Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-08-2011, 20:27   #26
Piszący z Bykami
 
Piszący z Bykami's Avatar
 
Reputacja: 1 Piszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znany
Alo; w drodze.

Gwen nie miała jaj. W sensie dosłownym i przenośnym. Fizycznie rzecz ujmując, cóż – była dziewczyną. Choć akurat tego kontekstu naszych jajecznych rozważań, nie miałeś okazji osobiście sprawdzić, należało więc wierzyć na słowo. I na ładne oczy. I na buzię. I na wydatne cycki, o, to był dobry trop. No, ale nie o tym rodzaju jaj tu mowa. Chodzi raczej o to, że biedna, zrozpaczona Gwen całą noc snuła makabryczne wizje siebie wiszącej na grubym sznurze lub przecinającej sobie żyły jakimś eleganckim sztyletem. Wersje były różne, a wszystkie łączył tylko ten jeden list, pozostawiony światu, oznajmiający, że odeszła, bo nie mogła znieść życia bez ciebie. Jednak, jak się rzekło – Gwen nie miała jaj. Mało tego, nie miała nawet liny czy sztyletu, a gdyby miała, to kompletnie nie wiedziałaby, jak się do tego zabrać. Więc samobójcze plany spełzły na niczym. Zresztą, Stephenie chyba słusznie stwierdziła, że to mało romantyczne, wieszać się za kogoś, kto sika w gacie. Później, wśród ulicznych rozmów, na pytanie „Słyszałaś, Brunhildo, że Gwen odebrała sobie życie tej nocy?” odpowiadanoby: „jak to?! Przez tego obszczynogę?!” A tak, tak… Gwen opowiedziała o twej niezręcznej przygodzie swojej przyjaciółce, później następnej, a później jeszcze Stephanie. I bynajmniej nie czuła, że jest w tym coś złego, wszak musiała się poradzić, czyż nie? Zresztą, problemy jej ukochanego, były jej problemami, a jej problemy, były problemami jej przyjaciółek! Wskutek czego, wkrótce twój „problem” znało już całe miasto. Cóż, to by wyjaśniało to chichoczące spojrzenia mijanych na ulicy osób i dobiegające cię niekiedy krzyki w stylu:
- Hej, obszczynogo! Nie uczyli cię, że przed sikaniem zdejmuje się gacie?!

Ech, co za parszywe pożegnanie ze strony opuszczanego właśnie przez ciebie miasta.

Długa wędrówka pozwoliła zapomnieć ci o przykrościach. Wlokłeś się w stronę Rivain, próbując zabić czas myślami. Szczęśliwie, miałeś ze sobą kompana w postaci Krakersa, któremu zapomniałeś zabrać smyczy. Na szczęście ta okazała się zbędna, bo pies pilnował się ciebie. Czasem przysparzał kłopotów obszczekując mijanych w drodze wędrowców lub inne żyjątka, jak dotąd obeszło się jednak bez rękoczynów. Zdarzało mu się też wyć w nocy z przyczyn bliżej nieokreślonych, nie ulegając wówczas żadnym namowom czy prośbom o ciszę. Tak było i tym razem, gdy zbudził cię z błogiego snu, wyjąc przeraźliwie w stronę księżyca. Legowisko mieliście akurat gdzieś na skraju lasu, z dala od żywej duszy, jeśli nie liczyć wszystkich dziwactw jakie kryć mogły się w lesie. Denerwowanie leśnych stworzeń nie było ci na rękę, uznałeś jednak, że wycie psa raczej je odstraszy niż przywoła, dałeś więc za wygraną i pozwoliłeś mu się wyszczekać. Popatrzyłeś sobie w gwiazdy i takie tam.
Nagle coś poruszyło się w zaroślach, powodując nagły przypływ adrenaliny. Chwila nasłuchiwania. Coś trzasnęło. Pies zaczął warczeć w tamtym kierunku. Wydawało ci się, czy para czerwonych ślepi spojrzała na ciebie z ciemności, nim rzuciła się w las z donośnym szelestem i trzaskiem gałęzi. Bez wątpienia, coś tam było! Na domiar złego, pies rzucił się za tym czymś i pognał pomiędzy ciemne drzewa, warcząc i szczekając. W jednej chwili oba stworzenia znikły ci z oczu i wokół zrobiło się cicho… jak makiem zasiał…

*

- Idę! – zakomunikowała stanowczo Gwen. Stephenie ziewnęła, budząc się ze snu. Spojrzała przez okno i dojrzała bladą łunę słońca szykującego się do wzejścia ponad horyzont.
- Co? – wymamrotała.
- Idę!
- Tak wcześnie, dokąd?
- Za nim! Obiecałam, że z nim pójdę, to pójdę!
- Ty chyba żartujesz! Nie możesz iść sama taki kawał drogi. Matka cię nie puści.
- A niby jak mnie powstrzyma?! Zresztą, wcale nie zamierzam jej o tym mówić…
- Gwen!
- Chodź ze mną!
- Zwariowałaś do końca!
- No to idę sama! Żegnaj, Stephanie…
- Gwen, idź do domu, wyśpij się… z samego rana myślenie ci nie wychodzi…
– stwierdziła Stephanie i z powrotem ułożyła się na poduszce. Gwen jednak nie odpowiedziała. Cicho zamknęła za sobą drzwi, opuściła dom przyjaciółki, w którym spędziła ostatnią noc i ruszyła za swym ukochanym. Czyli w stronę Kirkwall…


Kaesh Olderra; „Bogini mórz”, dzień drogi na zachód od Thedas (morze).

