Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-08-2011, 21:09   #68
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację


FLAT LINE


Falt Line zawsze uważał się za inteligentnego człowieka. Może nie znał się na rozkładach tuneli, przejściach technicznych czy innych bajerach, ale pamięć miał dość dobrą. Jeszcze kiedy studiował na Terrańskich uczelniach, otrzymywał zastrzyki, które mocno podciągnęły jego zdolności intelektualne. Szczęśliwe społeczeństwo XXVII wieku. Poprawione genetycznie. Spełnione i bezpieczne. Idealne.

Powinni zobaczyć to, co dzieje się na GEHENNIE. To, jakie piekło – świadomie, czy też nie – zgotowali ludziom.

To były tereny niczyje. Korytarze w zbyt niebezpiecznych częściach statku, by zamieszkali je więźniowie. Miejsce, gdzie polowały zarówno Hieny, jak też Pokraki i pomniejsze tałatajstwo, jakie wydostało się z Zakazanych Obszarów. Kiedy szkli tutaj większą grupką wielu potencjalnych drapieżników mogło ukryć się w cieniach, odpuścić. Nikt nie ryzykował konfrontacji z dobrze uzbrojoną i w sumie dość liczną gromadką więźniów.

Teraz jednak sytuacja odmieniła się diametralnie i Flat Line wiedział o tym doskonale. Było ich tylko dwóch. W tym jeden ranny. Tachali mnóstwo fantów. Kusili los. Szli, więc wyjątkowo powoli i ostrożnie. Flat Line kręcił głową, jak mały gryzoń, kiedy mieli zapuścić się w kolejny zakręt, prześliznąć wąskim tunelem pełnym rur czy kabli, przeczołgać przez jakiś właz wentylacyjny.

To, że byli zwierzyną łowną dowiedział się za późno. Owszem, Flat Line doskonale radził sobie w swoim ambulatorium, w relacjach z więźniami czy w robieniu różnego rodzaju „dobawek”. Jednak nie za bardzo radził sobie w charakterze „szczura tunelowego”, gdzie trzeba było nie tylko znać warunki zapomnianych korytarzy, ale też mieć oczy wokół głowy.

Nawet nie zauważył, jak z ciemności bocznego tunelu, który minęli za jego plecami wynurza się jakiś mroczny kształt. Poczuł jedynie tępy ból w potylicy i korytarz najpierw eksplodował w jaskrawym rozbłysku bólu, a potem na powrót pogrążył się w ciemnościach, wraz z członkiem gangu La Piovra.




JAMES THORN

Lekko kulejący mężczyzna w nieznanej sobie sekcji prawie zawsze kusi los. Prawie zawsze.
Tym razem, kiedy James kierował się w drogę powrotną do Marcela Lupo, ktoś wziął go sobie „na celownik”.

Na szczęście nie dosłownie.

Było ich trzech. Z gangu Rippersów, którzy na szczęście był dość nieliczny w tej sekcji. Trzeba im było przyznać, że osaczyli Thorna z wprawą drapieżników tunelowych.
Tylko błyskawiczny refleks uratował życie Jamesa przed atakiem zaczajonego za skrzynką rozdzielczą wroga.

W sytuacjach, gdy atakuje cię trójka napastników nie traci się czasu na zabawę w półśrodki czy połajanki.

Chase wiedział, jak postępować z tego typu ludźmi. Unik. Krótki cios łokciem w bok głowy. Dłoń, niczym żywa istota, wyrywa pistolet. Przeraźliwy huk strzału dźwięczy w uszach. Rippers z pomalowaną w paski twarzą ze zdziwieniem spogląda na swoją pierś, w której widać dziurę wielkości pięści i wali się na ziemię.

Pozostała dwójka uzbrojona tylko w łańcuchy i kolczaste pałki salwuje się ucieczką. Przez chwilę James waha się, czy nie strzelić ostatniemu w plecy, ale strzał nie jest pewny, więc odpuszcza. Obojętnie spogląda na trupa z dziurą w piersi. Fanty. Fajki! Nosił je na piersi. Szlag. Zostały z nich strzępki i uwalane krwią resztki. Długi bagnet. Całkiem zmyślna robota. Nadaje się. W kieszeni spodni plastykowy pojemnik z tabletkami. Nic więcej.

