Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-08-2011, 17:42   #564
Kerm
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Gdy tylko przeszkoda, jaką był brak mostu, została usunięta, Liliel natychmiast znalazła się w gronie tych, co chcieli się znaleźć na drugim brzegu. Za nic miała ostrzeżenia Drunina, do których i Gurd się dołączył, że most niepewny, że zawalić się może, że lepiej, by najpierw inni sprawdzili.
- Nie pozwolę, by ta wampirzyca nas wyprzedziła - oznajmiła twardo dziewczyna, nie słuchając żadnych rad. - Równie dobrze może runąć za dwie godziny, a wtedy lepiej będzie, jak się już znajdziemy na drugim brzegu.
Wiadomą jest rzeczą, że na niewieści upór lekarstwa nie ma - ni słowem, ni batem go nie zwalczysz. Na Liliel słowa wpływu nie miały, a tej drugiej metody nikt nawet nie myślał stosować.

Wbrew ponurym krasnoludzkim proroctwom i kiepskiej ich opinii o umiejętnościach budowlanych rodzaju ludzkiego (z Rivijczykami na czele) udało się im przedostać na drugi brzeg cało i zdrowo. Może i nie byli pierwsi, ale przed nimi na drugi brzeg przedostały się zaledwie dwie osoby, które, dzięki niecierpliwości Liliel, bez problemu dogonili.
Po wstępnych powitaniach Drunin, jako najbardziej praktyczny z całej czwórki (chyba, że chodziło o wizytę w karczmie) stwierdził:
- Ano sprzedać by można. - Pogładził się po brodzie. - Powiadają, że konia trzeba żywić, a po sprzedaży koń żywi byłego właściciela.
Stwierdzenie to spotkało się z wyrazami aprobaty ze strony obu przygodnych towarzyszy podróży.
- No i prowadzić za sobą niewygodnie troszkę - dorzucił kolejny argument Drunin, który jeszcze nie zhańbił się wzięciem luzaka za uzdę.
- A jak się zwie ta miejscowość z końskim targiem? - spytał Derrick.
- Sokołów.
- A daleko to?
- Całkiem blisko.


“Całkiem blisko” okazało się pojęciem względnym, ale i tak dotarli na miejsce zanim jeszcze zapadł zmrok. Liliel zapewne chciałaby jechać dalej, ale wobec wspólnego zdania swych towarzyszy musiała (mrucząc coś niepochlebnego na temat wszystkich mężczyzn ze wszystkich ras pod słońcem) ustąpić.
Sam Sokołów nie był wielki, nawet jak na rivskie standardy. Ale miał targ i karczmę (miejsce z targami nieodłącznie związane), w której po niezbyt długich targach znalazły się miejsca dla czwórki podróżnych. Ba, nawet i pacjenci się znaleźli, gdy tylko Drunin karczmarzowi obwieścił, jaką to personę u siebie gości.
Prócz noclegu, zakupów na drogę, rozpytania o drogę i zajęcia się chorymi (dzięki którym można było zaoszczędzić nieco na kosztach podróży), Derrick - po krótkiej konsultacji z pozostałymi - postanowił skorzystać z targu i pozbyć się klaczy, jaką dostali w spadku po Mariposie. Klaczka była młoda, zgrabna i bardzo dobrze utrzymana. Cena, jaką chciał dać za nią handlarz, nie stanowiła nawet połowy tego, ile była ona, według Derricka, warta.
- Czterysta pięćdziesiąt? Naprawdę? - zdziwił się uprzejmie Derrick, który (chociaż handlarzem nie był) niejednego już konia kupił. I sprzedał. - Dziewięćset denarów.
Handlarz skrzywił się, jakby zamiast piwa octu się napił.
- Dziewięćset denarów?! - Wzniósł oczy i ręce ku niebu, o cierpliwość prosząc (i zapewne o rozum dla sprzedającego). - A czemu nie tysiąc? - spytał.
- Racja. Niech będzie tysiąc, skoro pan tak łaskawy - zgodził się Derrick.
- Niech będzie moja strata. Pięćset - zaproponował handlarz.
Z tego co Derrik zawsze słyszał, wszyscy kupcy i handlarze musieli dokładać do interesu. Musiałby nie mieć serca, by tego tutaj doprowadzić do ruiny.
- Osiemset pięćdziesiąt - obniżył nieco swoje wymagania.

Stanęło w końcu na siedmiuset denarach, w co i siodło należało wliczyć. Dzięki temu pozbyli się kłopotów z koniem i oddalili od siebie widmo głodu i konieczności sypiania pod gołym niebem.
Po kolacji Derrick mógł się zabrać za pacjentów. Co prawda żadnych ciekawych (jak dla medyka) przypadków nie było, ale zawsze trochę czasu mu to zajęło. W sam raz, żeby zjeść dość późną kolację, zmienić opatrunki Liliel i iść spać.


Skończyli właśnie śniadanie.
Zza okna dobiegały do nich rozmowy, okrzyki, turkot kół wozu.
- Z tego co się dowiedziałem, najbliższą miejscowością na naszej drodze jest Przesieka. Ze trzy dni stąd. Adelsberg jest mniej więcej tu. - Derrick postawił w centrum stołu dzbanek po piwie (którego zawartość znalazła się w brzuchach krasnoludów). - My natomiast znajdujemy się teraz tutaj. - Tym razem ustawił swój kubek.
- Ten śliczny kubeczek to Sokołów? - zapytała ironicznie Liliel.
Derrick nie zwrócił uwagi na ten docinek.
- Niestety między nami jest Mount Carbon. - Na stole w odpowiednim miejscy pojawiły się talerze Liliel i Derricka. - Przez góry jest bliżej, ale nie znamy drogi. Poza tym dookoła będzie dużo szybciej.
- Szybciej, to znaczy ile dni nam to zajmie? - spytała, jak zawsze niecierpliwa, Liliel. - Pięć czy pięćdziesiąt?
- Serdeńko, nie denerwuj się - spróbował ją uspokoić Gurd, co oczywiście nie przyniosło żadnego efektu prócz kosego spojrzenia, jakim obdarzyła go dziewczyna.
- Wszystko zależy od pogody - wtrącił się Drunin - i od tego, jak szybko będziemy jechać - mówił dalej.
- Chyba nie ze względu na mnie? - W tonie dziewczyny można było bez trudu usłyszeć niezadowolenie.
- Jeśli nie będziesz na siebie uważać, to się rana może otworzyć. - Derrick po raz kolejny przestrzegł półelfkę. - A nawet jeśli nie, to zostanie ci blizna.
Z twarzy dziewczyny łatwo było wyczytać, co myśli o ewentualnej bliźnie.
- No więc ile? - wróciła do poprzedniego pytania.
- Od dziesięciu do piętnastu - odparł Derrick.
- To lepiej, żeby to było dziesięć. - Liliel wstała od stołu. - Jedziemy. Nie może tak być, żeby ta wampirzyca nas ubiegła.
 
Kerm jest offline