W kajucie nie było kapelusza. I faktycznie, gdy o tym pomyślałeś, zdałeś sobie sprawę, że Brodd miał go na sobie podczas walki. Cóż, trudno, musiałeś poradzić sobie bez korony. Chociaż… może w szafie? A tak, bo była tu szafa, całkiem nawet podobna do tej, którą widziałeś na statku handlowym, choć ta stała krzywo (brakowało jej jednej nóżki, zamiast niej mebel podpierały trzy ułożone jedna na drugiej książki) i była mocno zdezelowana. Podobnie zresztą jak stół, ledwie widoczny spod sterty walających się po nim ciekawostek takich jak karty, haki, pawie pióra, opaski na oczy czy sterty papierów. Na tym wszystkim spoczywał jeszcze wysoki, damski but. Wśród papierów były zapiski z podróży, jakieś nieodczytywalne gryzmoły, ale także – co najważniejsze – mapy. Za pomocą jednej z nich udało ci się ustalić, że wyspa Thedas faktycznie znajduje się jakiś dzień, może półtora drogi stąd na wschód. Ale nie był to najbliższy ląd. Mniej więcej w połowie tej drogi zaznaczono jeszcze niewielką wysepkę, która zapewne nie zwróciłaby twojej uwagi, gdyby nie to, że przecinały ją dwie wielkie, czerwone krechy, tworzące znak X tak wielki, że wysepka ledwie była zza niego widoczna. Takich znaczków było zresztą więcej, i to różnego koloru, czerwone, czarne lub niebieskie. Najdalszy z nich znajdował się gdzieś w rogu mapy, która – swoją drogą – obejmowała jedynie wyspę Thedas i najbliższe jej wody oraz marne skrawki odleglejszych kontynentów. Co zaś się tyczy kapitańskiej kajuty, to w rogu stała jeszcze beczka z rumem, pod oknem znajdowało się łóżko, a obok niego elegancka, choć zaniedbana misa. Pomieszczenia zaś tonęło w bałaganie różnych klamotów, od drewnianych kubków, poprzez walające się wszędzie owoce (często nadgryzione) aż po skrzętnie ukrytą pod łóżkiem butelkę zielonkawego płynu, podobnego do tego, którym nie tak dawno leczyłeś kaca pod pokładem.

*

To zadziwiające, w jak ekspresowym tempie można pozbyć się dwóch trupów, szafy i jeszcze kilku innych bibelotów, gdy leżą one na klapie, pod którą akurat znajdują się beczki pełne rumu. Rumochłon też nie miał szans z tłumem piratów, który wtargnął nagle pod pokład statku i stratował swojego byłego kapitana. To z pewnością nie poprawiło mu humoru. Jeden z piratów został przeszyty na wylot mieczem wściekłego Rumochłona i dopiero wtedy załoga się uspokoiła. Brodd był wściekły! Nie udało mu się ukatrupić cię, gdy miał okazję, a przy załodze nie mógł tego zrobić jeśli chciał wyjść z tego z honorem. Przeraźliwie denerwowała go myśl, że będzie zmuszony ogłosić cię zwycięzcą zakładu, jeśli szybko nie wymyśli jakiegoś zmyślnego fortelu. W innym przypadku czeka go bunt załogi i niechybna śmierć. No, może degradacja do rangi majtka. Kolejny pirat został przeszyty na wylot, gdy Rumochłon o tym pomyślał. Teraz cała załoga trzęsła już portkami.
- Zaraz, zaraz… – wymamrotał Brodd rozglądając się po obecnych – A gdzie jest ten szczur lądowy, Olderra?! – wykrzyknął i rzucił się natychmiast w stronę schodów. Wypadł na pokład, akurat by zobaczyć oddalającą się coraz szybciej „Boginię mórz”
- KAESH! – wrzasnął, czerwony z wściekłości.

Zdążyliście już porządnie się oddalić, a i tak usłyszałeś jego głos. Przebił się przez szum morskich fal i dopadł was, niczym widmo kapitańskiej wściekłości. Ale ty miałeś akurat inne rzeczy na głowie. Jak choćby dwóch handlarzy, którzy po uwinięciu się z hakami i żaglami, stali teraz zagubieni pośrodku statku, zastanawiając się zapewne, dokąd ich wieziesz i co zamierzasz z nim zrobić. Przerażeni byli do tego stopnia, że nawet widok nagiej, chuderlawej dziewczyny kulącej się pod drzwiami kapitańskiej kajuty nie robił już na nich wrażenia. Kapitańska dziewka wpatrywała się tępo w podłogę, z kolanami podciągniętymi pod brodę, które objęła swymi drżącymi rękoma. Ona też zastanawiała się ze strachem, co ją czeka. Tylko David wydawał się być spokojny. Stał niewzruszony za sterem, zza którego ledwie wystawała mu głowa.
- Oho, wściekł się. – oznajmił na dźwięk dobiegającego was głosu RumochłonaZawsze się wścieka, gdy ktoś kradnie mu statek. No, ale nie ma szans, żeby nas dogonił, szczególnie gdy płyniemy pod wiatr. – i uśmiechnął się niemrawo, po czym dodał – Bogini mórz jest jednym z pięciu najszybszych statków na tych wodach, wiedział pan o tym, kapitanie? A dwóch z tego nikt już i tak od bardzo dawna nie widział. No, prawie nikt. Więc „Bogini mórz” to istny skarb. Szkoda, że ojciec nie potrafi go upilnować… – chłopak westchnął i ugryzł kolejny kęs jabłka.
 

Ostatnio edytowane przez Piszący z Bykami : 26-08-2011 o 20:34.
Piszący z Bykami jest offline