Pojawiają się zwabieni strzałem ludzie. Obojętne, surowe twarze przyglądają się, jak Chase kończy szabrowanie chowając pastylki do własnej kieszeni. Czas się zbierać. Ten sektor najwyraźniej nie jest tak bezpieczny, jak sądził. Jak na tereny Gildii Zero nawet dość niebezpieczny.

Spóźnił się. Pod celą Marcela Lupo zobaczył tylko jakąś młodą dziewczynę w śmiesznej, wełnianej czapce. Drzwi celi właśnie się otwierały. Pojawił się w nich Giwera i Lupo. Obaj mieli miny co najmniej takie, jakby właśnie zrobili sobie dobrze.

- Chase – zawołał go po imieniu Giwera. – Widzę, że nie odpuszczasz.




TÖLGY

Schodził na końcu, za Spook i Razorem.

Przez chwilę jakaś część jego przewrotnej natury chciała zostać dłużej, by zobaczyć, co tak terkocze w korytarzu. Dźwięk jednak wzbudzał w nim dziwny, irracjonalny niepokój. Przypomniał sobie stary film, który gdzieś tam, kiedyś oglądał. Film był o ziemskich wężach. Jeden z nich nazywał się grzechotnik i w ten sposób odstraszał napastników.
Ostatni rzut okiem na zarżnięte Hieny i spoczywającego pomiędzy nimi Tam-Tama. Czarny skurczysyn wyglądał teraz jak jakiś poległy w walce z hordami wrogów bohater z komiksów, które tak Tölgy lubił czytać. Farciarz.

Zszedł w dół po lince, by po chwili dołączyć do reszty zmniejszonej liczebnie wyprawy. Okazało się, że ci na dole też nie mieli łatwo. W momencie, kiedy Dębowy złaził w dół szybu, reszta zaciukała jakaś przerośniętą jaszczurkę. Też, jak potwór z komiksów.

Brzytwa zapalił małą latarkę. Niczym szczur myszkował po skrzyżowaniu oglądając oznaczone kodem kreskowym blaszki zamontowane na ścianach. Coś mruczał pod nosem.

- Tędy – powiedział w końcu wybierając jeden z korytarzy. - Ostrożnie.




FILOZOF

Filozof przeszedł z mętlikiem w głowie przez grodzie prowadzące do sekcji, w której liczył na spotkanie z informatykiem, o którym troszkę już słyszał.
Jego myśli zaprzątał incydent na łączniku.

Halucynacja, której doświadczył, była tak realna, że uwierzył w każdy jej szczegół. Do tej pory miał widok przerośniętego Pokraka pod powiekami. Co się z nim działo? Nowotwór mózgu? Przerzut z płuca? Cokolwiek to nie było, lepiej by się poczuł, gdyby znalazł te dwadzieścia fajek za „kompleksowy przegląd” u któregoś z medyków w Gildii Zero. Na szczęście, jako człowiek z The Punishers mógł liczyć na przychylność członków G0.

Punisherami z sekcji, w której się znajdował Filozof zarządzał niejaki Marcel Lupo. Twardziel o dość kiepskim zmyśle organizacyjnym. Niezbyt przewidujący i krótkowzroczny. To, że nie radzi sobie w swojej sekcji było widoczne na pierwszy rzut oka. Po korytarzach, w mrokach bocznych tuneli, krzątali się nie tylko członkowie The Punishers i Gildii, ale także Rippersi, Czarne Pantery, a nawet Makaroniarze, Desperados, Furie i chyba przedstawiciele każdego możliwego gangu. Istna menażeria, w której Filozof czuł się, jak ryba w wodzie. Jak gruba, szczwana ryba w mętnej ławicy. Nie tracił jednak czujności. Uderzył najpierw do członka The Punishers o imieniu Red. Red był winny Filozofowi przysługę i był dość dobrze poinformowanym człowiekiem.

Filozof zastał go w ulubionym miejscu. W jego celi.

- Cześć Filozof – powitał gościa Red chowając nóż. – Co tam?

- Przyszedłem po spłatę długu. Pięć fajek lub informacja. Tyle byłeś mi winien. Pamiętasz?

- Jasne, jasne – uśmiechnął się Red. – Mam tak dobrą pamięć, jak ty. Wolisz fajki?

- Informację.

- Pytaj.

- Dobry informatyk.

- Double B – szybko potwierdził wiedzę Filozofa Red. – Ale z tego co słyszałem nie ma go teraz w sektorze. Robi coś dla Judith.

