Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-08-2011, 22:26   #28
malahaj
 
malahaj's Avatar
 
Reputacja: 1 malahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputację
Siekący deszcz i wyjąca wichura nadawały oprawy bitwie pod wzgórzem. Bitwie godnej samej Burzy Chaosu! Robiło się coraz ciemniej, ale nawałnica dbała o to, aby walka miała odpowiednią scenerię, toteż co chwila czarne niebo rozrywały błyskawice. Jedna z nich, wyjątkowo potężna, uderzyła we wzgórze, z którego jeszcze przed paroma chwilami zbiegli awanturnicy, stawiając w płomieniach samotne drzewo rosnące na jego szczycie. Innymi słowy scena godna opiewania przez najlepszych bardów Imperium.

Pech chciał, że żadnego nie było w pobliżu. No, nie licząc pewnego amatora, niegodnego miana barda, który stanął na drodze poczwary kilka godzin wcześniej, odlewając się w lesie. On jednak był już w większości przetrawiony, wiec można go nie liczyć. Tak czy siak, bohaterowie-kandydaci na zabójców potwora, musieli radzić sobie bez barda i ewentualne pieśni o swym heroizmie, poświęceniu i męstwie układać sami. O ile przeżyją…

Leo i Moperiol, mimo panujących warunków i coraz bardziej namokniętych strzał i cięciw kontynuowali ostrzał. Leo nadal miał przewagę, bo udało mu się raz trafić mackę potwora. Strzała przebiła ją na wylot. Wylewający się ze środka kwas zaraz przepalił cienkie drewno i drzewce spadło na ziemie, przepalone na dwie części. Elf celował w korpus bestii, ale jego pocisk chybił. Mimo ogromu potwora w tych warunkach trudno było o to winić strzelca.

Mierzwa również postanowił zaatakować z dystansu, jednak jego pocisk miał o wiele większy kaliber. Ciśnięta w powietrze ciężka włócznia była o wiele mniej wrażliwa na panującą aurę a i odległość była sporo mniejsza. Niestety leciała też dużo wolniej niż strzała i mierzący prosto w cielsko stwora grot, zbiła na bok jedną z szalejących macek.

Ryk bojowy szarżującego krasnoluda zgrał się w jedno, z kolejnym gromem uderzającej błyskawicy. Niczym legendarni zabójcy trolli z jego rasy, Gisaln zaszarżował przez burze uderzających gdzie popadnie macek, prosto w bezkształtny korpus stwora. Nacierający brodacz z impetem odbił kilka mierżący w niego macek i z potężnego zamach zatopił ostrze topora w cuchnący cielsku.

Sam odrażający zapach tego monstrum omal nie powalił go na ziemie. Mimo bitewnego szału krasnolud musiał zwrócić całą zwartość żołądka. Ostrze weszło gładko w ciało stwora, które okazało się miękkie, gąbczaste i pozbawione jakiegokolwiek pancerza. Stal przecinała jak masło narośla, guzy i całe wywleczone na wierzch żołądki, torbiele i inksze tego typu organy, którymi otoczony był korpus. Każdy wypełniony był przelewającymi się wewnątrz kwasem i sokami trawiennymi. Zgniło żółta maź chlustała na wszystkie strony, sycząc i buchając kłębami pary w kontakcie z lejącą się z nieba wodą. Gislan w ostatniej chwili zasłonił się tarcza przed potężną falą wywołaną jego atakiem. Zaraz jednak w przerażeniem ciął paski tarczy, widząc jak kwas przeżera się na druga stronę. Gdyby w tej chwili bestia postanowiła go połknąć, to bez dwóch zdań skoczył by jak piwowar. Na szczęście była zajęta czymś innym...

- Sigmarze.... rozerwie.... Rozerwie mnie na pół... –

Linus naprężył wytrenowane na arenie mięsnie do ostatnich granic wytrzymałość. Ściągną jęczały, kostki na dłoni trzymającej sztylet był białe, za to twarz gladiatora napuchła czerwienią. Trzymał się! Jakimś nadludzkim wysiłkiem trzymał się, mimo, że ciągnęła go ku sobie istota co najmniej kilkukrotnie większa i cięższa. Czuł, że potwór za chwile urwie mu ręce, że rozerwie go na pół jak szmaciana lalkę. Nie czuł już nogi, wokół, której oplotła się macka. Z zakamarków popadającego w obłęd umysłu uwalniały się najdziwniejsze wspomnienia i obrazy. Na raz przypomniał sobie jakiegoś wędrownego uczonego, który opowiadał, jak to jaszczurki w odległych krajach, złapane przed drapieżnika potrafią odjąć sobie ogon, poświęcając go na posiłek drapieżcy, ale uchodząc z życiem. Przed oczami stawał mu obraz z opowieści starych myśliwych, ukazujący wilka schwytanego w potrzask, który odgryza sobie łapę, aby się uwolnić. Wtedy zdało mu się to głupotą, teraz przez głowę przechodziły różne myśli. ~~ A może... Może by ją odciąć.... Zdążyły bym... Bez nogi, ale będę żył.... jedno cięcie załatwi sprawę... może... –

CHLAS!!!!

