej, ej, ej! Nie teraz, kociaku!Kaesh bezceremonialnie schwycił dziewczynę i wypchnął ją z klatki. – Z przyjemnością porozmawiam o tym później, ale teraz… – przerwał i przyjrzał się jej uważnie. Po chwili wahania pstryknął palcami kilka razy tuż przed jej oczami, próbując zwrócić jej swoją uwagę. Bez większego skutku. – Dobra, wiesz co? Nieważne. Po prostu chodź. Rozbieraj się jak musisz, ale rób to w drodze. - Pociągnął dziewczynę w stronę schodów na górę, zabierając po drodze swój plecak.

Wypadli na pokład, kierując się w stronę szalup. Zanim tam jednak dobiegli, Kaesh zwolnił i zatrzymał się zupełnie, patrząc dziwnym wzrokiem w stronę steru. Pomysł, który zrodził się w jego głowie był tak szalony, że aż zaczął rozważać go na poważnie. A gdyby tak…
- Zmiana planów – rzucił niespodziewanie do obydwu handlarzy, rzucając plecak na ziemię. – Do żagli! Naciągać liny! Jeżeli chcecie przeżyć to wykonujcie moje rozkazy!
Sam w kilku skokach dopadł do burty, wyciągając miecz i zaczynając odcinać wszystkie abordażowe więzy w pośpiechu, by następnie ruszyć do steru. Kapitańska dziewka popatrzyła na Kaesha pustym wzrokiem, z nieco zagubionym wyrazem twarzy. Zamarła na krótką chwilę, gdy tylko jednak usłyszała hasło-klucz: “rozbieraj”, posłusznie wykonała polecenie. W efekcie, Kaesh stanął na pokładzie statku, z całkiem nagą niewiastą, która splotła ręce i ukucnęła sobie gdzieś w kątku, gdy tylko przestał się nią zajmować, nie bardzo wiedząc co z sobą począć. Przez długą chwilę efektywnie odwracała też uwagę jeńców od słów Olderry.

Jak się prędko okazało, nie zostali na pokładzie sami. Tuż za sterem Kaesh natknął się na siedzącego pod nim małego Davida, który bez większego przejęcia zajadał się jabłkiem, przyglądając się całemu temu zamieszaniu. Statek handlowy zaś świecił pustkami i mógłby uchodzić za opuszczony, gdyby nie dochodzące spod jego pokładu hałasy.
- Davidzie, chcesz zachować posadę sternika na stałe?Kaesh zatrzymał się po dostrzeżeniu nieproszonego gościa, ale tylko na chwilę. Przykucnął przy nim i poklepał go w przyjacielskim geście po plecach. – Oczywiście, że chcesz. Kto by nie chciał? Prawda?

David był bystrym chłopakiem.

- Tak jest, kapitanie! - odpowiedział prędko, po czym wstał i chwycił za ster. Kaesh wyprostował się i wrócił na pokład, opierając się o burtę i wyglądając w stronę sąsiedniego okrętu, chcąc się upewnić, że od niego odpłyną. Statek handlarzy nie mógł równać się szybkością z „Boginią Mórz”.
Rivianin nie mógł powstrzymać uśmiechu cisnącego mu się na usta. Szkoda tylko, że podczas bitwy stracił kapitański kapelusz. Ciekawe czy w swojej nowej kajucie znajdzie nowy?
 
__________________
"I would say that was the cavalry, but I've never seen a line of horses crash into the battle field from outer space before."
Delta jest offline  
Stary 26-08-2011, 20:26   #25
 
Piszący z Bykami's Avatar
 
Reputacja: 1 Piszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znany
Alexander Sunrise; nieznana wioska na trakcie do Tevinteru.

Nie było wątpliwości, że Mertel dostanie porządne lanie, jeśli posłany przez nią na cmentarz kapłan, zginie tam zagryziony przez wampira, ściągając tym samym gniew Elazora na ich skromną wioskę. A należało podejrzewać, że tak się stanie, bo kapłan ów nie wyglądał na kogoś, kto wykaże się zdrowym rozsądkiem i przed szkaradą ucieknie. Szkoda. Co do Elazora zaś, to nikt tutaj jego nauk nie znał, nieliczni tylko coś tam kiedyś słyszeli i to były pogłoski raczej mało ścisłe. Jeden z chłopów uważał nawet, że wasz zakon poluje na świetliki, które hoduje później w słoiczkach, czcząc takowe artefakty jako bogów. No, ale nie było cię już w gospodzie, gdy o tym opowiadał. Szedłeś za swym przewodnikiem po łagodnym wzgórzu, w las, a nie była to droga najwygodniejsza, bo dawno zboczyliście ze ścieżki. Słońce zachodziło, robiło się ciemno.
- By my poszli ścieżką, to by się my nałazili ino. – tłumaczył prowadzący cię chłop – A przez los pójdziem, to szybciej bydzie, tu zaraz cmyntorz, zaraz bydziem na miejscu, no. – przez chwilę milczał, przypatrując ci się z zaciekawieniem – Wasza wielmożność, to jest równy gość – rzekł, nim zdążył ugryźć się w język. Popatrzył znów na ciebie, z przestrachem wymalowanym w oczach, czekając aż zdzielisz go po łbie za takie zuchwalstwo, gdy jednak tego nie zrobiłeś, zdecydował się kontynuować – No, bo tu się wszyscy cmyntorza bojo, przez tom zjawe, a pan wielmożny idzie i pumóc chce, no, to bardzo ładnie jest. Ale wi, waszmość, tu się nic zrobić ni da, to już łod roku ludzie ginom i tyle. I trudno, ludzie się nauczyli, na cmyntorz nie chodzom. Żeby, wie waszmość, nie wnerwioć bydlaka… – ostatnie zdanie wypowiedział z wymownym spojrzeniem, jakby poczuł się nagle w obowiązku zakomunikowania ci, że lepiej by było nie prowokować wampira i zostawić cały ten cmentarz w spokoju. Nawet jeśli miałby zostać za to przeklęty przez twego boga, lub – co gorsza – dostać w łeb. Zanim zebrałeś się na odpowiedź, chłop przemówił ponownie – No, najpirw to syn gospodarza tutaj zniknoł, tośmy jeszcze nie wiedzieli, że to przez tego, no, wampiuka, tośmy go ino szukeli a szukeli, aż my na cmyntorz zaszli i nos duchy pogoniły! Słowo daje, na własnem oczy widzioł, żywe duchy! No… - zmieszał się chłop – Może i nie tokie żywe… ale duchy prawdziwe. A później na nos ten wampiuk wyskoczył, tośmy czmychnęli, co było robić! No, to znaczy, mnie tom nie było, ale ci co byli, mówiom, że widzieli. Aż ze wsi poucikoli, tak ich nastroszył. No, później córo takiego tu dzioda zginęła, później siostra takiego tu poeta, co tu mieszka, bidny chłop, całkowicie się po tym załamoł, córo szynkorza, też w pizdu! och to znaczy, zginęła, no, ale to innego szynkorza, on się późnij wyniósł stund, no, tako tu jeszcze Jagódka we wsi było, tyż jej ni mo, mówio, że ją też ten wampiuk zeżorł, no, a później ten cały Gideroj… co za imie w ogóle chłopokowi wymyśleli, nie, no niech sam kapłan powi, Gideroj! No, ale był tu toki, ładny chłopoczyna, dziewki to za nim lotoły, ło-ho!, jak głupie, no ale tyż się w los wybrał kiedyś, na cmyntorz poszydł i ni mo chłopoka. No późnij to spokój był, myślelimy, że może i się ten wampiuk wyniósł, już my nawet bimber na to okazjo upędzili, coby feta była, ale zgineło teraz ta córo, ta Niese cało, i o… tak to jest już, co zrobić, podłe życie, panie… No, a wszystko to ci to wina tych kuglorzy przeklentych, co tu przejozdem wtedy byli, przyszli ino, wieś przekleli i poszły skubanće dalij, a nom się szkarado zagnieździło, o, i masz ci los!... No, i doszlimy! – powiedział, stając przy ogrodzeniu niewielkiego cmentarza. W związku z tym, że przyszliście skrótem, a nie ścieżką, brama wejściowa znajdowała się z przeciwnej strony, dobrze było ją stąd jednak widać. Zardzewiała, pogięta, otwarta na oścież. W ogóle, ten niewielki cmentarz nie prezentował się najlepiej. Resztki uschniętych kwiatów walały się pomiędzy grobami, z których większość i tak była porozkopywana i obrabowana. Widać, że dawno nikt tu nie zaglądał. Krzyże, niezdarnie powbijane w ziemię, często były krzywe, spróchniałe, połamane lub po prostu ukradzione. Czasem trudno było się zorientować, czy w danym miejscu był kiedyś grób, czy po prostu kubka piachu. Większość padołów stanowiły zwykłe, usypane górki z wbitym weń krzyżem, na palcach ręki można było zaś zliczyć groby kamienne. W tych musieli leżeć jacyś bogatsi truposze. Kamienie z ich nagrobków były poplamione, potłuczone lub zabrane. Jedyne, co wyglądało w tym wszystkim w miarę przyzwoicie, to stojąca pośrodku cmentarza, niewielka katedra, z otwartymi na oścież drzwiami.
- No, widzi pan, taki to cmyntorz. Dziewczyny ani widu, ani słychu. Chodźmy, zanim się kto zjawi…- rzekł pośpiesznie chłop i odwrócił się czym prędzej, by ruszyć w drogę powrotną. Widząc jednak, że ty ani myślisz zawracać, skulił się w sobie i czyniąc znaki krzyża na ciele, począł szeptać jakieś nieznane ci zaklęcia czy co tam…
- Deusdeus cosmat eus, eus-deus cosmateus…- mamrotał pośród ciszy, gdy nagle zaklekotały wśród nocy łańcuchy i na cmentarzysko wpadły dwie zjawy. Białe jak prześcieradło duchy pomknęły pomiędzy grobami (o dziwo wcale nie decydując się na przeniknięcie przez nie) rozsiewając wokół siebie świetlistą łunę i nawołując w zmiennej intonacji:
- Buuu-UUUU! BU-uuu-Uuuu. Buu-AAA! – nawoływały schrypniętym głosem, wciąż klekocząc łańcuchami i świecąc. Nie wyglądały zbyt przekonująco, niemniej chłop wrzasnął jak poparzony i wykrzykując dalej swe zaklęcia, pognał przez las w stronę wioski.
- Immore lebax, deus immore lebax!
Zostałeś więc sam na sam z duchami, które biegały w te i z powrotem, wciąż wyjąc przeraźliwie i klekocząc. Wszystko to wydało ci się nieco podejrzane…

*

Tuż po tym, jak wraz z Reihlem opuściłeś karczmę Szalonego Joe, pojawił się w niej wysoki jegomość o czarnych jak noc włosach i błękitnych jak ocean oczach. Miał smukłą twarz, spokojne spojrzenie i elegancki ubiór. Był znawcą artefaktów, przysłanym tu przez Berga, który miał wspomóc Reihla w odnalezieniu Spadającej Gwiazdy. Pech chciał, że znalazłeś się tu ty i namieszałeś; Reihla już nie było, elegancki młodzieniec nie wiedział zaś, co z sobą począć. Ty, oczywiście, nie mogłeś wiedzieć, że stało się tak za sprawą zmyślnego zbiegu okoliczności, młodzieniec zaś nie mógł wiedzieć, że nie zrobiłeś tego przypadkiem. Rozpytał trochę obecnych o to i owo, zamówił kufel pędzonego przez Joego bimbru, który wypił, spokojnie rozmyślając, nad tym, gdzie podział się jego niedoszły kompan, po czym udał się do zleceniodawcy.
- Chłopaka nie ma.
- Jak to, nie ma?! Miał na ciebie czekać!
- Wyszedł, ponoć z jakimś kapłanem czy czymś takim.
- Cholera! Cholerny najemnik, kurwa, nigdy nie można na nich liczyć. Zwiał z forsą, skurczybyk!
- Mam się nim zająć?
- Już nim to ja się sam zajmę, jutro rano chłopak będzie martwy. Znajdź lepiej tego kapłana, co to za jeden?!
- Nie wiem.
- To się dowiedz. Nie wiadomo, kto to i co wie. Mógł dowiedzieć się czegoś o Gwieździe. Dopilnuj, żeby o niej zapomniał.
- A jak nie będzie chciał zapomnieć?
– smukły młodzieniec uśmiechnął się szeroko.
- To go zabij, byle szybko.
- Do usług.
– młodzieniec znów się uśmiechnął, po czym w jednej sekundzie rozpłynął się w powietrzu.