Judith, rzecz jasna, Filozof też znał. Brzydka, wredna, szczwana szycha z tutejszych tuzów G0.

- Ktoś inny?

Red myślał przez chwilę nim odpowiedział.

- Chyba Yay-khan. Pochodził z Niverry. Wiesz. Satelita z cudami elektroniki, jak ją reklamowali po Wojnach.

Filozof pamiętał.

- Gdzie go znajdę.

- Zaprowadzę cię – zaoferował się Red. – I tak zaraz mam swoją wartę. Poza tym Yay-khan jest dość nieufny względem obcych.

Opuścili celę zagłębiając się w wąską plątaninę korytarzy.

* * *

Yay-khan był ... paskudny. Zajmował ostatnią celę w kompleksie. Celę, w której chyba zapchał się sracz, bo śmierdziało w niej gównem. Na dodatek ten koleś był „mutkiem”. Bardzo rzadką hybrydą człowieka i obcego z czterech poznanych we Wszechświecie ras. Prawdopodobnie z Orioninami – jaszczurami zwącymi się Syrriaks.
Od ludzi nie wyróżniał się specjalnie niczym, poza szarą barwą skóry i zaawansowaną łuszczycą na rękach i kościstych nogach oraz zrogowaceniami skóry na łokciach i kolanach.
Miał też dziwaczne, przyżółkłe oczy.

- Czeho, Reeeed ? – zapytał niewyraźnie i jękliwie.

- Przyprowadziłem ci kogoś, kogo warto poznać. To Filozof. Pewnie o nim słyszałeś Yay-khan.

Hybryda pokiwała głową.

- Ma do ciebie interes – dodał Red. – Zostawiam was samych. Powinieneś przepchać swój sracz.

Mutek spojrzał nieprzychylnie na Reda, jakby ten powiedział coś niewłaściwego.

- Będę zaraz obok – szepnął Red do ucha Filozofa, tak, że tylko on mógł to usłyszeć.

- Czeho chceeesz? – wyjęczał w swój charakterystyczny sposób Yay-khan.

Filozof złapał się na myśli o tym, że już drugi raz w krótkim czasie bedzie rozmawiał z kimś, kto mocno wyrasta nawet ponad mocno spaczone na GEHENNIE standardy normalności. Czując, że dusi się smrodem zapchanego kibla spojrzał na kostropatego mieszańca. Musiał rozegrać to taktycznie. W końcu Red na pewno nie wpychał go w łapy byle jakiego speca.




ALAN MELLO

Mello czekał w zasadzce i uspakajał bicie serca. Nie był w tym najlepszy, ale potrzebował fajek. Rozbój twarzą w twarz zawsze sprawiał mu więcej przyjemności. Ale był w potrzebie i musiał szybko lepiej się uzbroić. Bez pistoletu czuł się, jak ryba bez wody.
Wystawione cele zbliżały się powoli, najwyraźniej coraz bardziej podochocone. Mello obawiał się, że w pewnym momencie zwyczajnie Travolta wciągnie swoją dziunię w boczny korytarz, w którym zaczaił się Alan, i ja tam zerżnie.

Ale nie. Minęli go. Tak jak oczekiwał. Nadszedł czas działania.

Nóż w spotniałej dłoni był gotów. Mello też.

Wynurzył się z cienia za plecami Johna Travolty i wbił ostrze głęboko w ciało ochroniarza. Działał szybko, brutalnie i bez cienia litości. Nieostrożni frajerzy ginęli w mrokach GEHENNY szybciej, niż gówno spuszczane w kiblu. Takie były prawa więziennego statku.

Travolta zacharczał, zapluł się krwią, zesrał w kombinezon i padł, jak szmata, na kratownicę. Lewy sierpowy Mello skosił Alis równie szybko, jak jej martwego kolesia.
Teraz liczył się pośpiech.

Sapiąc ciężko z podniecenia Alan zaciągnął trupa, a potem nieprzytomną kobietę w boczną odnogę. Udało się! Plan powiódł się znakomicie.