Ostrze opadło pewnie, tnąc mieście i łamiąc kości. Jotunn zadziałał jakby czytając w myślach gladiatora. Odcięty kawałek drgał jeszcze przez chwile w konwulsjach, po czym znieruchomiał na ziemi. ~~ I z głowy ~~ pomyślał Pypeć widząc skuteczność swojej halabardy. ~~ No, przynajmniej jedna... ~~

Istotnie, jedna z macek trzymających Linusa w żelaznym ucisku opadła na zimie, brocząc dokoła kwasem. Inną odciął Felix, choć jego krótkie ostrza lepsze były do wyrafinowanej szermierki niż do takiej rąbaniny. Zaraz jednak padł na ziemie pod ciosem kolejnej, która od razu próbowała go pochwyć. Na szczęcie Reinhold był na posterunku i odciągnął go na bezpieczną odległość, póki jeszcze było to możliwe.

Linus wykorzystał chwilę kiedy napór bestii zelżał, aby podciągnął się na ziemi w stronę swych kompanów, ale w miejsce dwóch odciętych macek, zaraz pojawiły się kolejne, oplatając umęczone ciało gladiatora. Bestia nie rezygnowała łatwo z uczty, zwłaszcza kiedy już poczuła smak posiłku. Na szczęście Linus mógł liczyć również na magiczne wsparcie.

Albert rozpoczął splatanie zaklęcia, wiedząc, że tym razem będzie musiał je odpowiednio zmodyfikować, aby zadziałało na bestie, tak jak zamierzał. W akademii nie przepuszczano żadnej okazji, aby wbić do głowy przyszłym magistrom, jakie to niebezpieczne i jak bardzo ryzykowne. Starzy profesorowie chętnie raczyli ich opowieściami o tym, co stało się z magikami, którzy zrobili błąd podczas eksperymentów. Szczególnie dużo miejsca poświęcali opisom sceny jaką zostali po wejściu do laboratorium takiego pechowego badacza. Albert jednak nie miał czasu na badania. Był w ogniu walki a nie w bezpiecznym, magicznie zabezpieczonym laboratorium swego kolegium. Nie miał też czasu na eksperymenty, bo wiedział, że albo uda mu się od razu, albo następna próba będzie już niepotrzebna.

Gesty, trochę inne niż zwykłe, słowa, brzmiące odrobinę inaczej niż zapisano to w magicznej księdze. Mimo szalejącej wokół ulewy i chłoszczącego zimnem wiatru, Albert czuł jak się poci. Układał i naginał do swojej woli pasma magicznego wiatru, który zdawał się szaleć nie mniej niż ten prawdziwy. Już prawie mu się udało. Już prawie owinął się wokół trzymającej gladiatora macki. Już prawie...

Coś poszło nie tak. Albert poczuł jak szarpnęło nim, jakby sam potwor uderzył go jedną ze swoich macek. Zaklęcie jednak działało nadal. Zamiast sięgnąć do macek stwora, niewiadomym sposobem młody Flick sięgał wprost do jego umysłu. Jeśli tak można było nazwać te zdeformowaną i pokraczną formę świadomości, jeszcze bardziej przerażającą niż jej cielesna powłoka.

W jednak chwili czarodziej doznał całej gamy uczuć i doznań. Nienawiści do wszystkiego co żyje, bólu trawionego od środka kwasem, samopożerającego się ciała, które wciąż mutowało i rosło. Żądzy krwi, której nic nie było wstanie zaspokoić. Przez jego umysł przeleciały obrazy i wspomnienia potwora, każdej pożartej przez niego istoty. Cierpienie, kiedy jego ciało deformowały kolejne mutacje, nawet bólu ran i ciosów zadanych przez jego towarzyszy. W końcu umysł magika dotknęło coś innego. Mroczne jestestwo, od zawsze towarzyszące adeptem sztuki, ledwie musnęło jego umysł. Dla zwykłego studenta to było po prostu zbytu wiele.

W jednej chwili Albert inkantował zaklęcia, w drogiej leżał na ziemi zwijając się w konwulsjach, krzycząc i wyjąć nie gorzej nie otaczać ich wichura. Tylko stojący obok niego Siegfried wiedział co tak naprawdę się stało. Jemu czar się udał, ale strach przed tym co spotkało bądź co bądź kolegę po fachu, sparaliżował go przed kolejnymi próbami naginania wiatrów magii do swoich celów.