Ibraheem Shakeel; na wschód od Thedas, Aksum, oaza Tranea.

Znalazłeś się więc na szczycie tej swojej wieży i mogłeś snuć knowania dalej. A właściwie znalazłeś się tu dlatego, że nie mogłeś nic uknuć bez pomocy Corina. Przyjaciele popatrzyli po sobie, a następnie znów spojrzeli na siebie. No, no, tego się nie spodziewali…
- Ha-ha!, zamierzasz zrobić tego bałwana w konia? Na szaro?! W jajco! – roześmiał się Hassan, choć nikomu innemu nie było do śmiechu. A już na pewno nie Corinowi.
- Zaraz, zaraz… – rzekł, porządkując wszystkie informacje w głowie – To znaczy, że Gweng chcę żebyś zgwałcił jego córkę? – zdziwił się, ale w końcu zrobił minę sugerującą, że można się było tego po klanie architektów spodziewać. Wszyscy troje westchnęliście. Gdzie podziały się beztroskie czasy? Ach tak, pozostały w poprzednim wcieleniu.
- Wątpię by Gweng chciał próbować wykrycia magii, raczej nie spodziewa się z twojej strony takich forteli. – stwierdził w końcu Corin.
- Jasne, wiesz, w końcu dostajesz świetną panienkę do łóżka, kto by się spodziewał, że jeszcze będziesz nie zadowolony… – dodał Hassan, ale przeprosił za tę niegrzeczną uwagę, gdy tylko poczuł na sobie gromiące spojrzenie Corina. Ten zaś znów podjął:
- Ale zamaskowanie magii jest możliwe i wcale nie trudne. Wystarczy…
- Panie mój!
– przerwał wam nagle drżący głos strażnika, który pojawił się na dachu, ze spojrzeniem człowieka, któremu jest bardzo przykro, że musiał się tu znaleźć – Irys nie żyje. – powiadomił, po czym natychmiast przeszedł do sedna – A panienka ucieka!
Hassan i Corin znów popatrzyli po sobie, następnie na ciebie i całą trójką ruszyliście w dół. Wypadliście z wieży i popędziliście przez oazę, by po chwili znaleźć w samym centrum niezłej jatki: Alen Gweng klęczał na ziemi, jedną ręką podpierając się przed upadkiem, a drugą trzymając za serce, z twarzą wykrzywioną grymasem bólu, z oczami wychodzącymi z orbit. Kilka kroków dalej stała panienka Villemo, wciąż piękna, choć już ubrana w zwiewne i delikatne szaty w kolorze czerni i złota. Jeszcze bardziej potargana. Włosy przylgnęły do jej spoconego czoła, na twarzy strach i panika mieszały się z agresją i determinacją. Wokół zgromadziła się kupa ludzi, w tym wszyscy goście wieczerzy, a także strażnicy, okalający panienkę niepewnym i trzymającym się na dystans, przerzedzonym łukiem. Niby gotowi byli do działania, choć zaledwie kilku wyjęło już broń. Nie bardzo wiedzieli, co mają zrobić, patrzyli jeden po drugim w oczekiwaniu na jakąś podpowiedź. Nawet Harim wydawał się zupełnie zagubiony.
Gdy tylko wpadliście, oczy wszystkich zwróciły się w waszą stronę, a Villemo wyciągnęła w twoją stronę otwartą dłoń (prawą). Poczułeś jej dotyk na swej lewej piersi, choć stała ładnych parę metrów przed tobą. Zacisnęła wyciągniętą dłoń w pięść i poczułeś przeszywający ból wewnątrz tej piersi, jakby ktoś przebił ci ją na wylot ostrym szpikulcem. Był tak nagły i tak silny, że upadłeś na ziemię, a twą twarz wykrzywiła maska bólu. Tak jak Gwengowi. Hassan i Corin, widząc, co się dzieje, ruszyli natychmiast do ataku, podobnie z miejsca ruszyło się kilka strażników, Villemo uniosła jednak lewą dłoń do góry we władczym i dość teatralnym geście i wszyscy zatrzymali się z niepewnymi minami.
- Stójcie wszyscy i ani drgnijcie, bo wasz drogi przyjaciel, sir Shakeel, pożegna się z tym światem! – wykrzyknęła i znów rozłożyła palce prawej dłoni, w efekcie czego, ból przeszywający twe serce, zniknął. Spojrzałeś na Villemo, gdzieś za twoimi plecami z ziemi podnosił się Gweng mamrocząc:
- Córeczko, przestań, myślałem, że już wszystko sobie wyjaśniliśmy, że zrozumiałaś, że już nie będziesz…
- Nie wtrącaj się, ojcze!
– ryknęła, po czym z wciąż wyciągniętą w twą stronę ręką, przemówiła, cofając się powoli w stronę bram oazy:
- Pan pozwoli ze mną, panie Shakeel, a nic się panu nie stanie!
Straż niepewnie się cofnęła, nie na tyle jednak, by zrobić jej przejście. Popatrzyli na ciebie niepewnie, Villemo zaś w ogóle nie spuszczała z ciebie wzroku, gotowa w każdej chwili znów zacisnąć pięść. Słowem, znalazłeś się w fatalnym położeniu…


Eyriashka; statek Delauteilusa, morze, nieopodal Sanshibas.

Nie wszyscy byli do przybyłego jegomościa przekonani, wiele bestii wciąż trzymało gotowe do strzału łuki, mężczyzna zdawał się jednak tym nie przejmować. Wbrew oczekiwaniom, wiele qunari poszło w twoje ślady, łuczniczko, i ruszyło na statek Delauteilusa, by przelać na morzu krew de Artoisa. Nie ty jedna straciłaś dziś bliskich, nie ty jedna pragnęłaś walki, zemsty, czy czego tam jeszcze. Nie wszystkim qun się to podobało, naraz pojawiły się więc na plaży sprzeczki i zamieszania. Nie było jednak warunków, by im zaradzać. Chętni ładowali się na pokład, do tego stopnia, że jego kaptan zmuszony był w końcu powiedzieć: - Hola, hola! Wszystkich nie da rady zabrać. Dziesięciu, no najwyżej piętnastu z was! Reszta musi czekać tutaj… i się modlić. – dodał niepewnie, nie wiedząc, czy qunari mają w zwyczaju wyznawać jakieś bóstwo. Ostatecznie na statek wsiadło dziewięciu qunari i siedem qunaryjek, w tym ty. Wszyscy jednakowo wściekli.

Statek odbił od brzegu i ruszył ku armatnim hukom, z maksymalną prędkością. Wiatr łopotał groźnie w żagle, w żyłach buzowała krew. Nawet załoga statku była jakaś niespokojna. I nim dotarliście do walczących na morzu łajb by przekonać się, że mimo huków i mnóstwa dymu, z ich dział nie wylatuje ani jedna kula, niespodziewanie zarzucono na was siatki tkane grubą liną, łupnięto paroma zaklęciami ogłuszającymi i poobijano tępymi narzędziami po głowach. Jeden qunari zginął, przebity na wylot wyjątkowo wielkim ostrzem, jedna Qunaryjka straciła obie dłonie w próbie obrony. Byliście więźniami, nim zdążyliście nawet zdać sobie z tego sprawę. I dopiero podczas tego nagłego ataku wyszła na jaw liczebność załogi statku, który dotąd zdawał się był niemal opuszczony. Było tu ze czterdzieści chłopa. Powalonych, obitych, ogłuszonych i wciąż w siatkach, zawleczono was pod pokład i pozamykano w przygotowanych już, solidnych klatkach. Po cztery osoby na klatkę, która już dwuosobowej grupie mogłaby wydać się ciasna. Po chwili stanął przed wami jegomość o szlachetnych rysach, który wcześniej namawiał was do wspólnej walki. Spojrzał na was z miną, jakby oceniał jakość nawozu, po czym oznajmił znudzonym głosem:
- Oficjalnie ogłaszam was więźniami księcia Cristofa var Dalauteilusa dan Galey de Muron du Beitechead Velaearudara. – jego słowa zostały zagłuszone przez ryk wściekłyk qunari, próbujących roznieść więżące ich klatki. Nic z tego nie wyszło. Mężczyzna zaś więcej już do was nie przemawiał. Odwrócił się właśnie do wyjścia, gdy w drzwiach stanął inny człowiek załogi.
- Dużo ich. – stwierdził zadowolony. – Nie za dużo?
- Nie. – odrzekł mu szlachcic, po czym dodał – Podróży i tak wszystkie nie przeżyją. – i wyszli oboje, rozmawiają o tym, co podane zostanie dziś na obiad. Wy zaś zostaliście, wciąż w szoku i nie rozumiejąc, co się stało… Ustały odgłosy walki, wokół zrobiło się cicho i spokojnie. Za ścianami szumiało morze, wszystkie statki zaś ruszyły razem, w stronę odległego świata…

Trzeba przyznać, że był to niezwykle chytry plan; wysłać statki de Artoisa do oddalonej wioski Sanshibas, której mieszkańcy z pewnością nie znają bieżącej polityki tak szczegółowo, by wiedzieć, że księstwo de Artoisa dawno już opanowane zostało przez księcia Dalauteilusa. Napaść na wioskę, następnie zaaranżować próbę obrony i jeszcze bezczelnie wbić na wyspę, by zgarnąć szesnastu naiwnych, ale nie zniszczonych walką qun. Całych i zdrowych. Ilu z nich miało zostać niewolnikami – egzotycznymi ozdobami na włościach Dalauteilusa, a ilu z nich wojskowi upolowali na własną rękę, by – zapewne za cichym przyzwoleniem księcia – następnie sprzedać ich i się dorobić na boku? Tego nie wiedzieliście. Zresztą, gadanie… wy w ogóle niewiele rozumieliście z tego wszystkiego. Byliście zamknięci w ciasnych, ale solidnych klatkach, umieszczonych z kolei w ciasnej i dusznej ładowni książęcego statku. Niewiele mogliście zrobić, spora część qun wciąż nie doszła jeszcze do siebie po tym nagłym ataku. Pod ścianą siedział jakiś tęgi facet z wąsem i spoglądał na was znad swojej kanapki. Pewnie strażnik.
- Ja bym się tak nie awanturował. – wybełkotał z pełnymi ustami, w stronę jednego z qun, który próbował właśnie powyginać kraty. – Bo obetną ci rączkę, albo główkę… – dodał wesoło, nie odrywając wzroku od swego posiłku.
 