* * *

Jakiś czas później Mello siedział smętnie w swojej celi i liczył fanty.
Travolta miał przy sobie długi nóż, kastet z ostrzami oraz dziewięć fajek. Resztę zapewne przepultał w knajpce. Niewiele. Fanty, zważywszy na pośredników, warte góra trzydzieści szlugów. Alis miała jakąś badziewną biżuterię, zużyty medpak, pięć porcji syntkainy – mocnego narkotyku popularnego wśród niektórych więźniów oraz coś, co od razu wpadło w oko Mello. Mała kostka tak zwanego dream-tripa. Ciekawego urządzenia.
Obsługa była banalnie prosta. Zakładało się urządzenie na czoło, wciskało przycisk, a te oplatało czaszkę użytkownika siecią neurołączy. Kiedy użytkownik zasypiał dream-trip skanował mu baszkę i odtwarzał realistyczne sny zgodne z oczekiwaniami i pragnieniami człowieka. Sny były naprawdę realistyczne. Ponoć smakowało się w nich wino, zajadało najwykwintniejszym żarciem i bzykało najlepsze laseczki. To był cenny łup. Dużo cenniejszy niż maleńki nożyk i kilka fajek luzem znalezionym u panienki.

Mello oparł się o stalową ścianę swojej celi, wyjął fajkę i zapalił. Było mu to potrzebne na ukojenie nerwów. Naprawdę potrzebne.




PASTOR / SZEKSPIR

- Poznać pragnę zmarłego przedwcześnie Wieszcza inspirację. Oraz tajemnicę, jakie skrywa Betel.

Na te słowa głowa Ślepca zakołysała się miarowo. Mimo że pokryte bielmem, to w jakiś sposób przenikliwe oczy zatrzymały się na twarzy Szekspira. Starzec przez chwilę znieruchomiał, jakby jego umysł wędrował znanymi jedynie jemu ścieżkami. Trwało to długo. Irytująco długo i przez myśli Szekspira już przebiegały wizje miecza członka Yakuzy. Miecza zagłębiającego się w krwawym rozbryzgu w ciele starca. Ślepiec uśmiechnął się, jakby dostrzegł te krwawe pragnienia swymi pozbawionymi możliwości patrzenia oczami.

- Żal Wieszcza – wyszeptał cicho, zachrypniętym głosem, od którego ciepłe ciarki przebiegły po plecach Szekspira.

Szalony więzień już wiedział, czemu mimo ułomności nikt nie zabił Ślepca. Tajemnica tkwiła w jego glosie. Była w nim ... moc. Z braku właściwego słowa można było tak określić to, co głos starca robił z nerwami słuchaczy. Był, jak doskonały „rozluźniacz”, jak najcenniejszy, bo przecież darmowy, narkotyk.

- Żal Wieszcza – powtórzył tym swoim niesamowitym głosem Ślepiec.

Potem zawahał się wyraźnie.

- Nie wiem, czego ode mnie oczekujesz, rozdarta duszo. Trzech ludzi w jednym ciele, to aż nadto, by oszaleć. By zapomnieć o którymś z nich. By zapomnieć o tym, kim jest się naprawdę.

Zakasłał sucho.

- Nie wiem, jakiej inspiracji uległ Wieszcz, ale wiem, jak się to dla niego zakończyło. Wiem też, że od pewnego czasu rysował w swojej celi jakieś twarze. Lub jedną twarz. Może to właśnie ten czy ta Betel. Idź. Zobacz. Może sępy jeszcze nie odrapały padliny. Wieszcz był szalony, ale wielu ludzi wierzyło jego przepowiednią. Poza tym sporo z nich sprawdzało się. A to już coś. Kto wie? Może anomalia zmieniła go troszkę bardziej, niż zmieniła innych. Kto wie?

Westchnął.

- Betel. Już powiedziałem. Może to imię osoby, którą z takim zapamiętaniem rysował Wieszcz? A może po prostu rysował twarz brata, kochanka, przyjaciela, syna? Kto wie? Mam przeczucie, byś Betel szukał tam, gdzie prowadzą cię oczy trzeciego. Tyle widziałem, tyle wiem, tyle potrafię zobaczyć.

Wzruszył chudymi ramionami.

- Chcesz dowiedzieć się więcej, zdobądź dla mnie „czysty sen”. Niewielu go wytwarza. Niewielu go sprzedaje. Jeśli go znajdziesz, będę w stanie powiedzieć ci więcej. Miecz zabierz. Ciągnie się za nim śmierć. Wystarczy mi dziesięć fajek. Możesz zapłacić później. Upomnę się.