Rozpaczliwie trzymający się życia, które teraz zamykało się dla niego we wbitym w trakt sztylecie Linus, poczuł na moment, że chwyt na jego ciele słabnie i że ma okazje się uwolnić! W tej samej chwili w bestie uderzył Gotrii i jego prowizoryczna kopia. Krasnud niemal sturlał się po zboczu w stronę przewalonego wozu, dopiero droga na górę okazała się katorgą. Ciężki i nieporęczny dyszel dodatkowo utrudniał wspinaczką w górę błotnistego zbocza, toteż trwała ona odpowiednio długo. W końcu jednak krasnal zrealizował swoje plany. Niczym kopią uderzył w cielsko bestii, od razu blokując drugi koniec o ziemie i z pomocą Mierzwy utrzymując go miejscu.

Drewniany dyszel, podobnie jak wcześniej topór Gislana, wbił się w ciało potwora, rozbryzgując na boki kwasem.

- Ciągnąć!! –

Felix i Draug osłaniani przez Jotunna i jego halabardę, pociągnęli gladiatora za ręce, uwalniając go z uścisku potwora. Wspólnym wysiłkiem kompanów, Linus dostał nowe życie i tak jak po narodzinach, leżał bezradny i obolały na ziemi, łapczywie łapiąc każdy oddech. Siłowanie się z bestią wyczerpało go całkowicie i teraz mógł jedynie się odtoczyć poza pole bitwy. W sama porę, bo kwas tryskający z rannej poczwary, przepalił drewno i dyszel pękł jak zapałka.

Bestia tym czasem rozpoczęła poszukiwanie nowego posiłku, zaczynać od będącego najbliżej niej Gislana. Ochroniarz, po swoje szarży został na placu boju praktycznie sam, bo reszta kompanów albo już nie nadawała się do walki, albo skupiała uwagę na atakowaniu macek.

Łucznicy oddali klejoną salwę, ale coraz bardziej przegrywali z pogodą i tym razem żaden nie trafił. Mierzwa, Felix, Reinhold i dwóch pozostałych krasnoludów starali się zneutralizować młócące wokoło macki, słusznie zakładając, że bez nich potwór będzie zdany na ich łaskę. Poszły w ruch miecze, szable i topory, więc na skutki nie trzeba było długo czekać. Macki, jedna po drugiej zaczęły opadać na ziemie. Znów najlepsza okazała się halabarda Jotunna, ale i ona miała zapłacić swoją cenę. Pypeć potężnym zamachem odciął najgrubszą z macek. Potwor musiał boleśnie to odczuć, bo aż cały zabulgotał i gwałtownie odsunął się do morderczego brodacza. Jednak kiedy krasnolud chciał wnieść ostrze do następnego ciosu, poczuł dziwną lekkość jego broni. Jedno spojrzenie w górę i wszystko było jasne. Kwas, bryzgający w około z odciętych macek przepalił drzewce i ostrze opadło bezwładnie na ziemie, zostawiając krasnoluda z kijem w ręku. Sam Glanerg też już dostał swoja porcję żrącej cieczy.

Reszta kompanów radziła sobie niewiele lepiej. Fakt, coraz więcej macek potwora zmieniało się w poobcinane kikuty, ale nawet wtedy bestia nie przestawała nimi młócić i uderzać gdzie popadnie. Z ran i odciętych kończyć popłyną prawdziwy deszcz żrącej cieczy. Każdy z walczących był już poparzony a ich broń też odczuwała skutki walki z bestią. Być może ich taktyka była skuteczna, ale szybko mogło się okazać, że jak odetną wszystkie macki, to nie będę mieli czym zabić osłabionego potwora!

Bestia tym czasem skupiła się na Gislanie. Pozbawiony osłony wojownik musiał polegać tylko na swym już mocno uszkodzonym przez kwas toporze i unikach, bo po tarczy została już tylko wypalona plama w miejscu, gdzie upadła na ziemie. Potwór jednak, też musiał już być osłabiony. „Zdrowych” kończyć zostało mu już coraz mniej i poruszał nimi jakby wolniej. Tym niemniej wszystkie skierował teraz przeciw Gislanowi i krasnolud musiał uwijać się jak w ukropie, aby nie zostać powalanym na ziemie i nie dać się złapać, co w tej odległości było jednoznaczne z wciągnięciem do paszczy stwora. Sam starał się rozdawać ciosy, celując w korpus i udało mu się nawet raz czy dwa trafić, ale oprócz kolejnych ran zadanych bestii, jego topór zaczął coraz bardziej przypominać bezkształtny kawałek metalu.