Ostatnio edytowane przez Piszący z Bykami : 26-08-2011 o 20:35.
Piszący z Bykami jest offline  
Stary 26-08-2011, 20:27   #26
 
Piszący z Bykami's Avatar
 
Reputacja: 1 Piszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znany
Alo; w drodze.

Gwen nie miała jaj. W sensie dosłownym i przenośnym. Fizycznie rzecz ujmując, cóż – była dziewczyną. Choć akurat tego kontekstu naszych jajecznych rozważań, nie miałeś okazji osobiście sprawdzić, należało więc wierzyć na słowo. I na ładne oczy. I na buzię. I na wydatne cycki, o, to był dobry trop. No, ale nie o tym rodzaju jaj tu mowa. Chodzi raczej o to, że biedna, zrozpaczona Gwen całą noc snuła makabryczne wizje siebie wiszącej na grubym sznurze lub przecinającej sobie żyły jakimś eleganckim sztyletem. Wersje były różne, a wszystkie łączył tylko ten jeden list, pozostawiony światu, oznajmiający, że odeszła, bo nie mogła znieść życia bez ciebie. Jednak, jak się rzekło – Gwen nie miała jaj. Mało tego, nie miała nawet liny czy sztyletu, a gdyby miała, to kompletnie nie wiedziałaby, jak się do tego zabrać. Więc samobójcze plany spełzły na niczym. Zresztą, Stephenie chyba słusznie stwierdziła, że to mało romantyczne, wieszać się za kogoś, kto sika w gacie. Później, wśród ulicznych rozmów, na pytanie „Słyszałaś, Brunhildo, że Gwen odebrała sobie życie tej nocy?” odpowiadanoby: „jak to?! Przez tego obszczynogę?!” A tak, tak… Gwen opowiedziała o twej niezręcznej przygodzie swojej przyjaciółce, później następnej, a później jeszcze Stephanie. I bynajmniej nie czuła, że jest w tym coś złego, wszak musiała się poradzić, czyż nie? Zresztą, problemy jej ukochanego, były jej problemami, a jej problemy, były problemami jej przyjaciółek! Wskutek czego, wkrótce twój „problem” znało już całe miasto. Cóż, to by wyjaśniało to chichoczące spojrzenia mijanych na ulicy osób i dobiegające cię niekiedy krzyki w stylu:
- Hej, obszczynogo! Nie uczyli cię, że przed sikaniem zdejmuje się gacie?!

Ech, co za parszywe pożegnanie ze strony opuszczanego właśnie przez ciebie miasta.

Długa wędrówka pozwoliła zapomnieć ci o przykrościach. Wlokłeś się w stronę Rivain, próbując zabić czas myślami. Szczęśliwie, miałeś ze sobą kompana w postaci Krakersa, któremu zapomniałeś zabrać smyczy. Na szczęście ta okazała się zbędna, bo pies pilnował się ciebie. Czasem przysparzał kłopotów obszczekując mijanych w drodze wędrowców lub inne żyjątka, jak dotąd obeszło się jednak bez rękoczynów. Zdarzało mu się też wyć w nocy z przyczyn bliżej nieokreślonych, nie ulegając wówczas żadnym namowom czy prośbom o ciszę. Tak było i tym razem, gdy zbudził cię z błogiego snu, wyjąc przeraźliwie w stronę księżyca. Legowisko mieliście akurat gdzieś na skraju lasu, z dala od żywej duszy, jeśli nie liczyć wszystkich dziwactw jakie kryć mogły się w lesie. Denerwowanie leśnych stworzeń nie było ci na rękę, uznałeś jednak, że wycie psa raczej je odstraszy niż przywoła, dałeś więc za wygraną i pozwoliłeś mu się wyszczekać. Popatrzyłeś sobie w gwiazdy i takie tam.
Nagle coś poruszyło się w zaroślach, powodując nagły przypływ adrenaliny. Chwila nasłuchiwania. Coś trzasnęło. Pies zaczął warczeć w tamtym kierunku. Wydawało ci się, czy para czerwonych ślepi spojrzała na ciebie z ciemności, nim rzuciła się w las z donośnym szelestem i trzaskiem gałęzi. Bez wątpienia, coś tam było! Na domiar złego, pies rzucił się za tym czymś i pognał pomiędzy ciemne drzewa, warcząc i szczekając. W jednej chwili oba stworzenia znikły ci z oczu i wokół zrobiło się cicho… jak makiem zasiał…

*

- Idę! – zakomunikowała stanowczo Gwen. Stephenie ziewnęła, budząc się ze snu. Spojrzała przez okno i dojrzała bladą łunę słońca szykującego się do wzejścia ponad horyzont.
- Co? – wymamrotała.
- Idę!
- Tak wcześnie, dokąd?
- Za nim! Obiecałam, że z nim pójdę, to pójdę!
- Ty chyba żartujesz! Nie możesz iść sama taki kawał drogi. Matka cię nie puści.
- A niby jak mnie powstrzyma?! Zresztą, wcale nie zamierzam jej o tym mówić…
- Gwen!
- Chodź ze mną!
- Zwariowałaś do końca!
- No to idę sama! Żegnaj, Stephanie…
- Gwen, idź do domu, wyśpij się… z samego rana myślenie ci nie wychodzi…
– stwierdziła Stephanie i z powrotem ułożyła się na poduszce. Gwen jednak nie odpowiedziała. Cicho zamknęła za sobą drzwi, opuściła dom przyjaciółki, w którym spędziła ostatnią noc i ruszyła za swym ukochanym. Czyli w stronę Kirkwall…


Kaesh Olderra; „Bogini mórz”, dzień drogi na zachód od Thedas (morze).

W kajucie nie było kapelusza. I faktycznie, gdy o tym pomyślałeś, zdałeś sobie sprawę, że Brodd miał go na sobie podczas walki. Cóż, trudno, musiałeś poradzić sobie bez korony. Chociaż… może w szafie? A tak, bo była tu szafa, całkiem nawet podobna do tej, którą widziałeś na statku handlowym, choć ta stała krzywo (brakowało jej jednej nóżki, zamiast niej mebel podpierały trzy ułożone jedna na drugiej książki) i była mocno zdezelowana. Podobnie zresztą jak stół, ledwie widoczny spod sterty walających się po nim ciekawostek takich jak karty, haki, pawie pióra, opaski na oczy czy sterty papierów. Na tym wszystkim spoczywał jeszcze wysoki, damski but. Wśród papierów były zapiski z podróży, jakieś nieodczytywalne gryzmoły, ale także – co najważniejsze – mapy. Za pomocą jednej z nich udało ci się ustalić, że wyspa Thedas faktycznie znajduje się jakiś dzień, może półtora drogi stąd na wschód. Ale nie był to najbliższy ląd. Mniej więcej w połowie tej drogi zaznaczono jeszcze niewielką wysepkę, która zapewne nie zwróciłaby twojej uwagi, gdyby nie to, że przecinały ją dwie wielkie, czerwone krechy, tworzące znak X tak wielki, że wysepka ledwie była zza niego widoczna. Takich znaczków było zresztą więcej, i to różnego koloru, czerwone, czarne lub niebieskie. Najdalszy z nich znajdował się gdzieś w rogu mapy, która – swoją drogą – obejmowała jedynie wyspę Thedas i najbliższe jej wody oraz marne skrawki odleglejszych kontynentów. Co zaś się tyczy kapitańskiej kajuty, to w rogu stała jeszcze beczka z rumem, pod oknem znajdowało się łóżko, a obok niego elegancka, choć zaniedbana misa. Pomieszczenia zaś tonęło w bałaganie różnych klamotów, od drewnianych kubków, poprzez walające się wszędzie owoce (często nadgryzione) aż po skrzętnie ukrytą pod łóżkiem butelkę zielonkawego płynu, podobnego do tego, którym nie tak dawno leczyłeś kaca pod pokładem.

*

To zadziwiające, w jak ekspresowym tempie można pozbyć się dwóch trupów, szafy i jeszcze kilku innych bibelotów, gdy leżą one na klapie, pod którą akurat znajdują się beczki pełne rumu. Rumochłon też nie miał szans z tłumem piratów, który wtargnął nagle pod pokład statku i stratował swojego byłego kapitana. To z pewnością nie poprawiło mu humoru. Jeden z piratów został przeszyty na wylot mieczem wściekłego Rumochłona i dopiero wtedy załoga się uspokoiła. Brodd był wściekły! Nie udało mu się ukatrupić cię, gdy miał okazję, a przy załodze nie mógł tego zrobić jeśli chciał wyjść z tego z honorem. Przeraźliwie denerwowała go myśl, że będzie zmuszony ogłosić cię zwycięzcą zakładu, jeśli szybko nie wymyśli jakiegoś zmyślnego fortelu. W innym przypadku czeka go bunt załogi i niechybna śmierć. No, może degradacja do rangi majtka. Kolejny pirat został przeszyty na wylot, gdy Rumochłon o tym pomyślał. Teraz cała załoga trzęsła już portkami.
- Zaraz, zaraz… – wymamrotał Brodd rozglądając się po obecnych – A gdzie jest ten szczur lądowy, Olderra?! – wykrzyknął i rzucił się natychmiast w stronę schodów. Wypadł na pokład, akurat by zobaczyć oddalającą się coraz szybciej „Boginię mórz”
- KAESH! – wrzasnął, czerwony z wściekłości.