Szekspir wiedział, że to już koniec. Że Ślepiec nie zdradzi mu niczego więcej, póki nie spełni jego zachcianki. Czy to, co usłyszał było wiarygodne? Sam musiał zdecydować.

Pośladek czekał niedaleko. Gotów zabrać Szekspira z celi szefa.



APACZ, SPOOK, TÖLGY


- Tędy – powiedział w końcu Razor wybierając jeden z korytarzy. - Ostrożnie.

Wąski korytarz, po nim kolejny i znów, i znów i znów. Zdawałoby się, że bez końca.
Wędrówka w ciemności. W szumie własnych oddechów. Zaledwie przy światełku maleńkich latarenek, które pozwalały uniknąć nieszczęśliwego wypadku i nie zgubić drogi.

Dopiero tutaj, w ciemności i złowrogiej ciszy Zakazanych Korytarzy, człowiek czuł ogrom statku. Niemalże fizycznie odczuwał na sobie ciężar płyt pancerza, milionów ton stali, z której zbudowano GEHENNĘ. Dopiero teraz, z dala od innych ludzi czuł, że jest maleńkim ziarenkiem w trybach tego molocha, że znaczy mniej, niż nic. Tutaj, tak daleko od reszty oswobodzonych więźniów czuć było, jak niewiele człowiek znaczy wobec ogromu tej przerażającej konstrukcji.

Razor usłyszał to pierwszy. Zatrzymał się błyskawicznie gasząc latarenkę. Po nim tak samo postąpiła reszta. Wstrzymywali oddechy czując, jak serca walą im jak młoty.
Teraz i oni usłyszeli to, co reszta. Odbity, nieco zniekształcony głos.

- WIĘŹNIOWIE Z SEKCJI 8484 PRZYGOTOWAĆ SIĘ DO INSPEKCJI.

Głos niósł się najwyraźniej przez wąski otwór wentylacyjny. Oznaczało to, że znaleźli się w pobliżu sektora nadal kontrolowanego przez STRAŻNIKA. Jeden błąd i jego maszyny mogą zwrócić na nich swoje sensory. Zagazować. Złapać i na powrót zapuszkować do celi. Albo zrobić stokroć gorszą rzecz.

Przeraźliwy dźwięk alarmu niesiony przez wentylację spowodował, że o mało nie zrejterowali. Ale to był niegroźny dźwięk. Informował tylko więźniów z tamtego, niewidocznego sektora, że cele zostają otwarte i wjadą maszyny by je zeskanować. Pamiętali tą procedurę jeszcze sprzed czasów ucieczki.

Razor dał ręką znak, że ruszają dalej.

- Już blisko.

Kilka minut później zobaczyli przed sobą światło. Wąski szyb, którym poruszali się w kucki od kilkudziesięciu sekund wyprowadził ich na rampę. Niektórzy z nich wiedzieli, że znajdują się tak zwanym „trzpieniu”. Jednej z osi statku, która w jakiś skomplikowany sposób spinała GEHENNĘ w całość.

- Musimy zejść w dół – powiedział Razor wskazując na leżącą jakieś sześć metrów niżej oświetloną rampę.



- Nie podoba mi się to – wyszeptał Brzytwa. – Nasz cel jest tam, z lewej strony, na końcu korytarza, ale jest tutaj zdecydowanie za cicho.




FLAT LINE


Pierwsze, co poczuł Flat Line po przebudzeniu to to, że wisi głową w dół. Drugim był zapach gnijącego mięsa i zatęchłej krwi. Otworzył oczy widząc, że nie pomylił się. Wisiał głową w dół. Jego dłonie swobodnie dotykały kratownicy na podłodze, a nogi oplatano łańcuchem.

Serce podeszło mu do gardła ze strachu, ale szybko opanował emocje. W takich chwilach, jak ta, utrata zimnej krwi kosztować go mogła zbyt wiele.

Rozejrzał się dookoła, niestety nie widział zbyt wiele.




Dwa pomieszczenia. W jednym chyba skład mięsa. W drugi jakaś niewyraźna, przygarbiona postać kroiła jakiś ludzki kształt. Tępe uderzenia ostrza sugerowały, że osobnik ten robi to z duża wprawą.

Flat Line zobaczył swój plecak. Ktoś cisnął go niedbale kilka kroków dalej, pod ścianę. Musiał działać szybko i zdecydowanie, jeśli chciał wyjść z tego z życiem.
 
Armiel jest offline