Obydwoje walczących spowiła gęsta mgła kwasowych oparów, więc inni uczestnicy walki widzieli coraz mniej z tego, co się dzieje w samym jej centrum. Gislan bardziej poczuł niż zobaczył, że bestia coś szykuje. Potwór z wyraźnym trudem podniósł się na pozostałych mu kończynach i ukazał okrągłą paszcze. Gislan uchylił się w ostatniej chwili. Poczuł tylko jak coś koło niego przelatuje i zobaczył zęby stwora na dwie dłonie przed swoja twarzą.

Z kłębowiska pary i wyjących się ciał wystrzeliło coś, co w pierwszej chwili można było uznać za worek po kartoflach. Siłę rażenia miał jednak nieporównaną, bo przeleciał przez całe pobojowisko i uderzył prosto w przerażoną Klare, która ledwo co mogą wydusić z siebie słowo. Dziewczyna runęła na ziemie, owinięta dziwnym pociskiem. Po dobrej sekundzie szamotania się i nieudolnych prób uwalniania się, zamarła. Zrozumiała czym zaatakował ją potwór. W zasadzie to trudno było uznać to za atak. Należało raczej mówić o wydalaniu. „Worek” okazał się bowiem tym, co zostało z Magnura. Wyssana i pusta skóra, pozbawiona mięśni, ścięgien, narządów wewnętrznych, krwi i kości strawionych płynami ustrojowymi potwora, które z niewiadomego powodu postawiały tą zewnętrzna powłokę prawie nietkniętą. Gdyby ktoś bardzo chciał, mógłby teraz te skórę wyprawić i postawić sobie wypchanego krasnoluda w ogródku.

Krzyk młodej szlachcianki był tak donośny i przejmujący, że ze przez chwile nawet nawałnica musiał uznać jej wyższość. Gorzej, że do pomocy miała tylko rannego Dirka i dwóch skamieniałych z przerażenia chłopów.

Wojownicy wciąż walczący z bestią, a przynajmniej ci, którzy byli w stanie to zrobić, odwrócili się jak jeden mąż w kierunku Klary, wypatrując nowego niebezpieczeństwa. Trochę szkoda, bo przegapili ostanie chwile Bestii.

Gislan miał ważniejsze rzeczy na głowie, niż rozwrzeszczane studentki. Potwór uwolnił zawartość żołądka i sięgnął po następną. Ochroniarz poczuł jak owija się wokół niego paskudny, robalopodobny jęzor i ciągnie w kierunku paszczy. Język oplótł go w pasie i nie zdołał obalić krzepkiego krasnoluda na ziemie, toteż nie namyślając się długo, rąbał tym co został z topora odcinać go w połowie długości. Monstrum wydało z siebie straszliwy ryk i szerzej otworzyło paszcze, chcąc wreszcie dopaść tego znienawidzonego brodacza. W odpowiedzi Gislan cisnął toporem w sam środek paszczy, wbijając go głęboko w odsłonięte trzewia bestii.

Poczwara kłapnęła raptownie paszczą i jakby skurczyła się w sobie. Gwałtownie wierzgała mackami próbując niezdarnie odsunąć się od krasnoluda, ale nie miała już dość sił, aby przemieścić rozrośnięte cielsko. Bydle dosłownie zapadało się w sobie i flaczało jak spompowany balon. Wywleczone na wierzch wnętrzności i wrzody pękały z sykiem a pozostałe jeszcze macki drgały w gwałtownych konwulsjach, kiedy ciało stwora dosłownie wywracało się na drugą stronę. Gislan instynktownie zdążył zrobić kilka kroków w tył, kiedy bestia eksplodowała chmurą kwasu, płynów ustrojowych i fragmentów cielska, która obaliła jej pogromcę na ziemie.


Kilka uderzeń serca potem walka była skończona. Bestia była martwa. Jej sflaczałe cielsko, wyglądało teraz na sporo mniejsze. Zostało tylko jakoś dostarczyć je do miasta, jako dowód wykonania zadania. Fakt, Klara jeszcze wrzeszczała wniebogłosy, nie mogąc uwolnić się z resztek Magnura, Gislan jeszcze zdzierał z siebie resztki ubrania i pancerza, wyjąc bólu wywołanego poparzeniami a Linus dopiero teraz zaczynał na powrót czuć swoje nogi. Wszyscy, którzy brali czynny udział w bezpośredniej walce z bestią, byli mniej lub bardziej poparzeni tryskającym z niej kwasem, choć najgorzej ranny byli Dirk, Gislan i Linus. To był już jednak koniec zmagań. Nawet nawałnica dała za wygną i zaczęła jakby słabnąć. Zgasło drzewo na szczycie wzgórza i jak było powiedziane na początku, woda zmywała krew z broni i pancerzy. Błoto płynące traktem w dół zbocza, stopniowo nabierało czerwono żółtej barwy...
 

Ostatnio edytowane przez malahaj : 28-08-2011 o 01:30. Powód: post obiecany
malahaj jest offline