Zdążyliście już porządnie się oddalić, a i tak usłyszałeś jego głos. Przebił się przez szum morskich fal i dopadł was, niczym widmo kapitańskiej wściekłości. Ale ty miałeś akurat inne rzeczy na głowie. Jak choćby dwóch handlarzy, którzy po uwinięciu się z hakami i żaglami, stali teraz zagubieni pośrodku statku, zastanawiając się zapewne, dokąd ich wieziesz i co zamierzasz z nim zrobić. Przerażeni byli do tego stopnia, że nawet widok nagiej, chuderlawej dziewczyny kulącej się pod drzwiami kapitańskiej kajuty nie robił już na nich wrażenia. Kapitańska dziewka wpatrywała się tępo w podłogę, z kolanami podciągniętymi pod brodę, które objęła swymi drżącymi rękoma. Ona też zastanawiała się ze strachem, co ją czeka. Tylko David wydawał się być spokojny. Stał niewzruszony za sterem, zza którego ledwie wystawała mu głowa.
- Oho, wściekł się. – oznajmił na dźwięk dobiegającego was głosu RumochłonaZawsze się wścieka, gdy ktoś kradnie mu statek. No, ale nie ma szans, żeby nas dogonił, szczególnie gdy płyniemy pod wiatr. – i uśmiechnął się niemrawo, po czym dodał – Bogini mórz jest jednym z pięciu najszybszych statków na tych wodach, wiedział pan o tym, kapitanie? A dwóch z tego nikt już i tak od bardzo dawna nie widział. No, prawie nikt. Więc „Bogini mórz” to istny skarb. Szkoda, że ojciec nie potrafi go upilnować… – chłopak westchnął i ugryzł kolejny kęs jabłka.
 

Ostatnio edytowane przez Piszący z Bykami : 26-08-2011 o 20:34.
Piszący z Bykami jest offline  
Stary 29-08-2011, 01:38   #27
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Alexander Sunrise; Cmentarz nieznanej wioska na trakcie do Tevinteru.

Siła rycerza Elazora nie tkwi w mięśniach i orężu, moc ta drzemie w sercu i szczerej wierze sługi Pana.” – Jednak z nauk ojca, Alexandra.

Alexander uniósł wzrok na dwa straszydła, które biegały po cmentarzu. Coś tu źle wyglądało, groby były rozkopane, a skoro straszyły tutaj zjawy to raczej nie powinny pozwalać na szabrownictwo. Kapłan zaczął szybko przypominać sobie co mówił mu chłop, gdy nagle myśl wpadła mu do głowy. “Zjawy się pojawiły gdy jacyś przejezdni na wieś przekleństwo rzucili” Ale przecież takie klątwy wielkiej mocy wymagały, by zmarłych z grobów poderwać, by dusze ze świątyni Pana sprowadzić. Patrząc na to z tej strony można by podejrzewać że wcale nie straszną tu umarli, acz zwykłe rzezimieszki, które omamiły prosty lud. Jeżeli jednak tak jest to znaczy że to człek dzieci z wioski porwał... Alexander zacisnął rękę mocniej na krzyżu. Zaraz wszystko będzie dla niego jasne. Bez strachu wkroczył na cmentarz i uniósł złoty krzyż mówiąc głośno, swym ciepłym głosem.
- Panie ukaż mi prawdę!- po tych słowach ozdóbka zalśniła w jego dłoni, a po sekundzie z środka krzyża wystrzelił snop białego światła, który kapłan skierował na zjawy oczekując na to jaki kolor przyjmie blask. Światło zajaśniało na żółto, więc wszystko stało się jasne i nie było to dla nikogo zaskoczeniem. No, może dla duchów, które zastanawiały się, co wyprawiasz z tym małym świecidełkiem i czemu nie spieprzasz, gdzie pieprz rośnie. To dało im chyba do myślenia i nakłoniło do zmiany taktyki, bo podzwoniły jeszcze chwilę łańcuchami, po czym zawróciły i wbiegły do cmentarnej krypty.
[Media]http://www.youtube.com/watch?v=ij9Er326up4&feature=player_embedded#![/Media]
Alexander gestem sprawił iż zgasł blask krzyża, po czym poprawiając okulary, przymknął oczy mrucząc pod nosem bardzo krótką modlitwę o zbawienie dla dusz poległych. Jego ręce zacisnęły się na rękojeściach ostrzy, które wydobył spod swej szaty a twarz wykrzywiła się w grymasie wściekłości. Powolnym krokiem ruszył w stronę otwartej katedry, wystrzegając się pułapek oraz spodziewając się ataku z zaskoczenia. Ostrza pokryte runami ocierały o siebie, tworząc dźwięk tysiąc razy groźniejszy niż duchy które brzdękały łańcuchami. W środku było ciemno i chłodno, jedynie mdłe światło bladego księżyca przedzierało się przez niewielkie okiennice ponad twoją głową. Nie było tutaj nic ciekawego. Właściwie jedynie marmurowy, podwójny grób, przysypany zeschłymi szczątkami kwiatów, stojący na podwyższeniu, do którego prowadziło kilka schodków. Możliwe, że kiedyś znajdowały się tu ławki lub klęczniki, teraz jednak nie pozostało po nich śladu. Na boku znajdowały się zdezelowane drzwi z wyłamaną klamką, prowadzące najpewniej do jakiegoś schowka albo pomieszczenia gospodarczego. Ot i tyle, po duchach ani śladu.
Złość znikła już z twarzy kapłana, zastąpiło ją to nieprzeniknione kamienne oblicze, które tak często widział w lustrze. - Panie oświetl mi moją ścieżkę -mruknął Kapłan a jego krzyż zaświecił jasnym blaskiem niczym pochodnia. Nie opuszczając broni i rozglądając się po sali, sługa Elazora zbliżył się do podwójnego grobu, by sprawdzić czy nie kryją się w nim ukryte schody do katakumb. Było to zupełnie bystre posunięcie, jak przystało na domorosłego detektywa. Płyta nagrobna faktycznie dawała się przesunąć, niemniej nie było to wcale takie proste. Najwyraźniej zablokowana była od wewnątrz. Może łatwiej byłoby ją rozwalić?
- Odejdź, nędzny śmiertelniku, nim staniesz się pokarmem dla umarłych! - odezwał się jakiś głos za Alexandrem.
Kapłan odwrócił się w mgnieniu oka, unosząc miecze, tak że utworzyły znak krzyża. Oświetlony jedynie nikłym blaskim księżyca, oraz delikatną poświatą złotego krzyża, ze wzdęta od tego obrotu szatą, sam przypominał zjawę. Światło odbiło się od jego okularów gdy pochylił lekko głowę mówiąc. - A on oświetlił ścieżkę swego sługi, by nie zbłądził w mroku, zagubionych dusz. Ezalor mi tarczą i mieczem, nie straszna mi ciemność tego świata.- zakończył spoglądając na tego kto odezwał się za jego plecami.


W drzwiach krypty stał smukły młodzieniec o ciemnych i tłustych włosach, bladej twarzy pokrytej jakąś dziwną mazią, która czyniła go jeszcze bledszym i zębach błyskających w ciemności. Miał na sobie długi płaszcz do samej ziemi i nieco niepewną minę, gdy zobaczył przed sobą zupełnie niezrażonego swoją obecnością kapłana.
- Kurwa! - zniecierpliwił się - Nie widzisz, dziadu, że jestem wampirem! Spieprzaj bo wyssę z ciebie krew! - zawołał, cofając się o krok.
Alexander przestąpił krok w stronę wampira wciąż układając miecze na znak krzyża i głośno wymawiając kolejny cytat. - A wtedy pierwszy z siedmiu nakazł swym sługą zło ze świata wyplenić. Słowa te rycerze przekazywali uczniom, by potem Ci nieśli je dalej. - po czym już głosem pełnym goryczy dodał od siebie.- Wampir czy nie, ten kto porywa dziecko jest niegodny stąpania po ziemi, która nasz pan obdarzył swym słońcem. Gdzie ona jest? -zapytał ostro, wciąż krocząc w stronę osobnika. Ten jednak nie zamierzał odpowiedzieć. Zaklął tylko raz jeszcze, wyraźnie zdegustowany Twoim zachowaniem i zaczął się wycofywać. Będąc już za progiem, machnął rękami i wyrzucił z nich coś, co zamieniło się w kupę kłębistego dymu, do tego zatrzasnął drzwi, którymi kapłan omal nie dostał w nos i w ten sposób zniknął z pola widzenia.
- Nie uciekniesz mi! -krzyknął wzburzony Alexander i odganiając się od dymu ręką, druga pchnął drzwi, wyskakując na zewnątrz. Rozglądając się za “wampirem” przypinał miecze do pasa i wydobywał spod szaty swe noże do rzucania. Po chłopaku nie było jednak śladu.
Alexander mruknął pod nosem coś mało religijnego i wrócił do katedry by dorwać duchy. Jednak zanim powrócił do grobu, ruszył w stronę zniszczonych drzwi wewnątrz katedry by zobaczyć co tam się kryje. Zza otwartych drzwi, które ustąpiły bez żadnych protestów, rzuciły się na kapłana dwie stare miotły; jedyne mieszkanki tej ciasnej komóreczki, jeśli nie liczyć żyjątek drobniejszych od pięści Alexandra i starego, żeliwnego stojaka na świece.
Uspokojony tym iz ze schowka nikt na niego nie wyskoczy Alexander pochwycił oburącz jeden z ciężkich stojaków na świece. Podszedł do grobu i powiedział pod nosem. - Wybacz mi Pani, to dla większego dobra. - po czym zaczął uderzać w płytę nagrobną z całej siły.
ŁUP! - pierwsza rysa, ŁUP - porządne pękniecie w pięknej i lśniącej płycie nagrobnej, ŁUP - rozruba jaką tu czyniłeś niosła się echem chyba po całej wsi. Ale za którymś łupnięciem płyta przełamała się na dobre, wpadła do grobowca i znikła. A właściwie runęła w dół, wąskim tunelem. Na tyle wąskim, że jej połowa zatrzymała się w ziemi gdzieś na jego połowie. W dół prowadziła niepewnie spleciona drabina sznurowa.
Alexander jeszcze raz omiótł salę szybkim spojrzeniem, by upewnić się iż, nikt nie odetnie wiązań drabinki gdy on na nią wejdzie. Upewniając się jednak że jest sam, zgrabnie wskoczył w wąski tunel i chwycił się sznurów. Zaczął szybko schodzić w dół, a gdy dotarł do blokujących tunel odłamków płyty nagrobnej, zaczął napierać na nie swymi nogami, by przepchnąć je dalej. Odłamki bez trudu dały się przepchnąć i runęły dalej w dół. Po chwili sam kapłan też znalazł się na dole, choć w sposób wiele bezpieczniejszy. Stanął na twardej glebie, w niewielkiej dziurze wykopanej najwyraźniej w ziemi. Przy ścianach stały drewniane bele wspierające strop. Nie było tu nic ani nikogo, jedynie niski tunel prowadzący dalej. Niski, jak dla przeciętnego człowieka, więc dla Alexandra wręcz miniaturowy.
Nie było innego wyjaśnienia zniknięcia “duchów” więc duchowny przykucnął, pochylił się i zaczął przeciskać się tunelem. Jedną rękę miał wyciągnięta przed siebie, ściskając w niej nóż, nie chciał być całkowicie bezbronny zapuszczając się w nieznany mu tunel.
Poza jednym niebezpiecznym zwężeniem, tunel nie krył jednak żadnych szczególnych niebezpieczeństw, i po chwili kapłan stanął już w wyłożonym kamieniem korytarzu wysokim na nieco ponad dwa metry, w związku z czym mógł się wyprostować, z jedyną słuszną drogą prowadzącą na wprost, do drewnianych drzwi.
Alexander dobył mieczy i jak najciszej umiał zbliżył się do drzwi, przystawiając do nich, ucho. Wolał wiedzieć co może się za nimi kryć, tylko głupiec rusza w nieznane, bez podjęcia jakichkolwiek prób zebrania informacji. Zza drzwi nie dobiegł go jednak żaden sensowny dźwięk. Właściwie panowała tu głucha cisza. Jego kroki niosły się po korytarzu donośnym echem. Może dalej też był pusty korytarz? Coś się poruszyło za drzwiami. Widocznie ktoś tam się za nimi czaił. A może kapłanowi tylko się wydawało?
Kapłan mruknął pod nosem kilka słów modlitwy, wydobył drugi miecz i pewnie ścisnął oręż w dłoni. Jeżeli ktoś ukrywał się za drzwiami, to powolne ich otwieranie dam mu tylko przewagę. Duchowny postanowił więc zastosować taktykę domorosłych poszukiwaczy przygód, który nie znali się specjalnie na wytrychach. Wziął głęboki oddech i uderzył w drewno kopniakiem, od razu wpadając do sali. Omal się więc nie wywracając, znalazł się w pomieszczeniu długim na dwadzieścia kroków i szerokim na jakieś piętnaście. Sklepienie znajdowało się jakieś pięć metrów nad jego głową, zwisał z niego kawał żelastwa trzymający z tuzin płonących świec. Pokój był półkolem, pod łukowatą ścianą, przeciwległą do tej, w której znajdowały się wejściowe drzwi, stał mocno wybrudzony tron, na którym siedział, założywszy nogę na nogę, chudy jak patyk młodzieniec o okrągłej twarzy, czarnych i lśniących włosach oraz wielkich oczach. Uśmiechał się. Jakieś siedem kroków przed tronem, a więc gdzieś mniej więcej w połowie pomieszczenia, znajdowały się solidne kraty wyrastające z ziemi, a ciągnące się aż do sufitu. Tajemniczym odgłosem czającym się pod drzwiami okazały się zaś dwa znajome duszki, które teraz już się nie świeciły, a zamiast tego ruszały do ataku na kapłana.
Alexander spojrzał znad swych okularów na nadbiegające zjawy. Wykonał szybki znak krzyża swymi mieczami, po czym doskoczył do duchów wykonując zgrabny obrót. Miecz dzierżony w lewej dłoni skierował w stronę nóg, a dokładniej miejsca gdzie zjawa winna mieć nogi. Prawe ostrze zaś ruszyło w stronę drugiego przeciwnika na spotkanie z jego barkiem. W samą nogę straszydła, co prawda, nie trafił, ale ostrze przebiło się przez narzucone na ducha prześcieradło i zatrzymał na ziemi, czego skutkiem było, że duch potknął się i runął na ziemie, przybierając w ten jakże mistyczny sposób formę zwykłego nastolatka. W bark też nie udało się trafić. Duch próbował ataku uniknąć poprzez ukucnięcie, w efekcie czego stracił głowę, która zaplątała się w jego prześcieradło i upadła ze stłumionym pacnięciem na ziemię, tuż obok korpusu. Przerażony młodzieniec (ten, który wciąż miał głowę) gapił się na Alexandra jak na najprawdziwszą zjawę. Ile lat mógł mieć ten chłopak? Piętnaście. Może. Blondyn o niebieskich oczach.
Kapłan spojrzał ze smutkiem na pozbawioną głowy zjawę. “ Że tez zło dotyka tak młodych ludzi.” westchnął w duchu . Jednak ostrze słońca karze tych którzy na to zasłużyli, dzięki temu chłopak ten nie popełni w życiu więcej grzechów, zaś jeżeli przed tronem Elazora okaże skruchę, dusza jego będzie wybawiona. Kapłan przyłożył ostrze do szyi leżącego blondyna i przeszył go spojrzeniem. - Co wy tu wyprawiacie, kim jesteście? -zapytał cicho, po czym zwrócił się do osobnika na tronie, na tyle głośno by go usłyszał. - Ty tu jesteś szefem? Gdzie są ludzie z wioski?- głos kapłan miał spokojny, acz silny nie tolerujący sprzeciwu.
Chłopak vel duch dygotał pod kapłańskim ostrzem bez słowa, jeśli nie liczyć jęków, i rozglądał się na wszystkie strony w poszukiwaniu pomocy, która znikąd nadejść nie chciała. Z kolei młodzieniec na tronie uśmiechnął się szerzej i, zupełnie nie przejęty, powstał zabrawszy po drodze puchar, zapewne z winem, z którego upił mały łyk, podchodząc w stronę krat. Szedł wolno, kroki jego długaśnych nóg odbijały się złowieszczym echem po komnacie. Zatrzymał się może ze dwa kroki przed kratami, odgarnął z czoła ciemne włosy i popatrzył na was.
- Nazywam się - dramatyczna pauza - Lelouch. I nie jestem tu szefem, ale bogiem! - dodał, po czym roześmiał się śmiechem, jakim śmiać potrafią się tylko bohaterowie anime. - Ty zaś, przybyszu? Kim jesteś i czego tu szukasz?
- Kim jestem?- powtórzył pytanie kapłan bezbarwnym głosem.- Skoro jesteś Bogiem powinieneś to wiedzieć, ale skoro chcesz usłyszeć to z moich ust, to spełnię twą prośbę. -oznajmił prostując się na swą imponująca wysokość.- Jestem ostrzem Pańskim, tym który niesie słowa Boga w świat, jam Rycerzem słońca i posłańcem złotych promieni. Jestem Alexander sługa Elazora na tym ziemskim padole. Zaś ty... -powiedział wskazując drugim mieczem na osobnika za kratami. - ... bluźnisz porównując swe nędzne istnienie do istoty Boskiej. Jako sługa najwyższego nie mogę na to pozwolić. Lecz nim ześlę na Ciebie gniew mego stwórcy, zapytuje: Gdzie są osoby z wioski które zaginęły na tym cmentarzu? Odpowiedz, a może Pan oszczędzi twa dusze za ten akt skruchy.
- Och! Liczyłem, że o to zapytasz! - ucieszył się młodzieniec klasnąwszy w dłonie, po czym zamilkł na długą chwilę, przypatrując się dziaciakowi drżącemu wciąż pod ostrzem kapłana. Następnie wzrok znów przeniósł na Alexandra.
- Więc mówisz, że jesteś wyznawcą Elazora! Haha, nie do wiary, wy wciąż wierzycie w te bzdury?
Duchowny drgnął nieznacznie a ręką mu lekko zadrżał, jednak odpowiedział spokojnym szorstkim głosem. - Wierze w to co podpowiada mi serce. A ty wciąż nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
- Podobno nieźli z was fanatycy... - wymamrotał jeszcze Lelouch, po czym zmienił temat - Nie jesteś zbyt rozmowny, szczególnie jak na duchownego. Nie powinieneś chcieć mnie nawrócić, czy coś w tym stylu? - zapytał uśmiechnięty.
- Nie każdego warto nawrócić od razu. Musi udowodnić swą wartość i chęć poprawy. -odparł mu kapłan zachowując kamienną twarz. - Tak więc po raz trzeci i ostatni zapytuje gdzie ludzie, a przede wszystkim dzieci z wioski?
- Ech, dobra już, dobra... - wymamrotał młodzieniec w odpowiedzi, po czym przyłożył wskazujący palec do ust, wyraźnie się nad czymś głęboko zastanawiając. Po chwili rzekł, jakby nagle olśniony. - Mamy tu dwie pary drzwi! Jedne - chłopak wskazał drzwi znajdujące się po lewej stronie kapłana - Prowadzą do kwater. Dwa duchy to nie problem dla kogoś takiego jak ty. Ale tam jest ich... hm... dwadzieścia? trzydzieści? pięćdziesiąt? Tak czy inaczej, niezła jatka. Czci mnie całkiem pokaźny arsenał popaprańców, wiesz? Fajne uczucie... No, zaś drugie drzwi... - tym razem wskazał te znajdujące się po prawej stronie Alexandra - Prowadzą do wędzarni, gdzie moi zacni goście dojrzewają sobie powoli w oczekiwaniu na chwalebny dzień, w którym staną się moim... pożywieniem. - po czym skrzyżował ręce i zawołał uradowany - A może to jest na odwrót! Tu wędzarnia, a tam kwatery! Hahaha, sam już nie wiem! - roześmiał się, cofnął do swego tronu, podniósł długi, cieńki miecz i zawiesiwszy na jego końcu dwa klucze, podszedł do krat i przełożył pomiędzy nimi ostrze. - Weź kluczyk i sam wybierz drogę. Ja do ciebie dołącze. - rzekł uprzejmie, wszak po jego stronie komnaty również znajdowały się dwie pary drzwi. - Ach, i wybacz te kraty. Środki ostrożności, sam rozumiesz. - dodał jeszcze.
Alexander zerwał klucze z końca broni jednym szybkim ruchem, po czym powiedział w przestrzeń. - Jeżeli w tych słowach jest chociaż ziarno prawdy, to moje ostrza będą Cię ścigać nawet po kraniec otchłani. Nawet Pan nasz nie wymyślił kary adekwatnej do takich uczynków. - Po tych słowach Kapłan opuścił jeden miecz na ziemię i chwycił “ducha” za fraki unosząc go wysoko nad ziemię, tak ze ten nie dotykał stopami podłoża.- Czy on mówił prawdę? Odpowiadaj!-warknął przyciskając młodziana do ściany.
Duch zawył, ze strachu, a może z bólu, ale nie odpowiedział. Przerażony był jak diabli, niemniej nie palił się wcale do współpracy. Młodzieniec za kratami stał i przyglądał się temu ze spokojem.
- Wątpię żeby on mógł ci pomóc. - rzekł - Raczej nie będzie chciał narażać się na gniew boży. - młodzieniec uśmiechnął się, a przyparty do ściany duch zadrżał jeszcze bardziej.
- Chcesz zobaczyć Boga? To patrz kim jest twój Bóg. -warknął Alexander opuszczając młodziana brutalnie na ziemię. Wykonał ruch jak gdyby chciał wydobyć spod szaty swój złoty krzyż, on jednak pochwycił jeden z noży do rzucania i odwracając się nagle cisnął ostrzem przez kraty w stronę “Boga”. Chłopak przez ułamek chwili nawet się zdziwił, ostrze świsnęło pomiędzy kratami i pomknęło w sam środek jego głowy. W ostatniej chwili zdołał się cofnąć i odbić rzucony nóż ostrzem swojej katany. W ciszy poniósł się melodyjny brzdęk zderzenia.
- No, no, no. To nie było zbyt honorowe... - rzekł młodziak, cofając się w stronę swego tronu, na którym ostatecznie zasiadł z westchnieniem. Tymczasem duch, korzystając z okazji, postanowił podjąć próbę ucieczki.
Alexander nie miał zamiaru pozwolić uciec chłopakowi. Odwrócił się kopnięciem podcinając mu nogi, zaś gdy ten upadł na ziemię pochylił się nad nim i złapał za głowę szepcząc. - Panie ześlij, błogosławiony sen, na tego którego dusza odpoczynku w mroku odnaleźć nie może.- ręka kapłana błysnęła złotym blaskiem, zaś blondyn momentalnie odpłynął w krainę snów. Kapłan wyprostował się wydobył kolejny nóż do rzucania i podrzucił go do góry, gdy ten obracał się w powietrzu, okularnik wymówił pod nosem krótką modlitwę.- Panie wskaż mi drogę, właściwą wśród mroku, nie pozwól by grzesznika kara ominęła. - w tym momencie ostrze opadło na ziemię a kapłan spojrzał w którą stronę wskazuje ostrze. Nóż wskazywał prawe drzwi. Kapłan zawierzył temu symbolowi, podniósł nóż jak i drugi miecz, i tak uzbrojony otworzył prawe drzwi.
 
__________________
It's so easy when you are evil.
Ajas jest offline  
Stary 29-08-2011, 11:33   #28
 
Eyriashka's Avatar
 
Reputacja: 1 Eyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumny
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=NcA-3YLhDEs&feature=player_detailpage[/MEDIA]

Ara’assan przyglądała się beznamiętnie mężczyźnie. Sytuacja była beznadziejna. Nie było sensu krzyczeć, szamotać się czy złościć. Tak się właśnie kończy sprzeciwianie mądrości Qun.

- Wybór jest iluzją. Fala przychodzi, fala odchodzi, ale morze jest niezmienne. Opór jest bezcelowy. Wygrana jest w Qun - powiedziała cicho słowa mądrości qunaryjskiej, po czym powtórzyła trochę głośniej. A następnie jeszcze raz. Jak kojącą mantrę.
- E, co tam się mamrocze? - strażnik uniósł łeb znad swej kanapki.
Powtórzyła bardzo wyraźnie, tak by wszyscy mogli usłyszeć. Miała nadzieję, że doda to otuchy towarzyszom. Strażnik pokiwał tylko głową i wrócił do swej kanapki. Ta po chwili całkowicie zniknęła w czeluści jego gardzieli. Tymczasem kilku qun podchwyciło słowa Ary i zaczęło powtarzać mantrę wraz z nią. Reszta siedziała zrezygnowana lub gorączkowo rozglądała się wokół. Jeden awanturnik wciąż uparcie walczył z kratami.
Cóż pozostało? Czekać... Więc czekała.

Statek musiał wybyć już na szerokie wody, bo nabrał prędkości i kołysał się coraz bardziej. Wtedy otworzyły się drzwi tej jakże przytulnej kajuty i stanął w nich blondyn o nienagannym uczesaniu i promiennym uśmiechu.
- Lockhart, co ty tu robisz? - wymamrotał kąśliwie strażnik.
- Jak to co? Przyszedłem zapoznać się z naszymi fascynującymi gośćmi... - odpowiedział osobnik i popatrzył na qunaryjskich więźniów, krzywiąc się na twarzy - Ty, co oni robią? Modlą się czy co?
- Zwierzęta? Się modlą?
- To nie są zwierzęta! To...
- Słuchaj no, pisarzyku! Masz się tu nie kręcić. Spieprzaj stąd, byle prędko.
- Mam pozwolenie od kapitana!
- zaperzył się Lockhart, po czym dodał z niemiłym uśmiechem - A ciebie wzywają na górę. No, więc spieprzaj... - chwilę jeszcze tak pomamrotali do siebie i strażnik w końcu poszedł, podczas gdy blond-ciacho zbliżyło się do klatek;
- Witajcie, miluśińscy, jak się dzisiaj macie?! - zawołał dziarsko, choć z miną jakby nie był pewien, czy rozumieją w ogóle, co się do nich mówi.
Ara spojrzała chłodno na mężczyznę.
- Ach tak... - zmartwił się mężczyzna - Nie rozumiecie, co do was mówię, hm? - po czym wyjął jakiś zwitek papieru zza pazuchy oraz pokrzywione pawie pióro i zaczął notować nim coś na prędce.
- Rozumiemy... - powiedziała dość cicho, jednak wystarczająco wyraźnie, by słowo doszło do uszu Lockharta.
- A niech mnie! - wykrzyknął zdumiony mężczyzna, omal nie wypuszczając swego zwitka papieru z rąk. Natychmiast coś tam w nim wykreślił i coś jeszcze dopisał. Po chwili znów popatrzył na qunaryjskie klatki. Przez chwilę się zastanawiał, po czym w końcu powiedział:
- Ee... więc ten... jak się miewacie? - zapytał, podchodząc bliżej, omal nie tracąc przy tym życia, gdy jedna z qunaryjskich rąk wystrzeliła spomiędzy krat, by skręcić jegomościowi kark. Na szczęście cofnął się w samą porę.
- Źle - głos, gdyby był użyty w innych okolicznościach mógłby zostać uznany za niemal znudzony. Na kolejne głupie pytanie nie miała zamiaru odpowiadać.
- Ach, no tak, no tak. - przytaknął żywiołowo rozmówca. - Nie martwcie się, już niedługo będzie lepiej. Traficie w dobre ręce. - postanowił najwyraźniej pocieszyć więźniów.
- To dobrze - odpowiedziała sucho.
- No, no, pewno, że dobrze! Sam bym chętnie jedno z was nabył, gdyby tylko było mnie stać - mężczyzna uśmiechnął się najmilej, jak umiał, po czym zapytał zainteresowany - Hej, to wasze jęczenie to była jakaś modlitwa?
- Gdzie nas zabieracie?
- Do księcia Delauteilusa, rzecz jasna. Takie egzotyczne ozdóbki jak wy są teraz bardzo modne na bogatych dworach! Ale to ONI was zabierają, ja tu jestem tylko przy okazji. No, niedługo dobijemy do jakiejś wyspy, więc kilku z was pewnie sprzedadzą. - rzekł, zadowolony, że może pomóc.
- Gdybyś nas wypuścił, mogłabym ci wiele opowiedzieć o Qun - Ara starała się użyć lżejszego tonu. Nie była dobra w negocjacjach, właściwie to nigdy nie musiała z nikim niczego negocjować.
- Och, chętnie bym na to przystał. Ale niestety nie mogę. A nawet gdybym chciał, to nie mam kluczy. - stwierdził smutno - Mogę wam przynieść coś do jedzenia, jeśli chcecie! - zawołał.
- Nie chcesz czy nie możesz? - zaszczyciła go spojrzeniem, a jej głos osiągnął temperaturę zera absolutnego. Ludzie... jej nienawiść była wręcz namacalna dodatkowo podsycana sytuacją w której musiała polegać na tym... basarze.
- Ojej, ani nie chcę, ani nie mogę. - zaśmiał się Lockhart - Wypatroszyli by mnie za coś takiego, hehe. - po czym znów zerknął na swoje zapiski i zapytał - To co, to była modlitwa?
Jeden z qun nie wytrzymał i rzucił się w jego stronę, nie dosięgnął jednak człowieka, który omal się nie przewrócił z przerażenia.
*Parshaara*
- Raczej się nie dowiesz - przeniosła spojrzenie na porywczego qunari. Antaam, całkiem miły i od zawsze porywczy. Tamassran już w pierwszym etapie nauki miały z nim same problemy. Ciągle tylko chciał się bić czując w sobie krew wojownika.
Mężczyzna ściągnął usta niezadowolony.
- Oj, bo nie dostaniecie żarełka! - zagroził.
Nie odpowiedziała. Nie zamierzała nawet próbować nawracać chociażby najbardziej światłych spośród ludzi, którzy znajdywaliby się na tym statku. A Lockhart, cóż... jego najlepiej byłoby zabić, by się nie męczył. Mroczny uśmiech przemknął przez usta Ary..
Blondyn westchnął, złożył swój papierek i wetknął go za pazuchę.
- Głupie dzikusy - wycedził, narażając się na ryk wściekłości kilku qun, po czym odwrócił się i wyszedł.
W drzwiach mijając znajomego już qunaryjczykom strażnika. Za nim weszło jeszcze kilku barczystych mięśniaków.
- No dobra, zwierzaczki! - zawołał strażnik - Kto chce iść na sprzedaż?! - zaśmiał się i skinął na swych przydupasów. Ci ruszyli w stronę klatek.
- Łapiemy i uderzamy nimi o kraty? - spytała Ara w języku Qun zainteresowana nadażającą się okazją obniżając wzrok by sprawdzić czy mężczyźni są uzbrojeni.
Mieli jakieś śmieszne mieczyki, ale niedobyte. Chyba nie spodziewali się oporu.
- Skręcamy karki. - odpowiedział Arze towarzysz z klatki, gdy dwóch mężczyzn zbliżyło się akurat na wyciągnięcie ręki.
Wyczekali do ostatniej sekundy w skupieniu, by wspólnie pochwycić i bez wahania skręcić karki najbliższym mężczyznom. Tym samym mogli zdobyć broń, a to chociaż nie zmieniało znacząco ich położenia nie mogło im zaszkodzić.

Po chwili, mając dwa efektowne trupy na sumieniu, siedzieli w klatkach z ich śmiesznie małymi w qunaryjskich łapach mieczykami. Strażnik coś tam zaklął, pozostała dwójka zbirów cofnęła się w przerażeniu, wpadajżc plecami na klatkę na przeciw, z której również wystrzeliły qunaryjskie ręce i poukręcały im łby.
- A niech was cholera, dzikie zwierzęta! - zawył strażnik i wybiegł, wzywając posiłki.
- Jakieś pomysły? - spytała ponuro zdając sobie sprawę, że triumf był krótkotrwały.
- Stąd nie damy rady uciec. - wycharczał w odpowiedzi ten sam qun, co poprzednio - Ale zaraz zawloką nas na jakiś handel niewolników. Albo coś w tym stylu. Tam może się uda. - stwierdził.
Nie wydawało się, by mieli jakikolwiek inny wybór. Następni niewątpliwie będą lepiej przygotowani. Owszem, byli. Tylko wpadli, od razu grzmotnęli paroma ogłuszającymi zaklęciami i nim ktokolwiek doszedł do siebie, pięciu qunari, w tym Ara i jej towarzysze zbrodni, maszerowali skuci jeden do drugiego, z kajdanami na nadgarstkach i nogach, wyprowadzani na pokład statku bez zbędnego gadania.
 
__________________
Life is a bitch. Sometimes I think it even might be a redhead with a bad case of short temper.
Eyriashka jest offline  
Stary 31-08-2011, 16:26   #29
 
Delta's Avatar
 
Reputacja: 1 Delta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znany
Kaesh Olderra, wody nieopodal Thedas, „Bogini Mórz”

Kapitańskiego kapelusza nie było, ale Kaesh stwierdził, że jakoś przeżyje ten fakt. Przegrzebał całe sterty przedmiotów, zanim dotarł w końcu do mapy, która zatrzymała go na dłużej i przyciągnęła jego wzrok charakterystycznymi symbolami iksów.

Takimi, którymi oznacza się skarby.

Wyszedł na pokład trzymając w dłoni cenny zwitek pergaminu, akurat gdy po morzu poniósł się wrzask Rumochłona. Kaesh w kilku skokach dopadł do burty i wychylił się poza nią, trzymając się wolną ręką jednej z grubych lin od żagli i spoglądając na oddalający się od nich statek handlowy pełen piratów. Odległość była już zbyt wielka, ale nie mógł się powstrzymać, żeby nie zamachać w odpowiedzi wolną ręką, na pożegnanie.
- Mówiłem, że będę lepszym piratem od ciebie! – odkrzyknął, chociaż wiedział, że Rumochłon go nie usłyszy.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=8TTUBMTInVE&feature=related[/MEDIA]


Wskoczył z powrotem na pokład i ruszył w stronę steru, rzucając tylko przelotne spojrzenie na klęczącą dziewczynę i zdezorientowanych „jeńców”.
- Zaraz wam wszystko wyjaśnię – obiecał całej trójce, wchodząc na mostek i zatrzymując się obok chłopaka stojącego u steru.
- Powiedziałeś „ojciec”? – zapytał na jego powitalne słowa. Na chwilę nawet zapomniał o mapie. – Broddy jest twoim ojcem?
- A no, i to odkąd pamiętam - odparł chłopak, wyrzucając ogryzek za burtę. - Ale zawsze mówił, że mam słuchać się kapitana.
- Bardzo mądre słowa – Kaesh poklepał chłopaka po ramieniu. No proszę, jaki wychowawczy, ten Rumochłon.
Rozwinął mapę i podsunął ją pod nos Davida, stukając palcem w iks na jednej z wysp.
Coś ci mówią te zaznaczono na czerwono okolice? Albo pozostałe? Byłeś tam już z Rumochłonem?
Chłopek wziął do ręki mapę i popatrzył na nią z pewnością siebie.
- Jasne, że mówią. Sam je zaznaczałem - stwierdził, po czym wskazując na kolorowe symbole, zaczął wyjaśniać: - Niebieskie to miejsca, w którym tata zakopał swój skarb. Czarne oznaczają, że skarb kiedyś tam był ale został już przez nas zagarnięty. Czerwone to skarby nieodkryte - zakończył, po czym oddał mapę Kaeshowi. - Płyniemy po skarb?
- Jeszcze nie wiem. Wolałbym najpierw skompletować załogę, ale skarb by w tym znacząco pomógł – mruknął Riv, spoglądając na pergamin przez kilka sekund, po czym zwijając go ostrożnie. Mając nawet jedną skrzynię złota mógłby zapewnić sobie posłuszeństwo załogi odpowiedniej do sterowania Boginią Mórz. Broddy z pewnością nie byłby szczęśliwy, gdyby mu zwinął jeden ze skarbów, ale kto by się nim teraz interesował. Mogli też popłynąć ku tym, które oznaczone były niebieskim kolorem, ale musieliby nadłożyć drogi. A Kaesh nie chciał ryzykować natknięcia się na sztorm, posiadając jedynie szczątkową załogę. – Mówiłeś, że twój ojciec nie może utrzymać przy sobie Boginii. Często ktoś mu ją zabierał?
- O tak, najczęściej gdy przybije do jakiegoś portu i urżnie się przy szynku. To cenny okręt, chętnych na niego nie brakuje. Na szczęście zawsze udaje mu się go jakoś odzyskać, a mnie wyjść cało ze wszystkiego. Tym razem i tak dobrze trafiłem, zwykle od razu wyrzucają mnie za burtę - zaśmiał się w odpowiedzi David.
- Widocznie Boginii nie znalazła jeszcze swojego ulubionego kapitana. – Kaesh oparł dłoń na burcie i pogłaskał ją czule. Okręt trzeszczał pod uderzeniami fal, ale jego smukły dziób rozdzierał wodę na dwoje, mknąc po powierzchni niczym wiatr. Riv chwilę wsłuchiwał się w melodię morza, po czym odwrócił się i zaczął schodzić z powrotem na pokład. – Dobra, kieruj się na Wyspę Czerwonego Iksa. Zobaczymy jakie skarby na nas czekają – rzucił jeszcze na odchodnym.
- To samo mówił tata, gdy odebrał okręt swemu bratu! - zawołał chłopak i zakręcił żwawo sterem, by nadać okrętowi odpowiedni kurs. Tak żwawo, że Boginii aż się przechyliła, łapiąc wiatr w żagle i nabierając prędkości. - Będziemy u celu nim zmierzch zapadnie na dobre!
Kaesh zatoczył się po pokładzie i oparł o maszt, trzymając się go tak długo, aż okręt wyrównał kurs.
- Bo kobiety to kapryśne stworzenia, Davidzie. Szczególnie kobiety morza – odpowiedział z krzywym uśmiechem, gdy już odzyskał równowagę.

Jego nowi załoganci nie wyglądali na zachwyconych swoim nowym losem. Sądząc po spojrzeniach, którymi obdarzali Kaesha, pirackie opowieści wyraźnie odbiły się na ich opinii co do losu jaki może ich czekać.
- Panowie, pozwólcie na chwilę – Riv zawołał obydwu zakłopotanych mężczyzn i pokazał im, żeby ruszyli za nim do kapitańskiej kajuty. Przestraszeni mężczyźni, ruszyli natychmiast posłusznie, ze zgrozą wyczekując tego, co kapitan zdecyduje się z nimi zrobić. Wypatroszy ich, wypcha i postawi jako swoje trofeum? – Jakie mieliście stopnie na swoim poprzednim okręcie?
- Stopnie? Ee... stopnie... – Jeden z mężczyzn się zawahał, spoglądając na swojego towarzysza.
- Nam nie dawali stopni... - wyjaśnił drugi ostrożnie.
- Ta, tylko rozkazy, tylko...
- No, ładować i pilnować...
- I urżnąć łeb każdemu piratowi...
- Tak, który będzie nas chciał złupić...
- No... ale stopni, to myśmy nie mieli, sir.

Kaesh pokręcił głową, przytrzymując drzwi kajuty i wpuszczając ich do środka.
- Panowie… W takim razie mam dla was dobrą wiadomość. Jak żeście się zapewne zorientowali, wasze życie na handlowych statku już się zakończyło. Ale od teraz jesteście oficerami na „Bogini Mórz”, pierwszymi załogantami, który rozpoczną nowy rozdział historii! Ze wszystkim tym co przysługuje pirackim oficerom, włączając w to właściwy żołd, jak tylko znajdziemy nasz pierwszy skarb, oraz odpowiedni przydział rumu – zapewnił ich uroczystym tonem, podchodząc do stołu. Zgarnął z niego wszystkie niepotrzebne przedmioty i zrzucił je na podłogę, wyciągając na wierzch ową beczkę alkoholu, którą znalazł podczas uprzednich poszukiwań i stawiając ją ciężko na blacie. Ze sterty śmieci zgarnął dwa drewniane kubki i podstawił je pod miedziany kran, odkręcając zawór. Złoty płyn zatańczył na ściankach naczynia, gdy Kaesh wcisnął je swoim rozmówcom. – Jak się zwiecie?
Nowi oficerowie przyjęli niepewnie poczęstunek i długo przyglądali się rumowi, po czym popatrzyli po sobie, wzruszyli ramionami i wypili jednym haustem. I wyglądali na dogłębnie zaskoczonych faktem, że jest to istotnie rum, a nie jakaś trucizna.
- Rudolph Coldwater, melduje się! - zawołał w końcu jeden z nich, ten, do którego pierwszego dotarło, że nie jest jeńcem, a oficerem.
- Gregory Ivanovsky. - przedstawił się drugi i rozejrzał po kajucie. Chwilę się wahał, po czym dodał: - Jest pan Białym Piratem, sir?
- Rudolphie, Gregory… W takim razie już oficjalnie pływacie na okręcie kapitana Kaesha Olderry. Bogini Mórz jest waszym nowym domem. – Riv poklepał mężczyzn po plecach i odebrał kubki z ich rąk, sobie również nalewając rumu. Na nietypowe określenie uniósł brwi, spoglądając na mówiącego znad wychylanego naczynia. – Białym Piratem?
- Niech kapitan nie słucha jego bredni, to stare legendy; bzdury i kalumnie, mydlenie oczu, to co! Niech kapitan lepiej jaki rozkaz wyda! - wtrącił się Rudolph, ale Kaesh zbył jego słowa machnięciem ręki.
- Uwielbiam bzdury i kalumnie. To historia mojego życia – odparł lekkim tonem, rzucając pusty kubek na stół, w stertę papierów. – Moim rozkazem jest, żebyś wyjaśnił co miałeś na myśli, mówiąc „Biały Pirat”.
- No, to jest takie określenie. Na tych z legendy. Biali Piraci, czyli jedyni piraci pływający po ziemskich wodach, którzy nie byli szumowinami. Tylko porządnymi ludźmi. Ponoć wszyscy już... tego... poumierali...
- Wcale nie pumierali!
- wtrącił się znów Rudolph - Oni po prostu nie istnieją. Nie ma czegoś takiego jak porządny pirat! To się po prostu... no, nie da się... Bez urazy, sir! - ostatnie słowa pośpiesznie skierował do Olderry. Kaesh zmarszczył brwi.
- Jeszcze nikt nie nazwał mnie „porządnym”. Muszę się zastanowić czy to mnie nie obraża – stwierdził z namysłem. „Biały Pirat” nie brzmiało tak źle, szczególnie, że Kaesh nie miałby nic przeciwko nazywaniu go jedną z legend, zdecydowanie nie. Ale żeby od razu „porządny”… Niektórzy muszą dbać o reputację.- Zobaczymy, panowie. Czas pokaże. A jeżeli będzie trzeba to ożywimy legendy i nadamy nowe znaczenie temu określeniu. Póki co zabierać dupy na pokład i do żagli! Mamy skarb do zdobycia! – krzyknął, wyganiając swoich nowych oficerów na zewnątrz kajuty.
- Tak jest! - krzyknęli oboje i ruszyli do przydzielonych im naprędce zajęć. Z pewnością mieli pełne ręce roboty, Bogini Mórz to nie był statek do ogarnięcia dla czteroosobowej załogi (pięcio, jeśli liczyć niewiele wnoszącą dziewkę), niemniej dało się już jako-tako nad nim zapanować. Przy sporym wysiłku.
Jednak Kaesh miał w planach zaradzenie i tej niedogodności. Potrzebował do tego tylko skarbu i portu pełnego żeglarzy i piratów. A jedno i drugie znajdowało się na szlaku do Thedas.

Otworzył szafę Rumochłona i zgarnął z niej jakąś dużą koszulę, pasek i spodnie, ruszając za Gregorym i Rudolphem na pokład. Miał jeszcze jedną sprawę do załatwienia.

- Już kontaktujesz coś więcej, kociaku? – przywitał się z wychudzoną dziewczyną, która wciąż kuliła się pod jedną z burt, rzucając jej ubrania Broddyego. Młódka uniosła wzrok, popatrzyła na Kaesha i nic nie powiedziała. Zmarzła, albo była śmiertelnie przerażona, bo cała się trzęsła, a na jej nagich ramionach pojawiła się gęsia skórka.
Riv przykucnął przed nią i przyjrzał się jej z uwagą. Nawet nie chciał myśleć o tym co musiała przejść w tym miejscu, by wyrobić sobie odruch reagowania tylko na „rozbieraj się”. Urok pirackiego życia, aye?
- Możesz się w to ubrać. Rumochłona już nie ma – powiedział powoli i wyraźnie, podsuwając jej ubrania pod nos. – Jesteś już wolna, o ile rozumiesz to słowo. Umiesz w ogóle mówić?
Dziewczyna odebrała od niego odzienie u przykryła się nim jak kocem. Przez chwilę wodziła wzrokiem wokół, po czym odezwała się, niezwykle wyraźnie jak na domniemaną dzikuskę:
- Kim jesteś? – Jej głos był zachrypnięty, jakby długo go nie używała. Co z pewnością było prawdą.
- A nie wyglądam na księcia na białym koniu? – zapytał Kaesh z udawana urazą, zaraz się jednak uśmiechając.
Zdecydowanie nie pasował do schematu białych rycerzy. Nie nosił zbroi, nie miał też swojego wierzchowca. Rozpięta koszula, poza niewielkim, metalowym naszyjnikiem w kształcie smoczej głowy, ukazywała ciało pokryte rozmaitymi tatuażami, których ciemne wzory pokrywały zarówno jego klatkę piersiową, jak i ramiona, komponując się z rozległą gamą blizn, bo mniejszych lub większych ostrzach. Każdy z tych śladów niósł ze sobą jakąś historię, mężczyzna jednak wątpił, żeby którakolwiek z nich pasowała do jakiegokolwiek rycerskiego wizerunku.
Chyba jednak kiepski będzie ze mnie Biały Pirat, brakuje mi odpowiedniej aparycji i obycia. Jestem Kaesh i wierzę, że poznaliśmy się dwa, lub trzy wieczory temu. Tak przynajmniej słyszałem. Ty jesteś Eliza, zgadza się?
- Kaesh. – wymamrotała dziewczyna i uśmiechnęła się nieprzytomnie do swojego księcia. Mężczyzna już w tym momencie spisał jej umysł na straty.
- Tak, Kaesh. Pamiętasz jak się znalazłaś na tym statku i kim byłaś wcześniej? – Podniósł się na nogi, spoglądając na dziewczynę z góry. Marne były szanse, żeby w tym stanie pomogła im w sterowaniu okrętem.
- Eliza, wasza wysokość - przedstawiła się dziewka i skinęła głową, tak jakby chciała się ukłonić.
- Wasza wysokość… – Kaesh niemal się zakrztusił tym określeniem. Coraz lepiej. – Eliza, tak, to wiem. A pamiętasz coś więcej poza imieniem? Gdzie pracowałaś, czy miałaś jakąś rodzinę, znajomych? W Thedas może?
- Eliza... - wymamrotała niepewnie jego rozmówczyni. - Jest nałożnicą. I nie ma już nikogo.
Kaesh milczał przez chwilę, po czym pokręcił głową. Dziewczyna skuliła się w sobie.
- Pod pokładem jest ładownia, gdzie powinnaś znaleźć sobie coś do jedzenia – powiedział tylko. – Potem możesz się zastanowić co Eliza ze sobą teraz zrobi, skoro jest wolna – dodał, odwracając się. Odpowiedziało mu milczenie.

***

Można powiedzieć, że poradził sobie całkiem nieźle, jak na fakt, że niedawno obudził się na nieznanym sobie okręcie, po środku oceanu, nie wiedząc gdzie się znajduje. Wszedł po schodach na mostek i oparł się o balustradę, spoglądając na morze, które rozpościerało się przed nim.
A teraz? Miał swój własny statek, szczątkową załogę, niezły widok na skrzynię ze skarbem… Los to suka i potrafi znienacka podstawić nogę, ale bywały chwile, że Kaesh lubił tą zmienność. Wciągnął przez nos słone powietrze, napawając się morskim zapachem i odgłosami fal uderzających o drewniane deski okrętu.

Fala przychodzi, fala odchodzi, ale morze jest niezmienne.

Lud Qun to jednak mądrzy goście.
 
__________________
"I would say that was the cavalry, but I've never seen a line of horses crash into the battle field from outer space before."
Delta jest offline  
Stary 01-09-2011, 19:24   #30
 
K.I.T.A's Avatar
 
Reputacja: 1 K.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znany
Nicolas Silverblade; Thedas; Ferelden; szlak

Kolejne zaskoczenie. Stóg siana wyskoczył w górę, gdy tylko bandyci do niego podeszli. Rach - ciach i trzech bandytów gryzło ziemię, a jeden uciekał. No cóż, trzeba dostosować się do sytuacji i wyjść z niej cało. Teraz za późno na zmianę strony. Na Nicolasa, z mieczem w ręku, ruszył jeden z synów baby. Strażnik wyciągnął miecz i tarczę z pleców. Przyjął pozycję. Nie mógł przegrać - był przecież doskonale wyszkolony. Miał przewagę w postaci tarczy, więc wolał poczekać na atak i szybko skontrować.
- Ostatnie słowo? Lepiej się poddaj. - odpowiedział na pytanie młodzieńca
Przeciwnik nie miał tarczy, zamiast tego miał miecz i kilka noży powtykanych tu i ówdzie. Czy miał szansę pokonać Nicolasa? Wątpliwe, jeśli spojrzeć na to obiektywnie. Z drugiej strony, nie był sam. Za jego plecami rozległ się dźwięk krzyżowanych ostrzy, oto ostatni ze zbójów podjął desperacką walkę o życie z dwójką synów.
- Po moim trupie. - uśmiechnął się oponent Nicolasa, po czym ruszył do ataku, kierując szybkie pchnięcia w brzuch przeciwnika.
Nicolas zareagował instyktownie, tak jak go uczono: ustawił tarczę tak, by miecz ześlizgnął się po niej. Bez chwili zwłoki spróbował zabić przeciwnika cięciem w kark. Tak też się stało, łeb nieboraka wylądował w jednej chwili pod nogami Szarego Strażnika. Tymczasem dwóch pozostałych braci, ukatrupiwszy ostatniego z zbójów, rzuciło się w stronę Nicolasa. Ten widząc to wycofał się tak, by mieć za plecami wóz. Nie chciał zostać otoczonym. Został w ten sposób przyparty do wozu (na którym wciąż siedziała baba, podśpiewując jakąś wesołą piosenkę). Jeden z mężczyzn dźgnął mieczem w szyje Nicolasa, drugi szykował się do ataku. Nicolas zasłonił się tarczą przed atakiem mieczem i błyskawicznie dźgnął w brzuch drugiego z napastników. Tarcza sprawdziła się wyśmienicie, miecz znów zsunął się po niej, dźgnięcie w brzuch też było bardzo finezyjnie, niemniej przeciwnikowi udało się go uniknąć i przyłożyć Nicolasowi pięścią w twarz, co było dobrą wiadomością, zważywszy na fakt, że w tej ręce trzymał też sztylet. Uderzenie na sekundę lub dwie ogłuszyło Nicolasa, z jego nosa zaś pociekła krew. Szcześliwie nie był on jednak złamany. Przyszedł mu również do głowy pewien pomysł. Postopił krok do przodu, wziął zamach i uderzył obu przeciwników tarczą w głowy. W ślad za nią szedł miecz. Pierwszy z przeciwników odruchowo zasłonił się rękoma, przyjął jednak cios tak silny, że aż przewrócił się na ziemię, wypuszczajć z ręki swą broń. Jako że pochłonął jednak większość siły uderzenia, drugi z mężczyzn bez trudu zbił tarczę, nieszczęśliwie nie udało mu się jednak uniknąć miecza, który wbił się w jego przedramię, przechodząc przezeń nie bez trudu, ale na wylot. W efekcie, miecz Nicolasa wbił się w bok przeciwnika, którego ręka upadła z krwistym pluskiem na ziemię. Mężczyzna ryknął z bólu. - - [i]Uciekajcie, nie chce was zabijać.[/] - powiedział spokojnie Nicolas, jednak dla pewność nie spuszczał wzroku z pokonanych wrogów i nasłuchiwał czy baba nadal siedząca na wozie nie chce mu czegoś zrobić. Baba faktycznie poruszyła się, stanęła na wozie i zaczęła wykrzykiwać w stronę Nicolasa coś na temat parszywych gnojów, którzy atakują jej biednych synalków. Ci zaś wcale nie zamierzali uciekać czy się poddawać. Jeden z nich, ten bez ręki, wpatrywał się tępo w odkrojoną kończynę, drżąc na całym ciele i krwawiąc coraz bardziej. Może był zafascynowany faktem, że nie należąca już do jego ciała dłoń wciąż ściska kurczowo miecz. Natomiast drugi z synów zdążył już oprzytomnieć i właśnie postanowił rzucić się na nogi [b]Nicolasa[/b i złapać go za kostki, prawdopodobnie po to, by wywrócić go na ziemię. Nicolas jedynie podniósł miecz i wbił go w ciało napastnika celując w serce. Bardzo ładnie mu to wyszło, drugi koniec miecza wyszedł lewą piersią i natknął się na grunt. Zwycięstwo w pięknym stylu, jeśli nie liczyć Godryki, która w napływie złości postanowiła właśnie skoczyć wprost na plecy Nicolasa. Ten zaś, aby się jej pozbyć, uderzył plecami o wóz. Miał nadzieje, że to zniechęci natrętną babę do dalszej zabawy. Baba jęknęła z bólu, ale postanowiła nie dać za wygraną. Przyparta do wozu, wykorzystała tę okazję by poprawić swą pozycję; objęła młodzieńca ciasno rękami i nogami, by następnie zębiskami dobrać się do jego ucha. Nie było wyjścia, Nicolas spróbował udusić Godrykę. Nie chciał jej zabijać, wystarczyłaby utrata przytomności. Wyczynianie takich cudów z babą, która miała szyję grubości dorodnego pniaka nie należało wcale do najłatwiejszych, niemniej Nicolasowi udało się wykonanie tej jakże przebiegłe techniki. Kobiecinie oczy poczerwieniały, chwilę powiła się w żelaznym uścisku mężnego wojaka, po czym padła nieruchomo. Chyba faktycznie nie umarła, a jedynie zemdlała. Silverbade został zaś sam na sam z kilkoma trupami, nieprzytomną babą i wolnym wozem prowadzonym przez dwa konie. Całkiem niezły bilans jak na domorosłego zbójcę, tylko łupów brak, bo służący za podpuchę wóz świecił teraz pustkami. Niemniej Nicolasowi wcale nie zależało na zarobku. Rozglądnął się wśród trupów i pomyślał jedynie, że stracił zdecydowanie za dużo czasu. Bez żadnych ceregieli ruszył w dalszą drogę do Twierdzy Kinloch.
 
K.I.T.A jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:04.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172